menu

Lewandowski Bohdan – „Koszmar okupacji”

Lewandowski Bohdan – „Koszmar okupacji”

Ośmioletni Bohdan Lewandowski został wygnany z domu przy ul. Piusa XI wraz z matką oraz siostrą Barbarą po kapitulacji Powstania Warszawskiego. Po dniu spędzonym w obozie przejściowym w Pruszkowie wysłano go w zachodnim kierunku transportem kolejowym, z którego zdołał uciec przed Piotrkowem Trybunalskim. Relacja pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.

Kiedy po sześćdziesięciu trzech dniach nastąpiła kapitulacja, sądziliśmy, że najgorsze już minęło. Dom i nasze mieszkanie na razie uniknęły skutków wojny. Okazało się, że jeszcze gdzieś były ukryte zapasy żywności. Dostaliśmy nieco mąki, oleju i miodu. Nigdy nie zapomnę smaku tych świeżych placków z miodem.

Tymczasem zarządzono ewakuację i wszystko musieliśmy pozostawić. Nie można było pojąć, że wypędzani jesteśmy z domu, a nawet z miasta. Spodziewaliśmy się rychłego powrotu, więc niewielkie cenne przedmioty i dokumenty zostały ukryte i zamurowane w piwnicy. Zwlekając, trzeciego dnia rozejmu ruszyliśmy z małymi tobołkami w nieznane. Ja niosłem skórzany tornister szkolny, w którym miałem własną bieliznę i ubrania. Podobnie były przygotowane na wypadek rozdzielenia, moja siostra Basia i Matka.

Minęliśmy barykadę i luźnymi grupami, szliśmy ul. Koszykową w kierunku zachodnim. Ujrzeliśmy przerażające ruiny i pogorzeliska. Czasem na trawnikach widać było groby oznaczone prowizorycznymi krzyżami. Przy placu Narutowicza, na schodach kościoła św. Jakuba, leżało kilka spalonych, zwęglonych ciał. Widoku tych ludzi nigdy nie zapomnę. Za placem zostaliśmy poddani rozkazom wojska niemieckiego. Ustawionych w kolumny, poprowadzono nas do kolejowego Dworca Zachodniego.

Późnym wieczorem zostaliśmy wtłoczeni i zamknięci od zewnątrz w kolejowych wagonach bydlęcych. Ciasno było tak, że wszyscy cały czas stali, opierając się wzajemnie. Pociąg wielokrotnie ruszał i zatrzymywał się. W dzień stało się niewyobrażalnie duszno. Wydłubana w drewnianej podłodze wagonu dziura, służyła za toaletę. W takich warunkach przebywaliśmy prawie dwie doby.

Trzeciego dnia o świcie wjechaliśmy na teren Warsztatów Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie [Obóz Dulag 121 utworzony został na terenie warsztatów kolejowych, które po wojnie przyjęły nazwę Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego (ZNTK) – przyp. red.], gdzie Niemcy urządzili obóz koncentracyjny [właśc. obóz przejściowy – przyp. red.] dla wypędzonych warszawiaków. Po wyjściu z wagonów nastąpiła selekcja. Z tłumu oddzielono młodych ludzi, a pozostałych skierowano do dużego budynku. Jakieś cywilne osoby podały nam kawałek chleba i puszkę mleka. Przechodziliśmy obok prowizorycznej umywalni. Kilka kranów nad blaszanym korytem. Niektórym udało się napić wody.

Wszystkich zapędzono do wielkiej hali, w której pomiędzy szynami torów kolejowych znajdowały się głębokie kanały naprawcze. Wszędzie bardzo brudno, a w kanałach pełno śmieci. Tłum był tak duży, że trudno było usiąść. Ciało zmarłej obok nas kobiety zniesiono do kanału, aby zyskać miejsce. Nocowaliśmy w tłoku. Rano, na naszych ubraniach i włosach, zobaczyliśmy wszy.

Znowu zapędzono nas do pociągu. Ruszyliśmy z Pruszkowa, wagonem bez dachu, brudną węglarką. Niektóre wagony wyposażone były w budki dla obsługi pociągu towarowego tzw. breki. Jechali w nich pilnujący nas żołnierze niemieccy. Jechaliśmy na zachód. W Grodzisku Mazowieckim pociąg zatrzymał się przy przejeździe kolejowym. Pojawili się okoliczni mieszkańcy, którzy rzucali do wagonów żywność. W zamian odrzucano im zwitki pieniędzy. Zapamiętałem ten drobny incydent, gdyż wkrótce zamieszkaliśmy kilkadziesiąt metrów od tego miejsca.

Kolejny raz pociąg zatrzymał się w miejscu, gdzie tory kolejowe biegną na wysokim nasypie, przed Piotrkowem Trybunalskim. W mieście tym mieszkała szkolna koleżanka mojej matki. Nagła decyzja – uciekamy. Wyskoczyliśmy z wagonu, a właściwie spadliśmy na kamienie torowiska. Ja zbiegłem z nasypu, a Matka z Basią guzdrały się przy wagonie. Wtem rozległy się strzały. Przybiegło dwóch Niemców z karabinami. Kazali Matce i Basi powrócić do pociągu, lecz nie było to możliwe, gdyż krawędź wagonu sięgała za wysoko. Basia, płacząc, mówiła coś po niemiecku. Nagle zagwizdał parowóz. Niemcy musieli wsiadać do breku. Strzelili kilka razy „na postrach” i wskoczyli do ruszającego pociągu. Zbiegliśmy na dół. Jacyś ludzie wciągnęli nas poza betonowe ogrodzenie torów. Byliśmy oswobodzeni.

Przyjaciółka była zamożna i miłosierna. Duże mieszkanie, nad sklepem, przy ruchliwej ulicy, pełne już było uciekinierów z Warszawy. Serdeczni właściciele wszystkich gościnnie karmili. Przy dużym stole pałaszowało obiad kilkanaście osób. Z synem gospodarzy, moim rówieśnikiem, kilka dni beztrosko biegaliśmy po przedmieściu Piotrkowa, gdzie w ogrodach działkowych zachowały się jeszcze jesienne owoce.

Nie można było nadużywać gościnności. Trzeba było podjąć jakieś działania. W tym czasie Hitlerowcy uciekali przed zbliżającym się frontem, rabując co się dało. Nastąpiło wzmożenie komunikacji. Wszystkie środki transportu kursowały załadowane na zachód, a puste z powrotem. Systematyczna kontrola ustała. Można było zaryzykować i pustą ciężarówką lub pociągiem odbyć podróż w kierunku Warszawy. Korzystając z tej sytuacji, Matka i ja, przyjechaliśmy pociągiem do Grodziska Mazowieckiego. Basia została w Piotrkowie.

Matka znała kogoś w Grodzisku, liczyła na pomoc i miała nadzieję na rychły powrót do opuszczonego w Warszawie domu.

Do Grodziska nie dało się wcisnąć przysłowiowego palca. W dwudziestotysięcznym miasteczku znalazło się nagle sto kilkadziesiąt tysięcy warszawiaków. Znaleźliśmy nocleg w biurze notariusza. Spaliśmy tam kilka nocy, na krzesłach, w okropnie zimnym pokoju. Później pewna starsza kobieta pomogła nam niezwykle, przyjmując do swojego jednoizbowego, maleńkiego mieszkania, w niewielkim domu na ulicy Kolejowej nr 8. Początkowo spaliśmy na podłodze, na papierowym sienniku, trzymając nogi pod łóżkiem naszej dobrodziejki, która po kilku dniach, w obawie przed zbliżającym się frontem, wyjechała do córki. Powierzyła nam swoje mieszkanie z całym dobytkiem. Był to mały, pojedynczy pokój z balkonem, na I piętrze, nad bramą, z wejściem z klatki schodowej. Umeblowanie bardzo skromne. Metalowe łóżko, szafa, stolik z krzesłami, komódka. Źródłem ciepła była węglowa, żeliwna kuchenka z blaszanym kominem.

Wobec spodziewanych działań wojennych, położenie domu nie było korzystne. Małe podwórko bezpośrednio graniczyło z rozgałęzionymi torami i kolejowym mostem nad rzeczką Mrowną. Za torami zlokalizowana była fabryka chemiczna, a na końcu ulicy znajdowała się fabryka materiałów ściernych. Naprzeciwko domu, po drugiej stronie ulicy, na niezabudowanej działce, były wykonane okopy wojskowe. Na dodatek, na bocznicy, bezpośrednio przy podwórku, stacjonowała „Gruba Berta” [pot. o niemieckim ciężkim moździerzu oblężniczym – przyp. red.] wraz z dodatkowym wagonem. Ekscytujący widok dla rosyjskiego pilota.

Na razie Rosjanie byli za Wisłą, czyli w odległości trzydziestu kilometrów i od lipca czekali, aby Niemcy rozprawili się z Warszawą.

W październiku i w listopadzie 1944 r. żołnierze niemieccy systematycznie podpalali pozostałe w opuszczonej Warszawie domy. Mimo okropnych doświadczeń, nikt się nie spodziewał, że po powstaniu, Niemcy z taką premedytacją będą niszczyli nasze mienie. Ze zgrozą i niedowierzaniem obserwowaliśmy łuny nad paloną Warszawą, widoczne z Grodziska, z odległości trzydziestu kilometrów. Po kilku miesiącach, bezpośrednio zobaczyliśmy ruiny i zgliszcza naszego domu.

Na początku listopada 1944 r. pojechaliśmy przygodną ciężarówką do Piotrkowa, aby zabrać Basię i niezwłocznie wróciliśmy z nią w podobny sposób do Grodziska.

Przez kilka dni trwał względny spokój. Zapoznawaliśmy się z nowym otoczeniem i ludźmi. Matka szukała możliwości zarobkowania. Pewien właściciel sklepu dał jej pracę. W małej tekturowej walizce wystawialiśmy na ulicy świece, pastę do butów i mydło. Dochody były symboliczne. Trudno było cokolwiek sprzedać. Naszym wynagrodzeniem była żywność w

W połowie listopada wznowiłem naukę szkolną. Lekcje trzeciej klasy odbywały się w prywatnym mieszkaniu. Wobec fatalnych warunków sanitarnych, dzieci powszechnie zarażone były świerzbem, który leczono okropnie cuchnącą i piekącą maścią siarkową. Codziennie, dokładnie sprawdzane były włosy i ubrania, czy nie pojawiły się wszy.

Niemców w mieście było bardzo mało, na ulicach nie było ich widać. Wysłani byli na front lub na konkretne posterunki wojskowe. Dawało to warszawiakom pewne poczucie swobody. Korzystając z tego pomaszerowaliśmy do Milanówka, w poszukiwaniu nieznanych mi osób.

W sąsiednim Turczynku, w dwóch pałacykach zajętych obecnie przez szpital, stacjonowało wojsko słowackie sprzymierzone z Niemcami. Obok unosił się zacumowany sterowiec. Żołnierze ubrani w jasne, oliwkowe mundury, nie zwracali uwagi na przechodzących Polaków.

W przeddzień wigilii Bożego Narodzenia, późnym wieczorem, Rosjanie zbombardowali Grodzisk. Kilkanaście minut samoloty rzucały bomby w przypadkowych miejscach. Zburzono kilka domów, wzniecono pożary. W niezwykle przepełnionym miasteczku zabito i zraniono mnóstwo ludzi.

Na początku stycznia 1945 r. samoloty rosyjskie ponownie zaatakowały Grodzisk, tym razem w dzień. Rosjanie strzelali i bombardowali, wypełnione tysiącami warszawiaków, centrum miasta. Ludzie padali pokotem. Na rynku rozszarpane ciała ludzkie pomieszane były ze szczątkami straganów. Przez wiele godzin umierali na ulicach ranni, pozbawieni pomocy. Następnego dnia, ponad pięćdziesiąt nierozpoznanych zwłok ułożono na chodniku obok cmentarza, a tłum przechodził, aby znaleźć swoich bliskich lub znajomych.

Późnym wieczorem 15 stycznia 1945 r. kazano nagle uciekać z budynków przyległych do torów, gdyż żołnierzy niemieccy szykowali się do zburzenia pobliskiego mostu kolejowego. W pół ubrani, w pośpiechu wybiegliśmy z domu. Wybuch, który nastąpił, był tak silny, że drzwi wejściowe do naszej izdebki zostały wyrwane, a meble wypadły przez balkon na jezdnię. W jednej chwili mieszkanie przestało istnieć. Była obawa, że zawali się cały budynek. Straciliśmy nawet te drobiazgi, które zabraliśmy z domu po powstaniu.

W zimową noc ruszyliśmy poza miasto, aby gdzieś, choćby w stodole, zanocować. Na odległym przedmieściu, idący ulicą mężczyzna, zabrał do swego domu, spotkaną w ciemności, obcą kobietę z dwojgiem dzieci. Ten przypadkowy akt miłosierdzia, przesądził o naszym dalszym życiu.

Nie byliśmy jedynymi gośćmi. W domu rezydowało jeszcze kilkoro uchodźców z Warszawy. Krewni gospodarza, i znajomi.

Rano następnego dnia tj. 16 stycznia 1945 r. obudziły nas wystrzały artyleryjskie i łoskot jadących czołgów. Po przeciwnej stronie ulicy wybuchł gwałtowny pożar w drewnianych zabudowaniach sąsiadów. Gdy strzelanina ustała, pojawili się żołnierze. Byli to Rosjanie, którzy wznowili działania wojenne, okrążając wyludnioną Warszawę. W Grodzisku nie napotkali silnej obrony. Zostaliśmy wyzwoleni spod okupacji niemieckiej.

Rosjanie zjechali furmankami, konno i nielicznymi ciężarówkami. Kilkunastu żołnierzy nocowało w szopie, a dwóch oficerów w domu. Rozmawiał z nimi właściciel, który biegle mówił po rosyjsku. Dłuższego kontaktu z Rosjanami nie było, szybko odjechali dalej. Pozostały tylko po nich niemiłe ślady, bo ich głodne, półdzikie konie, okropnie poobgryzały korę z drzew.

Po kilku dniach wraz z innymi ludźmi próbowaliśmy dostać się do Warszawy. Pociągi były nieczynne. Kolejka EKD też była unieruchomiona. Piechotą dotarliśmy zaledwie za Milanówek, gdy nagle rozpętała się gwałtowna strzelanina. Leżeliśmy w śniegu, ukryci w rowie przydrożnym. Okazało się, że to żołnierze sowieccy walczyli między sobą o łupy znalezione przy Niemcach. Wokół widać było liczne ślady działań wojennych. Leżały trupy żołnierzy niemieckich, rozbity i porzucony sprzęt, nawet całe armaty z amunicją. Trzeba było zawrócić.

Ponownie ruszyliśmy do Warszawy w marcu, bez Basi, piechotą wzdłuż torów kolejowych. Gdy dotarliśmy do Włoch, nie mogłem już iść i Matka musiała pozostawić mnie u obcych ludzi. Dalej poszła sama.

Po powrocie opowiadała, że dotarła do naszego domu na Piusa [ul. Pisua XI, obecnie ul. Piękna – przyp. red.]. Dom był spalony i częściowo zburzony. Wejście do piwnic było dostępne, ale mury były jeszcze tak nagrzane, że nie można tam było długo przebywać, a trzymana w ręku świeca wyginała się od gorąca. Zamurowana skrytka, była rozkuta i ograbiona. W naszej komórce piwnicznej, w zgliszczach, leżały nadpalone albumy ze zdjęciami i drobne bezwartościowe przedmioty.

Później kilka razy oglądałem ruiny, spalonego po powstaniu, naszego domu.

W maju 1945 r. ogłoszono zakończenie wojny. Z przejęciem czekaliśmy na symboliczny, zapowiedziany sygnał syren fabrycznych.

Osoby mieszkające wraz z nami stopniowo opuszczały dom. Właściciel, owdowiały starszy pan, pozwolił nam mieszkać w wolnym pokoju. Oczekiwał na powrót z wojny dwóch dorosłych synów. Starszy, marynarz, przebywał w Anglii, a młodszy wywieziony na roboty do Niemiec, wyemigrował do Kanady.

Miejsce naszego nowego zamieszkania, wydawało się sielankowe, ale i tutaj wojna pozostawiła ślad. Na sąsiedniej działce okupanci dokonali egzekucji kilkunastu Polaków, których pochowali w dwóch płytkich mogiłach. Aby przykryć odsłaniające się z pod piasku zwłoki, okoliczni mieszkańcy usypali małe kopce, na których postawiono drewniane krzyże.

Po uruchomieniu trakcji EKD, matka uzyskała pracę kasjerki, na nocnej zmianie, na przystanku Kazimierówka. Maleńka budka kasy, stała na pustkowiu, a ludzie pokazywali się tylko wtedy, kiedy nadjeżdżał pociąg. Wynagrodzenie wydawano w naturze, kilka kilogramów węgla na opał, czasem trochę kartofli lub cebuli. Główną zapłatą była zupa, którą codziennie rozwożono w kotłach, w wagonach osobowych elektrycznej kolejki. Powstały o tym plebejskie przyśpiewki, które słyszałem po latach: „… ekadowcom zupę lała.”

Wkrótce unormowano pracę kasjerek, a po kilku miesiącach, przeniesiono matkę do biura EKD w Leśnej Podkowie, gdzie wydawano mundury służbowe i buty oraz płacono niewielkie wynagrodzenie.

Dalej mieszkaliśmy w Grodzisku. Skończyłem tam szkołę podstawową. Moja siostra zdała maturę, a później podjęła studia na wydziale historii sztuki Uniwersytetu w Lublinie. Osiedliła się na stałe we Wrocławiu.

Ja lata te wspominam niemile, gdyż pozbawieni wszystkiego, żyliśmy w wielkim niedostatku.

W 1949 r. rozpocząłem naukę w gimnazjum elektrycznym w Żyrardowie. W tym czasie, ustanowiony przez sowietów reżim, ujawnił swoje prawdziwe oblicze. Już w pierwszej klasie, nasz nauczyciel geografii, zniknął nagle bez śladu, ponieważ kilkakrotnie wspomniał o utraconych polskich terenach na wschodzie. Rychło wszystkie dzieci wiedziały, że należy unikać słów Lwów, Wilno, Wołyń, Piłsudski, Anders. Najgorszy był Katyń. Słowa tego nie można było używać w żadnym kontekście.

W drugiej klasie dwaj chłopcy z mojej klasy, nieco starsi ode mnie, przestali przychodzić do szkoły. Rodzice bezskutecznie ich szukali. Dopiero po miesiącu okazało się, że są aresztowani. Po kilku miesiącach, niespodziewanie, spotkałem moich kolegów na stacji kolejowej w Grodzisku, skutych kajdanami, w więziennych ubraniach i w butach z drewnianymi podeszwami. Uzbrojeni milicjanci, z psem, prowadzili ich z grodziskiego więzienia do pociągu w kierunku Warszawy. Po wielu miesiącach chłopcy zostali zwolnieni z więzienia, ale do szkoły nie wrócili.

W czasie wakacji mieliśmy obowiązkowe, miesięczne praktyki zawodowe. W 1950 r. odbywałem pierwszą praktykę w Zakładzie Energetycznym na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Pracowaliśmy przy naprawie sieci i instalacji, we wsi Rzeczyca koło Głogowa, zamieszkałej przez przesiedleńców ze wschodu. Ludzie, u których pracowaliśmy, nie mogli nas zgodnie z umową wyżywić. Żywności brakowało w całej Polsce.

Mieszkaliśmy w szkole, w pobliżu opuszczonego przez Niemców wielkiego dworu, a właściwie pałacu. Obok, w folwarku, pracowało kilkudziesięciu jeńców niemieckich, których nadzorowali żołnierze sowieccy.

Piękne pomieszczenia pałacu, niedawno użytkowane, były doszczętnie ogołocone. Pozostały tylko wspaniałe piece z majolikowymi kaflami, przedstawiającymi sceny myśliwskie. Artystyczne parkiety i wyrwane drzwi używane były przez żołnierzy na opał.

W następnym roku byłem na praktyce w fabryce samochodów ciężarowych w Starachowicach. Zbudowana przed wojna wielka fabryka, robiła imponujące wrażenie. Końcowy montaż samochodów STAR-20, odbywał się na taśmie.

W 1952 r. praktykę odbywaliśmy w warszawskim przedsiębiorstwie elektryfikacji rolnictwa. Razem ze studentami Politechniki, pracowaliśmy przy elektryfikacji podwarszawskich wsi.

W czasie wakacji 1953 r. rozpocząłem stałą pracę, mimo że jeszcze nie ukończyłem szesnastu lat. Żyliśmy w takiej biedzie, że niewielkie zarobki wydawały się realizacją marzeń, a dalsza nauka niepotrzebna. Niestety, szybko ujawniła się mizeria dochodów, a także praca przebiegała nie bez zakłóceń.

Pracowałem cały czas w Warszawie, dojeżdżając z Grodziska pociągiem.

Po kilkunastu latach zdałem maturę i ukończyłem studia na Politechnice Warszawskiej. Do mojego miasta, do Warszawy, udało mi się powrócić dopiero w 1980 r.

Koszmar okupacji i ciężar lat powojennych, stale, mocno tkwi w mojej świadomości. Mimo tak wielkiego upływu czasu, nigdy nie wyzbyłem się dotkliwej pamięci tamtych wydarzeń.

Powiązane hasła

”None

Skip to content