menu

Makarewicz Jan „Chcę mu zapalić świeczkę, bo dzięki niemu żyję”

Makarewicz Jan „Chcę mu zapalić świeczkę, bo dzięki niemu żyję”

Jan Makarewicz, ur. w 1936 r. do momentu wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał wraz z rodzicami – Elżbietą i Feliksem – przy ul. Grzybowskiej w Warszawie. Na początku października cała rodzina trafiła do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie, skąd zostali przetransportowani do wsi Janowice, niedaleko Tarnowa. O traumatycznych doświadczeniach z okresu okupacji niemieckiej, Powstania Warszawskiego i tułaczki Pan Jan Makarewicz opowiedział podczas wywiadu udzielonego Muzeum Dulag 121 w 2023 r.

Nazywam się Jan Makarewicz. Urodziłem się w Warszawie przy ulicy Racławickiej 104 w domu kapitana Fornalskiego, który jest na liście katyńskiej – został zamordowany w Miednoje pod Charkowem. Przyszedłem na świat się w tym domu, nie w szpitalu.

W którym roku?

26 czerwca 1936 r. – tak się nauczyłem. Przy różnych okazjach, gdy pytano mnie, ile mam lat, podawałem tę datę, niech sobie liczą. Wolałbym mieć mniej lat, ale mam tyle, ile mam. Doczekałem się wnuczka, radość – moja i babci – ogromna. Tata, Feliks, urodził się w Piotrkowie Trybunalskim, mama, Elżbieta, pochodziła z Kresów Wschodnich, około 1920 roku się pobrali, niestety nie mam ich aktu ślubu.

Jak poznali się rodzice?

W okresie międzywojennym była taka organizacja – JDC1, podobna do powojennej UNRRA2. W obu przypadkach Amerykanie na tym rękę trzymali. Mój tata był z zawodu mechanikiem samochodowym, ale pracował jako szofer dyrektora tej organizacji. To był amerykański Żyd. Tata zwiedził z tym panem całą Europę Środkową, także tereny dzisiejszej Białorusi i Ukrainy. Wszędzie ich puszczali. Ten samochód był wielki, z przodu miał przytwierdzoną flagę amerykańską. Rodzice się poznali właśnie podczas tych wojaży. Jak to było, nie wiem, o takie rzeczy się nie pytało rodziców. Przywiózł ją do Warszawy. Miałem brata Stanisława, dwa lata starszego ode mnie, ale żył tylko półtorej godziny. Pielęgniarka czy położna, która przyjmowała poród, coś mu zrobiła i zaraz umarł. Został pochowany w Markach, niestety nie ma już tego grobu, zostało tylko wspomnienie. Tata do emerytury pracował na ulicy Włościańskiej. Podczas okupacji Opel to miał. Potem mieścił się tam zakład naprawy autobusów. Gdy po wojnie wróciliśmy do Warszawy, ojciec znów tam pracował, aż do emerytury. Mama, jak to kiedyś określano, była przy mężu.

W czasie okupacji różnie bywało. Do tego zakładu wprowadzili się Niemcy i komendantem w miejsce dyrektora został kapitan SS. Żeby było śmieszniej, Hauptmann się nazywał, a po niemiecku to kapitan. Zrobił zbiórkę całej załogi i przez tłumacza ostrzegł: „Słuchajcie, muszę się przed władzami rozliczać z wszystkich remontowanych tu samochodów. Jeśli ktoś chciałby sabotaż przeprowadzić, to tu będzie placówka gestapo”. Na marginesie – w tych samych pomieszczeniach po wojnie było UB. Powiedział także, że jeśli ktoś zostanie zatrzymany w łapance, to trzeba go powiadomić, wtedy on taką osobę wyciągnie, pod warunkiem że ten ktoś nie będzie zatrzymany za działalność podziemną. Jak złapali przykładowo za pędzenie bimbru, to za to Oświęcim był. Hauptmann pojechał, wyciągnął. Nie chwalę, broń Boże, ale tak było.

Podczas okupacji mama jeździła w Lubelskie z ciuchami tu na bazarze kupionymi i tam wymienianymi na straganach albo bezpośrednio u gospodarza. Szmugiel to się nazywało. Miała jakąś znajomą, która była w tym oblatana. Przykładowo pod płaszczem mama przewoziła ukryte dwa świeże boczki, na plecach płat słoniny, a w pasie jeszcze dużą kurę. Z praktyki ludzie wiedzieli, że Niemcy nie mogli zatrzymać pociągu na trasie, bo musiał sprawnie funkcjonować ruch przyfrontowy, ale żandarmeria zatrzymywała go do kontroli przed stacją. Jak ktoś miał dużą paczkę, to ją rzucał, a jak podskakiwał, to jeszcze po głowie mógł dostać. Na małe paczki nie zwracali uwagi. Tak to prosperowało. Kilo słoniny kosztowało tyle, ile tata na miesiąc zarabiał. Były też kartki, chyba miesięcznie na jednego człowieka przypadał kilogram cukru. Reszty nie pamiętam, ale były kartki. Później w Rzeczypospolitej Ludowej też były kartki.

Co jeszcze pamięta Pan z okupacji niemieckiej?

Chodziłem do szkoły. Mam zaświadczenie, ale bez adresu. Jak Pani wie, gdzie jest ratusz Wola, to tam w rejonie Żelaznej, Chłodnej, na jednym z rogów stał gmach szkoły. Chyba był zbudowany jeszcze za cara. Teraz go nie ma. Budynek ratusza wolskiego jest powojenny. W miejscu, gdzie stał gmach szkoły, teraz nic nie ma, jest ono takie jakby cofnięte i tylko obok stoi dziesięcio- czy jedenastopiętrowy blok. To tam chodziłem do szkoły i stamtąd tuptałem do domu, na Grzybowską 42a, bo były dwie bramy – a i b. Ten nasz dom na pewno miał cztery piętra, ale wysokie. Teraz przeciętnie jest 2,4 metra na kondygnację, a tam było 3,5 metra. Miał facjatki (chociaż niektórzy mówią na to lukarny) i drewniane schody.

Zaświadczenie szkolne z 1943 r., z archiwum prywatnego Jana Makarewicza

Raz byłem świadkiem, jak Żydek wyskoczył z samochodu, którym Niemcy wyjeżdżali. Niemiec parę metrów ode mnie ukląkł i z karabinu przymierzył, puc, w głowę go trafił, rozleciała się głowa. Drań dobrze strzelał. Zawołał jakichś z samochodu, w czterech złapali go za ręce, nogi i hop na auto, pojechali. Liczba musiała się zgadzać. Tego byłem świadkiem.

Co się działo z rodzicami przed wybuchem Powstania?

Tuż przed powstaniem mamę gdzieś poniosło, zdaje się, że na Babice po kartofle. Trzy dni jej nie było. Akurat wtedy kiedy własowcy3 rżnęli Polaków na Woli. Podobno 40 tysięcy ludzi zamordowali. Trudno było jej wrócić, bo tam przebiegały tory kolejowe, nie do przejścia, bardzo ich wtedy pilnowali. Wartownicy stali gęsto. „Kałmuki” na nich mówili. Prawdopodobnie to byli Tatarzy krymscy, którzy się „zakochali” w Niemcach. Zdarzył się moment, gdy oni poszli jeść i ludzie – ci, co chcieli wracać do Śródmieścia, między innymi mama – przeskoczyli przez te tory. Trzeciego dnia powstania wyglądałem przez balkon na Grzybowską, gdy zobaczyłem mamę. Szczęśliwie wróciła.

Ojciec był?

Był cały czas, nie poszedł do pracy, odkąd zaczęła się strzelanina.

Jak Pan zapamiętał pierwszy dzień powstania?

Walk koło mojego domu z Niemcami nie pamiętam. Na ulicy Chłodnej była szkoła, jaka, nie wiem, ale duży gmach. Tam chyba własowcy mieli koszary, wystawili wachę4 (to jest na zdjęciach). Strzelali do ludzi z wieży z zegarem. Na drugi albo na trzeci dzień przyszli do nas powstańcy, bo zacięła im się rusznica przeciwpancerna (duży karabin ze specjalną amunicją). W naszym domu mieszkali majstrowie z tej Włościańskiej. Powstańcy chcieli z tego karabinu maszynowego sprzątnąć tamtego z wieży. Okazało się, że gdzieś ta broń była schowana i zardzewiała. W momencie wystrzału nabój trochę się rozpręża i jak w tej komorze są wżery, to z łuski kawałki metalu w nie wchodzą i potem za Boga nie idzie wyciągnąć łuski po strzale.

Ona się gdzieś klinuje?

Tak. Tata powiedział, że trzeba się o jakiś pręt postarać. Pocisk wyleciał, ale łuska została i dalej strzelać się nie dawało. Długim prętem walnęli i wybili to. Wyczyścili i jeszcze parę razy puknęli, aż to gniazdo niemieckie wytłukli. Czasem Niemcy przejeżdżali na takich specjalnych odkrytych samochodach, może z dwunastu czy piętnastu mogło w nich siedzieć. Jak jechali Żelazną, to wyskoczył jakiś bohater, z pistoletu postrzelał i uciekł do bramy, kretyn. Jakby ci Niemcy się cofnęli, toby z tego domu wszystkich wymordowali. Ale miał pistolet i postrzelał. Czy trafił którego? Nie wiem. Poza tym przypadkiem nie było u nas jakiejś strzelaniny.

Straty ludności szacuje się dzisiaj na 200–240 tysięcy, w zależności od tego, kto liczy. Uważam, że co najmniej połowa umarła na czerwonkę, czyli dyzenterię, jak kto woli, różne nazwy to ma. Też miałem początki tego.

Ludzie poprzebijali w piwnicach dziury do sąsiednich domów, żeby można było piwnicami chodzić, a nie wierzchem. Z tyłu znajdowały się magazyny, to wytłuczono dziurę w podwórku, żeby można przejść na tamte posesje. Wkoło naszego domu stały piętrowe budynki, jakieś zakłady pracy, warsztaty. Vis-à-vis tego budynku, gdzie mieszkaliśmy, robili coś z kopyt i z rogów, bo czasami przyjeżdżały pełne tego samochody. Śmierdziało z tego zakładu. Podobno robili z tych kopyt i rogów klej stolarski. Nie znam się na tym, ale kleju używałem, w wodzie się go rozpuszczało. Później powstańcy to objęli, po dziewięciu dniach się tam zabarykadowali.

Tego dziewiątego dnia powstania powstańcy powiedzieli nam, żebyśmy uciekali. Przedostaliśmy się na ulicę Złotą do hotelu Metropol, do znajdującej się w nim restauracji Pod Bukietem.

Jak Państwo trafili do tej restauracji?

Taty kolega z wojska rosyjskiego tam pracował i nas przygarnął.

Pamięta Pan nazwisko?

Józef Jankowski. Nie wiem, kim dokładnie był. Mieszkał gdzieś na Wilanowie, który pozostawał poza obszarem powstania. Nie wrócił jednak do domu i przebywał Pod Bukietem. Później całą tę rajzę z nami przebył – od Metropolu, przez Pruszków, transport koleją, do Tarnowa i dalej.

Jak wyglądała ta ucieczka z domu?

Powstańcy przyszli, powiedzieli: „My się cofamy na drugą stronę ulicy, na południową część, a tu przyjdą Niemcy z własowcami”. No to wiadomo, chodu. Ten dom się potem spalił. Jak było chwilowe zawieszenie broni – bo zdarzyło się tak kilka razy – to tata poszedł, by zapytać powstańców, co z tym naszym domem: „Spalone?”. „Spalone, zawalone”. Tylko ściany sterczały, oni w tych gruzach się ukrywali. Tata mówił, że w piwnicy, nad którą była brama murowana, zasklepiona, jeszcze było gorąco. Długo trzymał ten żar. Ten dom był bardzo wysoki, a dookoła stała jednopiętrowa zabudowa. Cały teren znalazł się pod ostrzałem. Powstańcy tłukli się tam z Niemcami do końca i to się jakoś zapaliło. Przez ileś dni nasi mieli spokój, bo Niemcy nie mogli wejść do tej spalonej budy, bo gorące, wszystko zrujnowane. Nas tam już nie było, więc nie wiem, jak to potem wyglądało.

Dokąd Państwo uciekli?

Dwa dni spędziliśmy na ulicy Ciepłej i mało brakowało, a byłby to koniec mój i mamy. Tata w tym czasie poszedł na Złotą róg Marszałkowskiej do tego kolegi, żeby załatwić nam tam miejsce. W niektórych źródłach jest, że Niemcy po Marszałkowskiej hulali czołgami, samochodami pancernymi… Po dwóch czy trzech dniach przenieśliśmy się na Złotą i tam zostaliśmy. Najpierw w restauracji, a potem w piwnicy pod nią.

W restauracji Pod Bukietem?

Pod Bukietem.

Pan mówił, że z mamą ledwo ocalał. Może Pan o tym opowiedzieć?

Po południu mama była akurat w łazience u tych znajomych, u których się zatrzymaliśmy po ucieczce z Grzybowskiej, kiedy przed domem walnęła bomba, rozniosła w drzazgi bramę, a stojącego niedaleko człowieka rozebrała do naga. Nam zrujnowała to mieszkanie. Znajomy rodziców złapał mnie pod pachę, na okno i skoczył do tego wejścia do piwnic. Jak kantówki i belki zaczęły spadać, to tam też zrobiło się niebezpiecznie. Podniósł się kurz, a potem nastała cisza. Rzadko taką ciszę się słyszy. Wtem krzyk mamy z łazienki, nie mogła stamtąd wyjść. Ten mężczyzna powiedział do niej: „Niech się pani nie denerwuje, Janek jest cały, wszystko w porządku”. „To dlaczego się nie odzywa?” „Bo pyłu jest dużo”. Od tego huku potem nawalał mamie słuch, aparacik nosiła i do końca życia miała kłopoty ze słuchem. Ja jakoś nie.

Mama zaklinowała się w tej łazience?

Tak, zaklinowało mamę. W przedpokoju stała kozetka. Jak dmuchnęło z bramy, to stanęła dęba, jedna noga wbiła się w drzwi łazienkowe, druga w podłogę, idealnie blokując łazienkę. Mężczyzna to odwalił, mama wyszła. Jeszcze kazała mi wypłukać usta z tej tłustej sadzy i powiedziała: „Idź na drugą stronę, pod ten mur, tam jest słońce, a ja tu zobaczę”. Obok dwójka staruszków mieszkała, pod pierzyną leżeli. Pani sobie wyobrazi, że oni w ogóle nie wiedzieli, co się stało, spali sobie. Starszy pan jeszcze był oburzony, skąd tyle tego tynku. „Panie, wyjdź pan i zobacz, co się dzieje”. Jak wyszedłem do bramy, to ktoś się do mnie zwrócił: „Chłopczyku, jest ktoś z dorosłych?”. Powiedziałem, że jest mama. Ten ktoś szukał pomocy. To był dom dwupodwórkowy. Od ulicy była jedna brama, podwórko studnia, druga brama i drugie podwórko. Tam przebywali powstańcy, czyli Szwaby dobrze mierzyli, tylko pomylili jeden dom. Gdyby walnęli 15–20 metrów krócej, toby rozwalili ten cały oddział. Zasypało ich, a od ulicy nie było żadnego powstańca. Ten mężczyzna tam poleciał. Pobiegło ich zresztą kilku. Znów pamiętam to dokładnie, aż za dokładnie. Złapali jakieś drzwi jako nosze, wynieśli rannego, rękę miał urwaną, ale jeszcze na czymś wisiała, to mu położyli tak tę rękę. Firanką go nakryli, obsypaną tym pyłem, i gdzieś z nim polecieli. Szpital był blisko, ale nie wiem gdzie dokładnie. Tyle widziałem z tego wybuchu.

Tata po jakimś czasie wracał i już wiedział od ludzi, że na Ciepłej walnęła „krowa”5. Stałem pod tym murem po przeciwnej stronie. Ojciec zostawił rodzinę w cztero- czy pięciopiętrowym domu, a tu kupa gruzu i ewentualnie jedno piętro. Powiedziałem do niego: „Tata, tam słabo”. „A nic, idziemy dalej”. „Mama tam jest, pomaga”. Tata oddał mi kapelusz, pobiegł po nią do środka. Powiedział, że trzeba stąd uciekać, że pójdziemy do hotelu Metropol, do restauracji Pod Bukietem.

Pamięta Pan, ile czasu Państwo przebywali w restauracji Pod Bukietem? Jak to wyglądało? Siedzieli Państwo w piwnicach?

Dziewiątego dnia powstania musieliśmy się wynieść z Grzybowskiej, dwa, trzy dni byliśmy na Ciepłej, potem aż do końca powstania w restauracji Pod Bukietem.

Do końca powstania byli tam Państwo?

Tak jest, w piwnicy. Po kapitulacji powstania jeszcze był luz, Niemcy nie od razu weszli. Nie pamiętam, czy powstańcy wyruszyli przed nami, czy po nas. W każdym razie ludzie wychodzili z tych piwnic. Mnie poznała znajoma mojej rodziny. Ona była na Starówce, brała udział w powstaniu. W oknie akurat stałem. Zapytała: „Rodzice są?”. „Są”. Wskoczyła do tej restauracji. Miała dwadzieścia parę lat. Z rodzicami się przywitała. Gdy po wojnie ją spotkałem, to nie pamiętała tego. „Pani mnie wtedy poznała”. Sam bym jej może nie poznał. „Pani miała bluzę narciarską”. Ona, że miała panterkę. To ja na to: „Nie była pani w panterce”. Panterki miały oddziały Radosława. Jak się cofali z Woli przez cmentarz ewangelicki i wleźli na Stawki, to tam trafili na magazyny wojskowe SS, stąd te panterki i czapki z daszkami. Jak było ich widać na ulicy, to od razu wiadomo, że to Radosław. „Miała pani na sobie bluzę narciarską”. Przypomniałem jej, jak ta bluza wyglądała, że miała kaptur i była z takiego jaśniejszego płótna. „A miałam coś takiego. Ja miałam to wtedy na sobie?”.

Co Pan pamięta z pobytu w restauracji Pod Bukietem?

Tam były takie loże, to była superrestauracja. Tata pozrywał siedzenia, oparcia i zrobił z nich wielki tapczan. Ci zarządzający oburzyli się, na co ojciec: „Panie, pół Warszawy już spalone. Coś pan zwariował?”. To byli może współwłaściciele, nie wiem, kto to był. W każdym razie mieli pretensje do taty. Potem jeszcze część tych miękkich oparć zniósł do piwnicy. Którąś z piwnic zajęliśmy, bo ten kolega Józef Jankowski, co tam pracował, miał tam swój pokój służbowy. Czy on się przeniósł do piwnicy? Nie pamiętam, ale z nami w tej piwnicy go nie było.

Wspomniał Pan, że chorował na czerwonkę.

Tak. Mówiło się też na to krwawa dyzenteria. Do dzisiaj moje dwie dziewczyny, czyli córka i żona, uwielbiają zupę pomidorową. Ja jej nie jem w ogóle. Za bardzo mi się kojarzy z tym czasem. Moi rodzice też jej po wojnie nie jedli. Tata zrobił taką bańkę z dwóch puszek po konserwach, miała dwa litry pojemności. W drugiej części powstania tak między jedenastą a trzynastą zdarzały się przerwy w walkach. Szwaby chyba mieli obiad. Samoloty już tak nie latały, sztukasy nie atakowały. Jak Rosjanie podeszli i ich myśliwiec czasem się pokazał, to sztukasy kołami kominy zrywały, tak uciekały. Bali się bardzo. To z nimi był spokój w drugiej części powstania, ale ostrzeliwanie trwało, owszem, to się nie zmieniło. Dowódca tej jednostki powstańczej obok nas dawał kartę. Gdyby było bardzo niebezpiecznie, rodzice by mnie nie puścili po tę zupę na Widok czy na Przeskok. To było niedaleko, więc leciałem z tą puszką i kartką od dowódcy oddziału. Nalewali mi miarkę i wracałem. Jak zjadłem, to czasami nie zdążyłem do ubikacji dojść, tak przelatywało przeze mnie. Na to masę ludzi umarło. We wspomnieniach to się pluj-zupką określało, to taka pomidorowa z jęczmieniem, zamiast ryżu, ale zawsze to było coś. Ten jęczmień przynoszono z magazynów Haberbuscha6, są nawet zdjęcia hałd tego zboża. Tata też poszedł do Haberbuscha. Jak przechodził przez ulicę Marszałkowską, to był ostrzał prowadzony z budynku obok hotelu Polonia, z miejsca, gdzie jest teraz pawilon Cepelii. Niemcy mieli stamtąd dobry widok na Marszałkowską aż do Ogrodu Saskiego. Powstańcy z okien wystawiali im różne podpuchy, na przykład kukłę w peruce. Tamci siekli z karabinów maszynowych. No, ale zabawa była. Niemcy amunicji mieli pod dostatkiem. Ten dom był porządnie zbudowany, obłożony granitem, po kapitulacji przyszło dwóch oficerów niemieckich go obejrzeć, to taka kupka gruzu leżała i tysiące czubków amunicji. Jak walili w te okna, to tutaj musieli trafić.

Nie umiem powiedzieć, ile dni jeszcze byliśmy po kapitulacji. Wiem z różnych wspomnień, że powstańcy po kapitulacji musieli porozbierać barykady, tak żeby można było przejechać samochodem. Przejeżdżał taki osobowy samochód ze szczekaczką, czyli głośnikiem, na dachu i ogłaszał: ten i ten odcinek od tego do tego numeru, prawa czy lewa strona ulicy, zbiórka jutro na rogu Alei i Marszałkowskiej, do wymarszu na piechotę. Wiedzieliśmy, że zaprowadzą nas na Dworzec Zachodni. Szczekaczka tego nie podawała, ale ludzie mówili. Zebraliśmy się do wymarszu i ruszyliśmy w kierunku Ochoty. Na placu Narutowicza przed ceglanym kościołem leżał trup tramwajarza, jego czapka walała się może z pół metra od głowy. Tramwajarze mieli jednakowe czapki z herbem czy logo. Tata też taką miał. Wszyscy ci, którzy pracowali w tramwajach, autobusach, mieli to samo. Mam to gdzieś po tacie. Ta czapka leżała, a on już był w stanie… Ten tramwajarz musiał zginąć w pierwszych dniach powstania, zważywszy na stan ciała. Ulicą Barską doszliśmy do Dworca Zachodniego. Tylko wtedy były tam pola, teraz jest dworzec PKS, dom, parkingi itd.

Na piechotę Państwo dotarli do Dworca Zachodniego?

Tak, na to pole. Wartownicy stali w odległości, nikt się nikogo nie czepiał. Po drodze też nas dozorowali. Różne formacje niemieckie pilnowały tych ludzi człapiących z tobołkami. Wiem, że czasem zabierali kogoś. Wrzask się podnosił, całe rodziny gdzieś na bok odstawiali. Nie wiem po co, nie wiem kogo. Gdyby to były jakieś młode dziewczyny, to można się domyślić, po co ciągnął, ale nie, całe rodziny. Może potrzebni byli do czegoś? To tylko mój domysł. Tam znów padł rozkaz, że mamy czekać na pociąg. Dookoła byli wartownicy. Na sąsiadujących z dworcem polach rosły warzywa. Wartownicy puszczali po nie dzieci, dorosłych by nie puścili. Przyniosłem dwa pomidory zebrane z ziemi. Na stację na perony też wlazłem. Na jednym z nich była chyba winda towarowa, troszkę słomy tam leżało. Przyglądam się, niemożliwe, jajko.

Całe?

Całe. Nic nie powiedziałem, bo musiałbym się bić z tymi, co mogliby chcieć mi je zabrać. Schowałem i wróciłem do rodziców. „Gdzieś to znalazł?” „Tam w tym małym budynku na peronie”. Mieliśmy kociołek, rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy to jajko. Dobre było, zjedliśmy. Takie wspomnienia dziwne, trochę śmieszne.

Nie wiem, czy ten powstaniec byłby zadowolony z tego, co powiem, ale nie znam nawet jego nazwiska. On był w tym oddziale w Metropolu. Mówiłem do niego „panie Marianie”. Szedł w grupie takich ośmiu z łopatami, prowadzony przez żandarma. Odwrócił się, coś zagadał z tym żandarmem, stanęli, zapalili. „Gdzie rodzice?”, zapytał mnie. „Tam, siedzą przy ognisku”. Przyszedł, pogadali. „To wszystkiego dobrego” i poszedł. Okazało się, że każdy z tej grupy, co tam byli, dał po śwince temu żandarmowi. Świnka to był albo złoty rubel, albo złoty dolar. On ich wyprowadził poza pierścień obstawy Warszawy. Mama mówiła, że kiedyś po wojnie spotkała go na ulicy Żelaznej. Do niewoli nie poszedł. Może miał taki rozkaz, może prywatnie się ulotnił. Chciałbym gdzieś znaleźć informację, jak on się nazywał. Zastanawiałem się, z których oddziałów ludzie atakowali PAST-ę7, bo po jej zdobyciu wróciła do Metropolu grupa powstańców, taka radosna, obwieszona taśmami z amunicją. Każdy miał jakiś automat w ręku, przynieśli nawet zdobyty tam rkm8. Gdyby nie brali udziału w szturmie na PAST-ę, to nikt by ich tam nie wpuścił do tych dóbr. Pewna grupa musiała być z tego oddziału.

Widział Pan atak na PAST-ę?

Nie, słyszałem tylko, bo to było na skos od nas, blisko. Powstańcy kilka razy próbowali ją wziąć. Do budynku stykającego się z PAST-ą ścianą, na drugie lub trzecie piętro, zanieśli duży pocisk, niewypał. Zaminowali to, uciekli, łupnęło i powstała dziura. Niemcy akurat się bronili gdzieś w innym miejscu, a tu w środku budynku przez wyrwę dostała się grupa powstańców, która atakowała ich i do góry, i na dół. Jak oni rzucali do góry granaty, to Niemcy się zabezpieczyli jakąś siatką i one spadały na dół. W końcu się jednak poddali. Jest zdjęcie, jak wychodzą na ulicę z podziemi. Każdy im dał w łeb kopniaka. Ze 100 czy 150 wzięli do niewoli. Na podwórku Metropolu widziałem jeńców, którzy kopali groby w ogródkach restauracyjnych. Jak przynosili zabitych, to ich tam chowano. Przynieśli Rosjanina. Mówili, że to kapitan armii. Idiotyczne to było, bo w biały dzień wyskoczył z kukuruźnika, takiego dwupłatowca. Niemcy walili w niego jak w tarczę. Nim spadł, to już był trupem, ale miał przy sobie radiostację. Radiostacja rozbita, a jemu aż bok wyrwało. Widziałem, jak chowali go w mundurze. Jego dokumenty w słoik wsadzili i obok z nim pogrzebali. Z tych kukuruźników zrzucali rosyjską amunicję. Rosyjska amunicja była inna niż karabiny niemieckie i nasze przedwrześniowe.

Dlaczego Pan poszukuje nazwiska tego dowódcy oddziału?

Chcę mu zapalić świeczkę, jeśli gdzieś jest jego grób, bo dzięki niemu żyję. Na podwórku kawałek za tym barkiem było wyjście, z którego kelnerzy mogli wychodzić do ogródka do klientów. To wyglądało jak taki mały ganek. Pod tym gankiem była wycieraczka, taka z kraty, i pod nią znajdowało się wejście do spiżarni z wódką. Tam siedział powstaniec, który pilnował tego tylnego wyjścia z Metropolu, bo od ulicy kule latały. Mówiłem do niego „panie Dołeczku”. Czy to było jego pseudo powstańcze? Nie wiem. Tak jak i ten Marian. Gdybym miał spis ludzi tego oddziału, tobym może wiedział, który to z nich. Ten Dołeczek miał tam zwykle wartę, bo on nie chodził na akcje. Był postrzelony. Kula trafiła go z prawej strony, obok obojczyka, ale go nie naruszyła, tylko wyszła pod łopatką, bez uszkodzenia kości, wyrywając za to dziurę na plecach, taką jak talerz. To mu się ślimaczyło. Dlaczego? Jak się spiłuje czubek od karabinu, to kula wchodzi czysto, ale jak wychodzi, to rozwala. Szwaby musieli go taką trafić. Jak dokładnie to było, tego nie wiem, ale w każdym razie był ranny, i to ciężko, jednak nie chciał iść do szpitala. Siedział przy tym wejściu na warcie, to się z nim bawiłem. Oczywiście miał broń służbową. Do dzisiaj pamiętam rodzaje tych broni, na odległość je rozpoznam, chociaż gówniarzem wtedy byłem. Później był taki szef, sierżant. W każdym oddziale obowiązywał system trójkowy. Trzy albo cztery drużyny to pluton, trzy plutony to kompania, trzy kompanie to batalion. Każdy oddział, jak jest kompania, ma sierżanta. W amerykańskiej armii sierżant jest dowódcą plutonu. Jest jeszcze podporucznik, ale przeważnie sierżantem jest stary żołnierz. Podporucznik, taki zaraz po szkole, jeszcze jest zielony. W Metropolu był taki koło czterdziestki, miał Krzyż Walecznych. Młodzież z tego oddziału za plecami szeptała, że on się urodził z tym Krzyżem Walecznych. Może go dostał za 1939 rok, może za różne akcje za okupacji, a może i za walkę z bolszewikami w 1920 roku. On z moim tatą uruchomił niemieckiego volkswagena, taki frontowy łazik, który został po jakimś oficerze w hotelu. Jak się zaczęło powstanie, to Niemiec musiał się ewakuować na piechotę, a w podwórku w garażu został ten volkswagen. Tam ten oddział miał przygotowane butelki z benzyną, na które teraz mówi się koktajle Mołotowa. Trzymali je w tym garażu koło tego samochodu. Pół minuty i już z butelkami byli na ulicy. Widziałem zdjęcie patrolu powstańczego na ulicach Warszawy. Powiedziałbym, że było to dla szpanu. Musieli odwalić bramę od ulicy Złotej, bo tylko tamtędy można było wjechać (w tej bramie koło Palladium). Pamiętam też powstańca w czarnym mundurze niemieckim, nie wiem czołgisty czy gestapowca, tylko bez dystynkcji. Obydwie ręce miał przestrzelone, ale kości nienaruszone. Szwab musiał pociągnąć serię. Szczęśliwie dla niego, że kula przeszła tylko przez mięśnie. Chodził obandażowany, a jego narzeczona czy żona (dużo takich par było) go karmiła.

Gdzie Pan go widział?

W tym oddziale. Nie chciał iść do szpitala. Tak jak ten na warcie. Wolał zostać z kumplami. De facto był bez ręki, ale łaził. Jest takie zdjęcie w prasie powstańczej, jak kilku ludzi prowadzi oficera niemieckiego. Widziałem, jak to zdjęcie robili. Wszyscy się śmieją, bo mają jeńca. Ten niby-jeniec mówi: „Czekaj, niech się odwrócę, bo jak przeżyję, to jeszcze powiedzą, że u Szwabów służyłem”. Odwraca się, a ten pyk, i się śmieją. Ten mundur kapitana Wehrmachtu przyniósł na kwaterę Marian. W książkach Marianów jest bez liku.

Pytanie, czy to było jego imię, czy pseudonim.

Ba! Nie umiem powiedzieć i nie mogę się tego dokopać.

W jaki sposób ten „Dołeczek” uratował Panu życie?

Nie Dołeczek. Dowódca oddziału. Dał tacie dostęp do tej piwniczki. Jednym z tych, którzy tam pomieszkiwali, był farmaceuta z dużej apteki na Marszałkowskiej. Kiedyś farmaceuci byli lepsi niż stu lekarzy, bo oni robili lekarstwa. Lekarz rozpisywał recepturę, a on musiał to wszystko zrobić w jedno, teraz są gotowce. Ten pan powiedział: „Panie Makarewicz, niech się pan postara o wino wytrawne i trzy razy dziennie podaje je Jankowi po mikadku9”. Do dzisiaj nie lubię wytrawnego, niektórzy się zachwycają. Przeważnie jest kwaśne i wykrzywia twarz. Po mikadku rano, w obiad i wieczorem. To chyba mnie utrzymało przy życiu. Ten dowódca pozwolił ojcu wziąć butelkę ze składziku. Tata podlewał mi to, a ja musiałem pić. Dzięki temu prawdopodobnie żyję. Jak już nastąpiła kapitulacja, to ten dowódca powiedział: „Panie Makarewicz, niech pan tam wybierze coś lepszego”. Tak profilaktycznie, bo tam były koniaki dobrej marki. Tata wziął dwie butelki. Powiedział, że jak wojna się skończy, a my przeżyjemy, to z przyjaciółmi wypije tę jedną butelkę. Wiem, że po powrocie, tak gdzieś w 1946 roku, na czarnym rynku sprzedał jedną butelkę, zarobił tyle, ile wynosiła jego półroczna pensja. Teraz też dobry koniak tani nie jest.

Co się udało zabrać w czasie wypędzenia ze sobą. Czy rodzice coś zabierali? Jakieś dokumenty, pamiątki?

Do tej pory mam dowód osobisty, paszport, legitymację ubezpieczeniową ojca z czasów okupacji, wypis ze szpitala. Mama w czasie okupacji miała bardzo poważną operację w szpitalu Dzieciątka Jezus. Jakiś profesor ją operował. To może być ten wypis, nie wiem. Jeden jest mój. Mam taki nieforemny paznokieć, bo jako maluch włożyłem palec w takie żelazne zamknięcie chyba od wody, jakiś kamyk chciałem palcem wyjąć. Rówieśnik kopnął w to akurat, a ja straciłem paznokieć. Radość o poranku. Zaraz do lekarza. Mieszkaliśmy wtedy na Marymoncie na ulicy Kiwerskiej. Dom, w którym mieszkaliśmy, ocalał. Ktoś go kupił. Niedawno rozwalił ten dom i zbudował sobie nowy.

Do kiedy Państwo mieszkali na tej Kiwerskiej?

Wypis jest z 29 kwietnia 1942 roku, i następny, z Grzybowskiej, z 12 marca 1943 roku.

Pamięta Pan drogę do Pruszkowa?

Piechotką cały czas do placu Narutowicza, tam trup tego tramwajarza, potem Barską na ten plac przed Dworcem Zachodnim. Tam oczekiwanie dość długie z tym jajkiem, z tymi pomidorami, aż w końcu podstawili pociągi. Pociąg osobowy trzeciej klasy. Takiego czegoś dzisiaj nie ma. Był wagon z przedziałami, a każdy z nich miał swoje wyjście z zewnątrz. To może na filmach gdzieś można jeszcze zobaczyć. My do takiego wagonu wsiadaliśmy. Pociąg był obstawiony Niemcami. Czy ludzie uciekali, czy nie, nie wiem. Przyjechaliśmy do Pruszkowa, tam wywalili nas do tych hal w zakładach remontu taboru kolejowego.

Pamięta Pan, jak to wyglądało? Było dużo ludzi?

Tłumy, tysiące. Duża hala fabryczna, z przejściami do kolejnych hal i takimi kanałami jak w warsztacie samochodowym. Jeden z tych tuneli był wykorzystywany do załatwiania potrzeb fizjologicznych, bo toalety jako takiej nie było. Wiadomo, smród straszny. Ludzie przycupnięci na tych swoich tobołkach. Pamiętam kawę zbożową, czarną, gorzką, którą panie z RGO10 w takich kotłach czy dużych garach nosiły. Kto tam co miał, w co dałoby się jej nalać, to dostawał. Jedzenia nie przypominam sobie. Czy chleb dawali? Nie pamiętam. Trwały wymiana informacji i szukanie znajomych. Między obozem a przebiegającą za płotem ulicą ludzie do siebie krzyczeli. Wartownicy w miarę spokojnie się zachowywali. Dużego terroru w Pruszkowie nie było. Odganiali od czasu do czasu od ogrodzenia, bo tam i jakiś handel szedł, i rzucanie kartek, żeby kogoś tam powiadomić, że się tu jest. Za to represji, przynajmniej ja, nie zauważyłem. Nie wiem, czy ktoś próbował przeskakiwać to ogrodzenie. Osiem lat miałem, rozglądałem się, co tu będzie.

Bał się Pan wtedy w Pruszkowie czy w czasie powstania?

Byłem z rodzicami, tata z mamą wszystko załatwili, ufałem, że będzie dobrze.

Czuł się Pan bezpiecznie, bo byli rodzice.

To tak, na pewno.

Część oddzielili. Wiem, że nie było już tej dużej hali tylko inny warsztat. To jest w tych książkach okołopowstaniowych opisane. W ogrodzeniu znajdowała się bramka, furtka. Z drutu kolczastego było zrobione takie wewnętrzne ogrodzenie. Tam stał żandarm z siostrą w czepku (dzisiaj pielęgniarki nie chodzą w czepkach, nie wiem dlaczego, pytałem o to niektóre siostry, ale nie umieją tego wytłumaczyć) i z opaską Czerwonego Krzyża, tłumaczka. Tata, mądry życiowo, wiedział, że pięćdziesiąt lat i mniej to w lewo na roboty do Niemiec, więcej – w prawo na teren Polski okupowanej, więc się nie golił. Wszyscy kwitnąco raczej nie wyglądaliśmy. Nie umiem powiedzieć, czy podał pięćdziesiąt sześć czy pięćdziesiąt osiem lat, ale więcej, niż rzeczywiście miał. Zostaliśmy szczęśliwie razem skierowani do Generalnej Guberni, bo niektóre rodziny rozdzielali. Szum, płacz, ale mniejszość zakwalifikowano do Niemiec na roboty, a większość na teren Polski. Znów czekanie, takie obwąchiwanie sytuacji. Co? Jak? Okazało się, że kolejarze byli Polakami. Maszynista albo kierownik pociągu miał rozpiskę, dokąd ten pociąg jedzie. Powiedział: „Do Tarnowa”. Tylko znowu problem – niedaleko Oświęcim. Wsiedliśmy w ten pociąg. Nie było żadnego ganiania przez Niemców.

Mama była z Panem?

Tak, mama cały czas była z nami i był ten kolega taty z wojska, Józef Jankowski. Ten, dzięki któremu trafiliśmy do restauracji Pod Bukietem. Do Tarnowa dowiózł nas pociąg, węglarka z wartownikami. Wysokie burty, ale bez dachu. W co którymś wagonie znajdowała się budka strażnicza. Całą drogę z Pruszkowa do Tarnowa pociąg raz jechał, raz stawał. Od wschodu słychać było strzały artyleryjskie i czasami błyskało. Front stał na Wiśle. Pociąg człapał powoli, czasem ruszał szybciej. Niektórzy wyskakiwali, a wtedy wachmani strzelali. Duża niepewność panowała, bo w tym samym kierunku był Oświęcim. Trafiliśmy do Janowic, wsi oddalonej od Tarnowa dwadzieścia kilometrów. Były kłopoty z gospodarzami, nie bardzo chcieli przyjmować wypędzonych. Ten, do którego my trafiliśmy w Janowicach, nazywał się Józef Rusin. Byłem tam ładnych parę lat po wojnie, spotkałem jego córkę, wspominaliśmy to, ale jej rodzice już nie żyli. Chłopi musieli przywieźć nas do nich furmankami. Gospodarz wrócił do sołtysa: „Ja ich nie chcę”, ale w końcu nas przyjął. W Janowicach zmarł ten kolega taty, Józef Jankowski, tam został też pochowany. On chyba był chory ciężko na płuca i na te płuca na tej wsi umarł. Tata wziął od księdza jego dokumenty, obrączkę. Po wojnie odnalazł jego żonę i jej to oddał. Znali się od przedwojnia.

W różnych książkach wspomnieniowych wszyscy chwalą Tarnów. Pamiętam, że po przyjechaniu na miejsce dwie kobiety wzięły mnie za ręce – jedna za jedną, druga za drugą, i każda chciała mnie zabrać do swojego domu i wykąpać. Powiedziałem: „Poszła! Gdzie?!” Ludzie wysiedli z pociągu, wachmani zniknęli i część osób się rozeszła z tego transportu. Gdzie poszli? Bóg jeden wie. Rodzice zaczęli się naradzać. W końcu jakiś kolejarz powiedział, żeby udać się dalej, do Pleśnej-Łowczówka. Z historii Legionów wiemy, że tam nasi się tłukli z Austriakami. Mojemu chrzestnemu, kapitanowi Wojska Polskiego Zygmuntowi Fornalskiemu, Austriak, może jeszcze Polak, wsadził bagnet pod serce, mało nie umarł. Czekaliśmy, bo ten pociąg miał odejść do tej Pleśnej za jakiś czas. Tata w międzyczasie zaprowadził mnie na cmentarz. Dużo legionistów tam leżało. Potem wróciliśmy do wagonu. Ta resztka ludzi, co została, miała iść do jakiegoś dużego majątku. Co to za majątek? Kto to był? Nie umiem powiedzieć. W każdym razie była tam duża stodoła czy obora. Słomy w niej było sporo. W nocy była jakaś strzelanina. Ludzie zaraz pouciekali do rowów. W końcu przyszedł tłumacz z RGO: „Będziecie państwo rozwiezieni po okolicznych wioskach”. Nie wiem, czy jakieś listy robili, bo jeśli tak, to rodzice to załatwiali. Przyszła nasza kolej. Przyjechał chłop z taką marną chabeciną, pod górę ledwie się czołgała. Nasza czwórka musiała zejść, bo koń miał ciężko, ale chłop nie zlazł z tej fury. Podjechaliśmy pod górę. Zza krzaków wyglądali jacyś ludzie. Tata powiedział: „Spokojnie, to nasi”. Okoliczna ludność łopatami z rowu wybierała masło. Jak Niemcy zabierali kontyngent, z masłem w skrzyniach, napadli ich partyzanci. Konwój się zapalił, a masło wypłynęło do rowu. I z tego rowu łopatami okoliczni chłopi usiłowali je wybrać. W Janowicach była szkoła, zbudowana jeszcze przed wojną. Miała nawet scenę, na której sztuki wystawiano. Taka kultura na wsi. W nocy, właściwie nad ranem, psy mocno ujadały. Spaliśmy na scenie, czekaliśmy na dalsze rozporządzania. Któregoś razu przyszli w pelerynach nasi partyzanci do kierownika szkoły po miód, bo w lesie dużo zaziębionych mieli. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem miejscowych partyzantów. Rozmawialiśmy z nimi.

Pierwszy raz?

Tak, to nie byli powstańcy, tylko partyzanci. Rusin, ten gospodarz, do którego trafiliśmy, mówił, że syn kierownika szkoły był dowódcą plutonu w tym oddziale leśnym. Oni na wsi wszystko o sobie wiedzieli. Tak przeskakuję z tematu na temat, bo tak mi się to przypomina… W nocy rozległy się strzały w powietrzu. Niemiecki myśliwiec upolował rosyjski samolot transportowy. Spadał, wyjąc. Palący się samolot strasznie wyje, ale nie silnikami, to dźwięk płomieni. Spadł za Dunajcem, bo z góry było widać Dunajec. Niedaleko nas w gospodarstwie na górce był wiatrak. Lataliśmy tam, ale syn gospodarza ostrzegał mnie: „Nie chodź tam, bo on nie lubi”. Potem się okazało, że tam był ruski spadochroniarz. Kolega nie powiedział mi, że tam był Rusek. Uratował się z tego samolotu. Czy pilot w nim zginął czy też wyskoczył, nie mam pojęcia. Później tego Ruska nasi partyzanci wzięli i gdzieś zaprowadzili.

Państwo zamieszkali w Janowicach?

W Janowicach, w pokoiku, gdzie nas początkowo nie chcieli przyjąć. Tata poszedł z kartą z przydziałem do sołtysa, opowiedział o wszystkim. Usłyszał: „Józek jest nerwowy, pójdziemy razem”. Sołtys wrócił z tatą: „Józek, coś ty zwariował? Chłopie, służyłeś u nich”, bo ten gospodarz był kiedyś w austriackiej armii. „Przecież Niemcy cię wywalą, a ich tu zostawią. Coś ty zdurniał na stare lata czy co?”. Sołtys wiedział, dlaczego nas tam dał. Tam była izdebka dwa metry na dwa metry, taka komórka z glinianą podłogą. W czwórkę w tym pokoiku zamieszkaliśmy. Poszedłem tam do szkoły, około dwóch kilometrów z góry na dół. Chodziłem do klasy z miejscowymi, nie było żadnego warszawiaka w tej szkole. W tej partii, która przyjechała i została przydzielona do Janowic, żadnych małych dzieci nie było.

W jakiej miejscowości była ta szkoła?

W Janowicach, w tej samej wiosce, tylko na dole. Rzeczka tam płynęła między dwoma wałami. Jak szedłem na dół na zajęcia i później nazad, to na nogach miałem co najmniej ze dwa kilogramy więcej, bo glina się tak przyczepiała, coś niesamowitego. Oprócz szkoły był jeszcze duży drewniany kościół. Podobno potem się spalił. Chodziłem do szkoły na dole. Czerwonka mnie jeszcze męczyła. Rodzice mieli jakieś pieniądze, bo tata się najmował do różnych prac w takim technicznym zakątku wsi, gdzie była między innymi kuźnia. Jak coś im nie szło, to tata to robił. „O, warszawiak to naprawił”. Nie zawsze były za to pieniądze, czasem jakieś produkty. Tam był taki gospodarz, Hojdo się nazywał. On był taki trochę oblatany, bo jak budowali tamę w Rożnowie, to pracował przy niej jako cieśla. „Panie Makarewicz, chłop jak złotówkę ma wydać, to ją dziesięć razy obejrzy, położy i nie wyda” – mówił. Tata wtedy: „Jankowi rosół potrzebny”. „No tak, ale to tyle kosztuje”.„Powiedz pan za to dwie kury, worek mąki czy coś”. „No, tak trzeba było rozmawiać”.

Jak Pana rówieśnicy przyjęli w szkole?

Byłem ktoś, warszawiak.

Z wielkiego świata?

Tak. Dostałem raz po głowie od nauczycielki. To było wtedy, kiedy Rosjanie wleźli już na nasz teren. Prowadzili kolumnę jeńców niemieckich. Niektórych – połamanych, pobandażowanych – na furach wieźli. Zacząłem tańczyć z radości, że tych Szwabów tak targają. „Uspokój się Janek”. „Co? Dobrze im tak”. Ale nie przestałem tańczyć, to mnie palnęła w łeb. Odkręciłem się, nawet nie wziąłem ciuchów ani swojej teczki, poleciałem do domu. „Nie pójdę więcej do szkoły, bo mnie pobili”. Tata złapał za kapelusz poszedł do pani. Nauczycielka przy całej klasie mnie wycałowała: „Nie wiedziałam, co ci strzeliło do głowy”. Mogła zrozumieć dzieciaka.

Ruscy po przyjściu do Janowic przy pomocy jeńców niemieckich fortyfikowali taką górę. Pracowała tam karna kompania niemiecka. Czasami przychodził oficer, który dowodził tą kompanią, i z tym gospodarzem gwarzyli sobie. Mówił: „Połowa z nich to oficerowie”. Ciężko pracowali. Jak ścieli drzewo, to we dwóch tę belkę biegiem na górę nieśli i nazad, żadne tam pomału. Mówił, że i tak mają szczęście, bo za to, co nabroili, to nic innego jak kula w łeb. Na pierwszą linię przeważnie szły karne kompanie. Mało kto ocalał. Jak ja służyłem w marynarce wojennej, też były karne kompanie. Koło Elbląga stacjonowały. Też różnych głupot narobiłem.

Jak długo tam Państwo byli?

Niecały rok. Z Warszawy wyszliśmy, jak powstanie upadło. Dwa, trzy dni byliśmy w Pruszkowie, droga zajęła nam niecałą dobę, w Tarnowie noclegu nie było, tylko w Pleśnej-Łowczówku dzień czy dwa, aż nas rozwieźli furmankami po okolicy. Byliśmy tam więc od października do przełomu maja i czerwca, kiedy wróciliśmy do Warszawy. Z dużymi przygodami, bo rozkładów pociągów żadnych nie było, jechaliśmy okazją. Tata zrobił mi sanki, których używałem jeszcze po powrocie na Bielanach przez ładnych parę lat. Do tych sanek dorobił kółka z drzewa, obił je cienką blachą i powstał wózek z dyszlem. Rodzice wymościli go jakimiś poduszkami i na tym wózku przyjechałem do stolicy. Jak do wagonu z tym wejść? Był problem, ale jakoś się udało. Transporty wschód–zachód jakoś funkcjonowały, bo front był jeszcze na zachodzie, gorzej z resztą. W końcu nastąpiła kapitulacja Niemiec i wtedy ruszyliśmy. Tata jeszcze nie był pewien decyzji. Prasa polskojęzyczna już się ukazywała i trwała dyskusja, czy w ogóle odbudowywać Warszawę, czy nie. Łódź nie była tak zniszczona, właściwie wcale, więc pojawiły się pomysły, żeby stolicę zrobić w Łodzi. Tata powiedział: „Jak nie, to pojedziemy do Gdańska. W porcie musi być jakaś praca”. Ruszyliśmy do Warszawy. My z mamą zostaliśmy na stacji na Dworcu Głównym, a tata pieszo gdzieś poszedł. Potem wrócił po nas.

Na liniach autobusowych jeździły wojskowe samochody ciężarowe, te poamerykańskie. Jakoś się tata dostał na Żoliborz, poszedł do fabryki na Włościańską. Tam już paru znajomków było. „O dobrze, że jesteś. Cześć!”. Jeden z młodych wrócił z przestrzeloną nogą, marynarz, to z niego zrobili kierownika warty. Tata, z carskiego wojska perfekt po rosyjsku mówił, to poszli w dwóch czy trzech do komendanta miasta. Komendantem miasta w 1945 roku w Warszawie jeszcze był Rosjanin. Poprosili go o bumagę na broń. Tylko że to oficjalnie trzeba było. Pilnowali, żeby rodacy nie robili szabru. Wiedzieli od kolejarzy, dokąd wywieziono maszyny – tokarnie, szlifierki itd. Tata był majstrem na wydziale mechanicznym. Pojechało ich kilku samochodem do Wrocławia, też z rozpiską rosyjską, bo tam Opel objął zakład, gdzie indziej zresztą też. Wzięli z sobą dwie kanki, takie od mleka, bimbru. To była wtedy waluta. Jak handel z Ruskim, to tylko tym. Jakiś stary sierżant tam był. Jeszcze stare czasy pamiętał, to się z nim dogadali. Mówił: „Ja pod scienku pójdę. Rozstrzelają mnie”, ale jakoś ten bimber go przekonał. Rosjanie wywozili wszystko, obrabowali Polskę równo. W Poznańskie czy Krakowskie pojechali fachowcy, którzy mówili po niemiecku, ci spod zaborów niemiecko-austriackich. Z magazynu zabrali najnowsze maszyny, na ich miejsce wstawili byle jakie, żeby tylko sztuka się zgadzała. Tak było. Załadowali je na kolej, zadbali, żeby ten wagon gdzieś nie skręcił. Trudno było, Rosjanie pilnowali, ale jakoś to dojechało. Mieli dużo nowocześniejszy park maszynowy niż przed wojną. Powiedzmy, że skorzystali. Głupie to określenie, ale taka prawda. Tak się to skończyło. Po jakimś czasie zaczęło to w miarę funkcjonować, wypłaty się unormowały. Któregoś razu krzyk na hali: „Hauptmannowa jest na bramie”. Ona była Ślązaczką. Jakiś sąsiad na Śląsku zakablował Hauptmanna do Rusków, że to kapitan SS. To oni go aresztowali. Hauptmannowa ich ubłagała, mówiąc, że mąż był w Warszawie i uratował wielu Polaków. Rosjanie kazali jej przywieźć poświadczającą to bumagę. Przyjechała. Znowu komendant miasta powiedział: „W życiu czegoś takiego nie widziałem. Zwariowaliście? On uratował dużo naszych”. Dziękowała bardzo. Nasi powiedzieli jej jednak: „Niech pani wywozi go gdzieś w nieznane strony, bo zawsze się znajdzie jakaś… życzliwa dusza”.

Gdzie Państwo zamieszkali po powrocie?

Na Grzybowskiej, ale w innym miejscu. Wie Pani, gdzie był browar Haberbusch i Schiele? Vis-à-vis stał dom, w którym chwilowo zamieszkaliśmy. Bramy do Haberbuscha nasze wojsko pilnowało. Tam były wielkie zbiorniki z piwem. To piwo było zdatne do picia. Jak towarzysze sobie popili, to się tam dobijali. Jednego Ruska ta polska warta zastrzeliła. Może strzelał z nagana do nich, nie umiem powiedzieć. Przeżył wojnę, pchał się do picia, głupota. W końcu komendant miasta wparował: „Rozbijać to, wypuścić wszystko do kanału”. Jak piwo opadło, to na dnie się ukazał Rusek z karabinem w pełnym umundurowaniu. Smacznego.

Ten dom jest do dzisiaj, nie wiem, jaki ma numer. Państwo Szkudlarkowie tam mieszkali. Ta rodzina miała na Chłodnej sklep z rowerami. To dobrzy znajomi ojca. Jak on z tego Dworca Głównego ruszył na poszukiwania, trafił do Szkudlarków, a oni mu powiedzieli: „Jest tu jedno mieszkanie, ale spalone. Dwa pokoje z kuchnią na drugim piętrze”. Tata wszedł do tego lokalu – drzwi frontowych nie było, bo spalone, ściany bez tynku, w drugim pokoju na samym środku dziura, przez którą można było zlecieć piętro niżej, ale kuchnia była w miarę cała, nowoczesna. Miała pod parapetem taką zimną szafkę do przechowywania wiktuałów, taką jarzyniarkę. Całość była zadymiona. Kuchnia kaflowa była rozwalona. Tata przy pomocy tych sąsiadów, właściwie ich syna, bo pan Szkudlarek zginął na wojnie, wstawił prowizoryczne drzwi na znak, że to mieszkanie jest zajęte, i wrócił po nas na dworzec. Daleko z Dworca Głównego nie było. To był czerwiec. Ja spałem u tych sąsiadów, a rodzice w tej kuchni jakoś drzemali. Potem tata przeprowadził dalsze prace adaptacyjne mające uruchomić kuchnię. Ten dom był nowocześnie zbudowany, miał sklepienie Kleina wykonane z pustaków, które zalano betonem, tak jak się teraz robi. To przebiła bomba. Wleciała przez okno, przeszła skosem, a że miała opóźniony zapłon, to wybuchła od podwórka, po drugiej stronie. Dziura była wywalona i dół w ziemi obok. Chodziłem tam już po wyprowadzce, bo w piwnicy był zakład robiący sprężyny. Opowiedziałem im, że tam na drugim piętrze była dziura na całe mieszkanie. „Jak to zostało załatane?” „Nie wiem”. W każdym razie ten dom stoi do dziś.

Jak jeszcze tam mieszkaliśmy, to jako dzieciak buszowałem po okolicznych ruinach, między innymi częściowo po terenie Haberbuscha. Tam w pewne rejony nie można było wejść, bo wojsko stało, ale obok już tak. To garnki nie garnki, wszystko się brało, co ewentualnie mogło się przydać. To były ulice Żelazna, Grzybowska, także na odcinku, gdzie mieszkaliśmy przed powstaniem. Ze starego domu też coś odzyskaliśmy. Za dużo tego bogactwa nie było, ale w piwnicach był piach, ziemia, to tam, żeby sąsiedzi nie widzieli, zakopaliśmy zegarmistrzowską szwajcarską tokarenkę taty. Teraz ja ją mam.

Czyli ocalała?

Tak. Dwa pokoje z kuchnią mieliśmy na tej Grzybowskiej i w jednym z nich ta tokarenka stała pod ścianą, jakby nad bramą. Jak to wszystko runęło po pożarze, to brama się nie zawaliła. Ktoś, myśląc, że ta tokarenka została w naszym mieszkaniu, grzebał aż do muru w jej poszukiwaniu. Ktoś, kto u nas bywał. Nie wiem, czy tata miał jakieś podejrzenia, kto to mógł być. Musiała ta tokarnia być mu potrzebna kierunkowo. Szukał, ale nie znalazł, bo – jak wspomniałem – była zakopana w piwnicy. Tata wycyrklował, gdzie jest piwnica, i ją odkopaliśmy To, co się udało obsunąć, to się obsunęło na jezdnię, potem rodzice wyciągali wszystko w taki kombinacyjny sposób. Mieli taki kocioł do bielizny, do niego nakładali gruz, ja to jakoś wyciągałem i na ulicę wysypywałem. Przyszła władza ludowa. Milicja wtedy chodziła w tym, co miała, nie było jeszcze jednolitego umundurowania. Przyszli z karabinem na plecach. „Co tu grzebiecie?” Tata na to: „Szukamy swojego”. Kenkartę niemiecką z adresem pokazał. „Acha, to tu… Coś ocalało?” „Sprawdzamy”. Noc się zbliżała, ale żal było to tak zostawić. Ktoś mógłby przyjść na gotowe. Późno wieczorem tę tokarnię i inne rzeczy odszukaliśmy. Trzeba było jeszcze przejść z tym przez Żelazną, by wrócić do tego mieszkania vis-à-vis browaru.

Co jeszcze było tam zakopane?

Jakiś kryształ mamy, nie wiem, co się z nim później stało, jakieś noże, widelce. Fajny był też w pokoju kredens gdański z czarnego dębu. Miał szybki z kryształowego szkła, z rżniętymi w nim różyczkami. Jak wywaliliśmy ten gruz, to mama je znalazła. Kryształowe szkło jest dość żaroodporne, ale było pogięte. Mama się popłakała. Miałem to w domu. Gdzieś potem zniknęło. Chciałem to zachować, powiesiłbym na ścianie, ale w czasie różnych przeprowadzek, przemeblowań to zginęło.

Wcześniej opowiadał Pan o bombie, która trafiła w Państwa kamienicę.

Nie, w tę, w której mieszkaliśmy do powstania, to nic nie trafiło. Ślady po bombie były w domu, do którego się wprowadziliśmy po wojnie. Do dziewiątego dnia ten dom nie ucierpiał. Musieliśmy się wynosić z niego z innego powodu. W ruinach naszego starego domu po wojnie nasz cieć mieszkał. Jak wrócił, to urządził się w piwnicy, której sklepienie się nie zawaliło.

Podszedł Pan wtedy do tego dozorcy? Rozmawiał Pan z nim?

Oczywiście. Zasypał mnie pytaniami, o to gdzie byliśmy, co z rodzicami. Z tego domu wyszliśmy dziewiątego dnia powstania. Od tego czasu się nie widzieliśmy. Jemu ktoś z rodziny zginął, synowie się szczęśliwie znaleźli. Byli chyba na robotach w Niemczech, wrócili. Wiem, że synowie tego pseudo-Popiołka zajmowali się potem rozwożeniem piwa. Byli furmanami. Skrzynia tej fury była kwadratowa, wielgachna, na bardzo mocnych kołach. Na górze stały skrzynki, a pod spodem wisiały jeszcze antałki z piwem. Jak ta fura jechała, to pod nią dyndały te beczki z piwem. Ciągnęły to takie haberbuschowskie konie. Wielkie, ciężkie, z grubymi kopytami. Czy te konie były ich? Nie wiem. Stajni na Grzybowskiej nie było.

Pamięta Pan nazwisko tego pana?

Nie, niestety nie.

To Pan dużo po powrocie do Warszawy spacerował wokół swojego domu po ruinach.

Po ruinach buszowałem z podobnymi sobie rówieśnikami. To był czas wakacji, potem tata zapisał mnie do szkoły gdzieś w Śródmieściu. Na lekcji padło pytanie: „Dlaczego nie masz zeszytu?”. Tata w firmie miał jakieś blankiety, w których zostało trochę czystych kartek. „Na razie będziesz miał to do pisania”. Koledzy już byli jakiś czas w Warszawie i mieli zeszyty, ja miałem tylko ołówek. Nauczycielka z buzią na mnie. To tata znowu kapelusz na głowę i do pani nauczycielki: „Ma pani zeszyty?”. „Nie mam”. „To o co się rozchodzi? Będą, kupię”.

Po wojnie na Włościańską zjechali się wszyscy ci, co ocaleli z tego zakładu taty. Przyszli, zaczęli remontować co się dało. Ojciec był jednym ze starszych stałych pracowników. Najpierw uruchomili kuźnię, żeby oszklić kawałek hali. Pół roku pracowali bez zapłaty, żony ich utrzymywały.

Nie dostawali pieniędzy?

Nic. Potem na Młynarskiej uruchomiono zajezdnię tramwajową. Tam też mieściła się dyrekcja. Powołano mężów zaufania, którzy sporządzili listy pracujących i wstecz wszystkim wypłacili zaległe pobory. Czy te pieniądze były coś warte, to jest oddzielna sprawa. Były kartki, różne deputaty. UNRRA dawała paczki, amerykańskie racje żywnościowe. Między innymi papierosy, czekoladki, herbatniczki w nich były. To rozdzielali. Z tej aprowizacji powojennej pamiętam jeszcze ryby mrożone, takie wielgachne flądry.

Wspomniał Pan, że po wojnie wrócił do tej wioski, do której trafili Państwo po powstaniu.

Pewnie żona by wiedziała, w którym to roku było. Ona pamięta takie rzeczy, ja nie. Byliśmy z moim kolegą szkolnym i jego żoną na wczasach, miał samochód. Powiedziałem: „Jak tak jeździmy, to pojedziemy do Janowic”. „A po co?” „Byłem tam”. Pojechaliśmy. Trochę się dobudowało. Szkoła była zamieniona w coś innego. Kościół drewniany spalony, a pamiętam, jak organistę Niemcy za coś zamknęli, to jak go wypuścili, to się dorwał do organów, „Jeszcze Polska” zagrał. Cała wieś słyszała.

Odnalazł Pan rodzinę, u której Pan był?

Córkę gospodarzy. Ten Józef Rusin miał córkę – taką ładną wiejską dziewczynę, miała wtedy szesnaście lat – i syna, Stacha, który był ode mnie troszkę starszy. Później został majorem Wojska Polskiego i służył gdzieś nad Zalewem Zegrzyńskim. Tego się dowiedziałem od tej siostry, która na ojcowiźnie została, ale nic prawie tam nie uprawiała. Ziemia gliniasta, trudna. Ta Janeczka pracowała jako bibliotekarka w Tarnowie, tylko na sobotę i niedzielę przyjeżdżała do domu.

Poznała Pana?

Najpierw nie. Przyjechaliśmy tam, kolega zatrzymał wóz. Jakiś burek szczekał. Powiedziałem im, żeby poczekali, bo jeszcze spodnie nam poszarpie. Wszedłem na podwórko i zapytałem dziewczynkę, czy jest babcia. Pokazała mi, gdzie mam jej szukać. Siedziała kobieta, taką perkalową sukienkę miała. Spojrzałem, szukając dawnej piękności. „Pan się chyba pomylił”, powiedziała i zaczęła się podnosić. „Janeczko nie podnoś się, siedź spokojnie. W tym samym miejscu kiedyś nie chciałaś się ze mną pożegnać. Teraz się nie chcesz przywitać?” „To niemożliwe”. „Stoi dowód przed tobą, że możliwe”. Dopiero wtedy przypomniała sobie.

Czy te wspomnienia z okupacji czy powstania wracały potem do Pana?

Czasem tak. Wiem, że po tym wszystkim czasem budziłem się w nocy z wrzaskiem, rodzice nie mogli mnie uspokoić. Męczył mnie sen, że idę pod górę, jakby mostem murowanym, ale pełnym głębokiego piasku, w który nogi mi się zapadają. Ciężko mi się idzie. Ta droga wiedzie do góry między dwa wały górskie, gdzieś tam się chowa. Zaczynają z niej lecieć takie wielgachne kamienie. Tu przepaść, nóg nie mogę z tego piachu wyciągnąć i wrzask. Ojciec miał znajomego lekarza . „Janek wyrośnie z tego”. I rzeczywiście wyrosłem, ale co się nadarłem w nocy, to się nadarłem.

Czy po zakończeniu wojny o tym powstaniu, o okupacji, mówiło się u Pana w domu, czy to był temat tabu?

Mówiło się. Tylko nie było zupy pomidorowej, pod żadną postacią. Moja żona, córka i wnuk bardzo ją lubią to, ale ja mam to w pięcie.

Dziękuję za rozmowę.

1 JDC (American Jewish Joint Distribution Comitee) – Amerykańsko-Żydowski Połączony Komitet Rozdzielczy – organizacja non-profit założona w 1914 roku w USA.

2 UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration) – Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy – międzynarodowa organizacja utworzona w 1943 roku w Waszyngtonie do udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie i Azji po zakończeniu II wojny światowej. Inicjatorami jej powstania były Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, ZSRR i Chiny, największymi beneficjentami zaś Chiny i Polska.

3 Własowcy – Potoczne określenie członków dwóch dywizji piechoty (ROA) sformowanych z jeńców przez gen. Andrieja Własowa, który przeszedł na stronę Niemiec hitlerowskich. Oddziały te słynęły z niezwykłego okrucieństwa. Wsławiły się niezwykłym okrucieństwem.

4 Wacha – w okresie okupacji określenie wartowni lub wartownika.

5 „Krowa” – zwana też „szafą” – rodzaj broni używanej przez Niemców do tłumienia Powstania Warszawskiego, nazwanej tak ze względu na charakterystyczny dźwięk słyszalny podczas jej odpalania.

6 Haberbusch i Schiele – istniejąca w latach 1846-1948 spółka prowadząca zakład produkcji piwa, który mieścił się przy ul. Krochmalnej 59. W czasie Powstania Warszawskiego magazyny przy ul. Grzybowskiej, w których znajdowały się składy jęczmienia, stały się ważnym źródłem żywności dla mieszkańców stolicy.

7 PASTA – Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna – pierwszy warszawski wysokościowiec wzniesiony w latach 1906–1908 przy ulicy Zielnej 39.

8 Rkm – ręczny karabin maszynowy.

9 Mikado – mała szklanka, w której przed wojną podawano czystą wódkę.

10 Rada Główna Opiekuńcza – legalna organizacja niosąca pomoc socjalną ludności cywilnej w czasie obu wojen światowych. Obejmowała rozdział żywności, odzieży i zasiłków pieniężnych dla najbardziej potrzebujących, prowadzenie kuchni, schronisk, domów noclegowych, wysyłkę paczek dla więźniów i jeńców.

Powiązane hasła

”None

Skip to content