menu

Malczewska-Zawadzka Zofia – rozmowa

Malczewska-Zawadzka Zofia – rozmowa

Zofia Malczewska-Zawadzka (pseud. Olga III), ur. w 1922 roku w Pruszkowie, w czasie okupacji mieszkała wraz z rodziną przy ul. Bolesława Prusa. Podobnie jak jej ojciec, Stanisław Malczewski (pseud. Skarbek), oraz siostra, Wanda (pseud. Diana), należała do konspiracji – działała jako łączniczka oraz sanitariuszka Wojskowej Służby Kobiet VII Obwód „Obroża”. Pracowała w Miejskim Ośrodku Zdrowia przy ul. 3 Maja, którego personel został włączony w pomoc więźniom obozu Dulag 121 od pierwszych dni jego funkcjonowania.  Do jej zadań należało sprawowanie opieki sanitarnej na terenie obozu oraz w ośrodku zdrowia, roznoszenie leków oraz żywności. Uczestniczyła także w pomocy nielegalnej: do tworzonych list chorych, kwalifikujących się do zwolnienia z obozu, wpisywała osoby zdrowe, dzięki czemu wielu uwięzionych uniknęło wysłania do obozów koncentracyjnych czy na przymusowe roboty, a wyprowadzonym dostarczała fałszywe dokumenty, a także organizowała opiekę oraz dach nad głową. Jedną z uratowanych osób była kilkuletnia dziewczynka, którą opiekowała się aż do momentu odnalezienia się jej krewnych. Rozmowa z Panią Zofią, przeprowadzona w Muzeum Dulag 121 w 2014 roku, stanowi niezwykle cenne źródło wiedzy na temat funkcjonowania obozu oraz działań pomocowych polskiego personelu.

 

Czy mogłaby Pani zacząć od krótkiej prezentacji swojej osoby i swojego domu rodzinnego?

Urodziłam się 27 listopada 1924 roku*. Jestem ekonomistką i malarką amatorką, który to zawód wykonuję dotąd. Mój dom rodzinny był bardzo ciepły, gościnny. Nas było troje rodzeństwa – wszyscy byliśmy ważni. Bardzo często przebywały u nas dwie nasze siostry cioteczne, z którymi się przyjaźniłyśmy. W ogóle cały dom był zaangażowany w konspirację – cały, tzn. my z siostrą i mój ojciec. Troszeczkę siedzieliśmy tam jak na wulkanie, ale jak się jest takim młodym, to się nie zdaje sprawy z tego. Także… jakoś było dobrze.

Proszę powiedzieć, gdzie Państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy w Pruszkowie przy ul. Bolesława Prusa, chyba 38, nie pamiętam dokładnie. Mieliśmy niezbyt duże mieszkanie, ale przynależał do niego jeszcze dodatkowy niezależny pokoik, który bardzo nam służył w czasie okupacji. Pomieszkiwał w nim dr Szupryczyński [Kazimierz  Szupryczyński – naczelny lekarz VI Rejonu AK – przyp. red.], który był zaprzyjaźniony z moim ojcem i który się tymczasowo ukrywał.

Jakie były okoliczności tego ukrywania się?

Polityczne, ale jakie dokładnie to nie wiem. Panował u nas taki obyczaj, że nikt nikomu nie zadawał pytań. Wiedziałyśmy, co się dzieje, ale nie było żadnych pytań. Taka panowała u nas atmosfera.

Jak Pani zapamiętała to życie w czasie okupacji?

Wydaje mi się, że Pruszków był wyjątkowo sympatycznym miastem. Tam mieszkało w owym czasie naprawdę dużo inteligencji. Jak byłam młoda, miałyśmy z siostrą towarzystwo. Jak to zwykle bywa, młodzież się zbierała. To były towarzyskie spotkania, tak zwane prywatki. Czasem spotykaliśmy u nas. Był patefon, tańczyliśmy, pociągaliśmy papierosy po kryjomu przed rodzicami, a jak ojciec miał ochotę przyjść, to się szybko gasiło i wietrzyło. Często się zdarzało tak, że nie mieliśmy pieniędzy na te papierosy i jednego papierosa paliliśmy wszyscy po kolei. To były takie czasy. Muszę powiedzieć, że te prywatki były daleko sympatyczniejsze niż teraz spotykanie się młodzieży w lokalach. Wtedy się bawiło inaczej. O tym, kto z naszych znajomych należał do konspiracji, dowiedziałam się znacznie później, bo my z sobą nie rozmawialiśmy na ten temat.

Jacy ludzie należeli do kręgu Pani znajomych?

To byli ludzie na ogół uczący się. Któryś tam z nich nawet starał się dostać do uniwersytetu lotnego. Wszyscy chodziliśmy do gimnazjum konspiracyjnego, bo nie było otwartych gimnazjów. Na komplety zbieraliśmy się w różnych domach na zmianę. W taki sposób dotrwaliśmy do 1945 roku.

Jak wyglądało to tajne nauczanie?

To były komplety organizowane wtedy przez dyrektora Zana, pana Zielińskiego. Pamiętam, to był sympatyczny, starszy pan. Te komplety były organizowane w różnych domach, nie w jednym miejscu. Były u nas, były w ogrodzie Majewskich. Aga Stelmachowska chodziła również na te komplety, więc u nich gdzieś tam na Żbikowie też były. Już nawet nie pamiętam wszystkich. Ale było to w wielu miejscach. Tam normalnie się uczyliśmy, były klasówki, ocenianie. Trzeba było się do tego przygotowywać, ja zwłaszcza musiałam się przed każdą klasówką przygotowywać sumiennie, dlatego że byłam dosyć niesystematyczna. Nauka sprawiała mi kłopot, bo zawsze miałam jakieś ciekawsze zajęcia. Do każdego egzaminu musiałam mieć czas, żeby się przygotować.

Zawsze było niby wszystko bardzo dobrze, jakoś tę okupację się zniosło. Ale jak się skończyła, to jakaś taka reakcja wystąpiła we mnie po tym. Pamiętam, jak kiedyś do bramy się ktoś dobijał, to byłam cała spocona, zerwałam się z łóżka, myślałam, że to Gestapo, a to były już czasy tak zwanej wolności.

Zdążyła Pani zrobić maturę konspiracyjną?

Nie.

Proszę opowiedzieć o swojej działalności konspiracyjnej.

Wykonywałam różne prace w konspiracji. Miałam zlecenia. Wyjeżdżałam poza Pruszków – do Milanówka, Piaseczna i okolic, było tego dosyć sporo. Pamiętam też Brwinów, Podkowę Leśną. W Brwinowie przeleżałam kiedyś w rowie kilka godzin, bo była łapanka na stacji. To była chyba kolejka EKD, bo kolejka EKD wtedy jeździła. Miałam coś do przewiezienia, jakieś pieniądze i, pamiętam, taką butlę eteru – zupełnie na wierzchu ją nieopakowaną trzymałam. Co też było trochę nierozsądne, ale nikt się wtedy nie zastanawiał nad tym. Wykonywało się różne prace. Innym razem wiozłam ogromną paczkę opatrunków. Pieniądze były najłatwiejsze do przewiezienia, bo nie było ich widać.

Taka bardziej energiczna praca zaczęła się dopiero w obozie, tym przejściowym. Pamiętam to jak przez mgłę, ale przypominam sobie wiele zdarzeń, które wtedy przeżyłam. Pracowałam wówczas w Miejskim Ośrodku Zdrowia. To było niedaleko obozu, też przy ulicy 3 Maja, ale po drugiej stronie torów. Stamtąd wszyscy właściwie mieliśmy przepustki na teren obozu.

Co Pani robiła, pracując w tym ośrodku zdrowia, jako kto była tam Pani zatrudniona?

Jako kancelistka.

Miała Pani jakieś przygotowanie?

Nie miałam żadnego przygotowania. Zatrudniłam się… Chyba mój ojciec mi to załatwił, prawdopodobnie była to sprawa organizacji. Wydaje mi się, że również dlatego, żeby – a byłam dosyć wysoka – uniknąć, powiedzmy, łapanki czy wywiezienia, żebym miała ausweis. Tak mi się wydaje, nigdy ojca nie pytałam.

Czy ten ośrodek zdrowia był jakoś zaangażowany w pomoc oddziałom powstańczym, które tutaj, w szóstym rejonie, działały? Czy ośrodek udzielał pomocy żołnierzom walczącym w lasach sękocińskich?

Chyba wszystkim, którzy się zgłaszali.

To była dosyć konspiracyjna sprawa.

No nie, później już nie była konspiracyjna, przecież pamiętam młodych ludzi, którzy ranni zgłaszali się do ośrodka, przychodzili o kulach i chyba się nie przyznawali do tego.

Ale to już było w czasie powstania?

Tak, i po powstaniu. W tym ośrodku było też rozwinięte lecznictwo. On spełniał dużo takich zadań, których teraz ośrodki nie spełniają. Był dział dziecięcy, gruźliczy, rentgen, oddział naświetlania itd. Nawet była tam kuchnia, w której przygotowywało się pokarmy dla niemowlaków. Poza tym odbywały się różne okresowe szczepienia, w których też brałam udział. Było jeszcze mnóstwo osób, które przychodziły na leczenie ran, opatrunki itd.  Teraz ośrodki są bardziej wyspecjalizowane. Jak ma się niewielką ranę na nodze, to trzeba się zapisać do chirurga, a u nas to pielęgniarki załatwiały. Pielęgniarki były bardzo wykwalifikowane. Pracowałam już znacznie wcześniej, ale kiedyś ten nasz komendant…

Edmund Krzywda-Rzewuski?

Tak, pan Rzewuski, powiedział, że trzeba wreszcie zaprzysiąc wszystkich pracowników. Wtedy zostałam zaprzysiężona razem z moją siostrą. W tym pokoiku naszym, gdy składałam przysięgę był wtedy i Rzewuski, i Szupryczyński.

Kiedy i skąd się Pani dowiedziała, że będzie obóz w Pruszkowie?

W naszym ośrodku od razu się dowiedziałyśmy. I tego samego dnia, kiedy przyszedł pierwszy transport, to przygotowałyśmy ogromne ilości chleba.

To był, zdaje się, poniedziałek, prawda?

Nie pamiętam.

Siódmego…

Siódmego!

To był właśnie poniedziałek.

Było gdzieś po jedenastej. Już nie pamiętam, ale to było około południa. Pamiętam, jak wszyscy porcjowaliśmy ten chleb. Takie duże kosze woziliśmy, kilkukrotnie przechodziłyśmy do obozu z tymi koszami.

Na początku istnienia obozu nie było w ogóle przepustek, prawda?

Chyba rzeczywiście. My poszłyśmy z ośrodkiem zdrowia, nie wiem, jak to było załatwiane, ale byłyśmy wszystkie, które wtedy pracowały.

My przyjmujemy, że przepustki pojawiły się dopiero, jak Wehrmacht przyjechał, 19 sierpnia.

Tak, rzeczywiście, wtedy to nie było jeszcze zorganizowane.

Ten obóz na samym początku był na pewno w dużym chaosie?

Jakoś to było tak, że władze niemieckie zleciły chyba… To ksiądz Tyszka rozmawiał z Niemcami, czy my możemy zorganizować tę pomoc. Bo oni [Niemcy] się tym zajmować nie chcieli.

Czy była Pani na terenie obozu codziennie?

Codziennie. Miałyśmy dyżury. Zdarzało się tak, że Kazia [Kazimiera Mańkowska, należąca do służby lekarskiej AK – przyp. red.] powiedziała: „Zostaniesz w ośrodku, bo my musimy coś tam załatwić w obozie”. Chodziłyśmy na zwiady. W ośrodku były nas trzy, cztery osoby, później trochę więcej.  „Nuna” [Bronisława Lipińska – przyp. red.] była kierownikiem. Kazia Mańkowska była starszą pielęgniarką i pracowały jeszcze takie dwie, trzy siostry wyciągnięte z powstania, ale one już nie wchodziły na teren obozu, tylko my trzy wchodziłyśmy.

Któregoś razu Nona Lipińska, która była kierownikiem ośrodka, powiedziała mi: „Ty pójdziesz dziś na dyżur do RGO, a na twoją przepustkę musimy przeprowadzić pewną lekarkę, która przyjechała z Warszawy”. Chodziło o to, aby ją wyciągnąć z obozu, bo ona jako moda osoba znajdowała się w baraku nr 4, a stamtąd młode kobiety były przeznaczone do wywozu do obozów koncentracyjnych. Nona Lipińska chciała ją koniecznie przeprowadzić. Ja byłam na dyżurze w RGO, a ona w tym czasie zabrała moją przepustkę, biały fartuch i ubrała w to tę lekarkę. Sama z daleka obserwowała sytuację. Niestety akcja się nie udała, kobieta została zatrzymana na bramie. Mnie się wydaje, że ci wartownicy to już te siostry trochę znali. Jak Nona zobaczyła, że odebrano jej przepustkę i wsadzono ją do jakiegoś transportu z młodymi kobietami, to zgłosiła fakt, że jedna z koleżanek, która pełniła dyżur w RGO, zgubiła przepustkę. Wtedy jej powiedziano, że przepustka jest w Gestapo i że w dniu następnym o godzinie 8 czy 9 mamy się tam stawić. Trochę się bałam tej wizyty, ale poszłyśmy. [Nona Lipińska] poszła, ponieważ perfekt znała niemiecki. Stawiłyśmy się więc na Gestapo. Obrzucano nas wieloma pytaniami. Miałam alibi, bo byłam wtedy na dyżurze. Jakoś się wybroniłyśmy, oni uznali te nasze zeznania. I otrzymałam tę przepustkę z powrotem. Miałam trochę szczęścia, bo gestapowcy załatwiali te sprawy dosyć krótko. Wiele rzeczy mi się udawało.

Co jeszcze się udawało?

Na przykład bardzo często otrzymywałam listy osób, mężczyzn, chyba z szóstki i trójki, którzy mieli wyjechać do obozów i do pracy. Otrzymywałam listy, żeby jak najwięcej osób przeprowadzić do hali numer 1. To była hala przeznaczona dla osób niezdolnych do pracy, wywożono je w rejony Krakowa, Częstochowy, na tereny polskie. Pamiętam taką listę, jak raz przeprowadzałam takich młodych, zdrowych. Na tej liście było dwadzieścia parę osób, tyle się mieściło na niej. Wyczytałam te osoby, ustawiłam w rzędzie, a do nich dołączyło drugie tyle. Byłam bardzo zdruzgotana. Pomyślałam sobie: „Co ja mam zrobić? Przecież oni ich nie przepuszczą, reszty nie przepuszczą”. Odezwałam się: „Zdajcie sobie sprawę, co się może dziać?”. „Zaryzykujemy” – usłyszałam. Nie miałam sumienia im powiedzieć „nie”, jeżeli chcecie – to ryzykujcie. Z tej hali prowadziło się prosto na jedynkę. Brama jedynki była mniej więcej naprzeciwko baraku nr 2. W tym czasie tę drogę przecinały transporty, przeważnie szli z piątki czy z innych hal prosto do pociągu. Zobaczyłam z daleka, że idzie transport, szybko zebrałam ludzi i maszerowaliśmy do jedynki. W międzyczasie nadeszło czoło transportu, wartownicy z jedynki zobaczyli to i trochę się przerazili, że za chwilę powstanie straszny bałagan, więc szybko tych ludzi wepchnęli za bramę. Dostali listę, ale już nie czytali nazwisk ani nie sprawdzali. Tak mi się kilka razy udawało. Bardzo często przeprowadzałam, i to przeważnie mężczyzn. Właściwie nie pamiętam, abym przeprowadzała kobiety.

Proszę powiedzieć, czy ci żandarmi, jak Pani dawała tę listę, to oni ją zabierali?

Chyba tak. Oni musieli ją mieć, żeby zobaczyć, ile osób i jakich przeszło. Jeżeli wytwarzał się jakiś bałagan, to nie byli w stanie ani sprawdzać listy, ani osób. Wielokrotnie mi to wychodziło, choć raz się nie udało – nie zdołałam wyciągnąć mojego stryja, dlatego że on przybył jako mężczyzna zupełnie młody, zakwalifikowany do obozów, do ciężkich robót. Jak go spotkałam, to chciałam go wyprowadzić stamtąd do baraku nr 2, do szpitala. Robiłam to wielokrotnie i mi się udawało. Ale mój stryj powiedział, że jest tutaj w gronie znanych mu osób z jego ulicy, a także dwóch pracowników z jego pracowni (był architektem), że się nie boi pracy, jest młody i silny, więc pojedzie. Poprosił mnie tylko, bym zaopiekowała się jego rodziną. Tego dnia jeszcze dwukrotnie się starałam go namówić. Wieczorem usnułyśmy nawet z koleżanką plany, jak go wyciągnąć, ale niestety na drugi dzień przed południem wszyscy zostali wysłani. To była taka sprawa, która mi dotąd leży na sercu.

A co się stało z Pani stryjem?

Trafił do kamieniołomów i tam zginął.

Co się stało z jego rodziną?

Wyciągnęłam ją, choć z dużymi kłopotami. W obozie była jego matka, czyli rodzona siostra mojej babki, jego żona i ośmio- czy dziewięcioletnia córeczka. Te trzy panie wciągnęłam na listę podpisaną przez polskiego lekarza, ale bardzo często ci lekarze niemieccy chcieli jeszcze te osoby zobaczyć. W szpitalu w hali nr 2 naprzeciwko wejścia był taki stół, za którym siedziało Gestapo – jakiś lekarz niemiecki i dwóch gestapowców. Oni mieli tę listę z osobami uznanymi za niezdolne do pracy. Wszyscy podchodzili do stołu, oni spoglądali i na ogół akceptowali. Ale ponieważ siostra mojej babci szła tak wyprostowana, z dumnie podniesioną głową, to im się to nie spodobało i wykreślili z listy. Miałam wielki kłopot, bo musiałam powtórnie załatwić wciągnięcie na listę. Konieczny był podpis polskiego lekarza. Lista robiła się przez to coraz dłuższa, a one powtórnie były kwalifikowane przez Gestapo. Po raz drugi się historia powtórzyła, mimo że prosiłam babcię, aby spuściła głowę. Nie udało się. Wobec tego spróbowałam inaczej – zrobiłam indywidualna listę i tę podpisał mi doktor Szupryczyński. Wtedy już musiałam sama iść do Gestapo i to załatwić. Poszłam z wielkim niepokojem. Gestapo mieściło się naprzeciwko baraku nr 5 w takim zielonym wozie. Weszłam tam i powiedziałam, że to jest moja rodzina, że to są panie, które na pewno byłyby zakwalifikowane do baraku nr 1 na wyjazd pod Częstochowę, ale ponieważ to jest moja rodzina, to chciałabym je uwolnić, bo i tak muszą u mnie zamieszkać, bo innej rodziny nie mają. Jeden gestapowiec przez moment się zastanawiał i w końcu podpisał. Wtedy drugi wziął od niego tę kartkę, wręczył mi do ręki, złapał za kołnierz i wyrzucił z wagonu. Byłam szczęśliwa, dlatego że dzięki tej liście mogłam je wyprowadzić.

 Jak wyglądało wnętrze tego wozu?

Dokładnie to trudno powiedzieć. To było nieduże pomieszczenie. Siedziało ich tam ze trzech. Było biurko – nie wiem, czy prowizoryczne, nie pamiętam. Tam się wchodziło po kilku stopniach, więc jak on mnie wyrzucił, to spadłam z tych stopni. Nic się wielkiego nie stało, najważniejsze, że miałam tę listę.

To był wagon kolejowy?

Tak. To było jedno pomieszczenie. Taki jak wóz Drzymały, coś takiego. Koleżanka szkolna się do mnie kiedyś zgłosiła, że tam na terenie jest jej bratowa. Dała mi jej fotografię – twarz była charakterystyczna. Szybko pobiegłam, żeby ją odnaleźć, jakkolwiek nie miałam nadziei, bo wśród tylu osób trudno. Wykrzykiwało się nazwisko. Zobaczyłam, że idzie transport, i patrzę, że ta pani z fotografii idzie. Miała bardzo charakterystyczną urodę, było ją bardzo łatwo poznać. Pomyślałam, że już za późno, ale podeszłam do niej i powiedziałam: „Proszę zaraz zemdleć”. I ona natychmiast padła, więc z koleżanką podbiegłyśmy, odciągnęłyśmy ją trochę dalej, dałyśmy wody i odprowadziłyśmy ją do szpitala, do dwójki. Wciągnęłam ją jakoś na listę i udało mi się ją wyprowadzić.

Jak wyglądał taki transport, który był skierowany z jakiejś hali do pociągu?

To było w ogóle mnóstwo ludzi, masa. Tak jak się czasem widzi na filmach. Tak szeregiem nie szeregiem, w nieładzie szli do transportu. To były osoby – można sobie wyobrazić – zmęczone, znużone, zwłaszcza że te hale miały gołe betonowe podłogi, nie było żadnych prycz, posłań, w ogóle nic nie było. Tylko brudne betonowe podłogi. Mało tego, nie było wody, nie było sanitariatów. Z tego, czego się później dowiedziałam, to w hali nr 5 było jakieś takie ustronne miejsce, w którym zrobiono sobie toaletę. Warunki były bardzo prymitywne.

Jakie było zachowanie Niemców przy takim transporcie ludzi, którzy byli kierowani już z hali?

Istnieje pewna optymistyczna cecha pamięci. Takich najgorszych spraw się nie pamięta, one łagodnieją po wielu latach. Ale proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie byli upychani w wagonach. Kiedyś poszłam za takim transportem i widziałam, jak oni byli na siłę upychani. Można sobie wyobrazić, co tam się działo. Tam nie było żadnych możliwości. To byli ludzie zmęczeni, wygłodniali, którzy by chyba wszystko oddali, żeby się uwolnić. Wszystkim nie można było pomóc. Warunki były tak trudne, że naprawdę było ciężko pomóc. Pamiętam, moja koleżanka zabrała mnie z sobą, ponieważ miałyśmy odwiedzić chyba barak nr 7, taki na uboczu.  Byli tam oficerowie i żołnierze, których traktowano jako wojskowych, jako uczestników powstania. My tam weszłyśmy, robiłyśmy opatrunki dwóm żołnierzom. Niemcy stali przy nas i tak nas pilnowali, że nie wolno było słowa powiedzieć, nie było też mowy, żeby im coś podać. Należało tylko zrobić opatrunek i od razu wyjść.

Wrócę do tych transportów. Czy to prawda, że jak ci ludzie byli już załadowani do tych wagonów, to polskim sanitariuszkom nie wolno było podchodzić?

Nie wolno było. Tak.

Ale czy próbowano, czy to się spotykało z jakimiś represjami, jak to wyglądało?

Tam się zaraz kordon Niemców zjawiał, jak oni byli ładowani. Jak jeszcze ten transport szedł, to starałyśmy się podbiec, pomóc czy coś takiego. Zdarzało się, że któraś siostra podbiegła i zaraz była wyprowadzana stamtąd. Samo załadowanie wagonów można było obserwować z dala. To było koszmarne, byli stłoczeni jak śledzie w beczce. Ładowało się na siłę. Mało tego, nie tylko tych młodych, lecz i chorych czy przeznaczonych do wywózki tak samo ładowano, żeby w każdym wagonie jak najwięcej osób się zmieściło.

Pani wchodziła też do hal, do wnętrza. Jak wyglądała hala nr 6? Ona podobno była taka bardziej zaniedbana, miała jeszcze gorsze warunki. Czy Pani pamięta?

Chyba wszystkie hale jednakowo wyglądały. W ogóle jeśli były prycze, to tylko w dwójce, w szpitalu. I te prycze były wielokrotnego użytku. Jeśli chory wyjeżdżał – bo bardzo często wywożono takiego chorego na zewnątrz, do jakiegoś szpitala – pryczy nie wymieniano. One były więc zakrwawione, czasem znajdowały się na nich różne nieczystości po chorym. Pamiętam, że te prycze okropne były. Tylko raz zrobiono trochę porządku, gdy międzynarodowa komisja miała przyjechać. [Prawd. mowa o wizytacji delegacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, której przewodniczył Szwajcar Paul Wyss – przyp. red.]

Pamięta Pani wizytę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża?

Nie pamiętam tego.

A pamięta Pani np. wizytę generała von dem Bacha w obozie? Albo jakąś inną niemiecką wizytę, wizytację?

Wie Pani… Nie.

Mogłaby Pani spróbować nam opisać, jak wyglądała w środku hala nr 2?

Halę nr 2 pamiętam jako rząd pryczy – strasznych, brudnych – i chorych – rannych, zakrwawionych. Nawet nie można było podejść, żeby im zmienić opatrunek. Owszem, były tam siostry, które były przydzielone, i one obsługiwały tę część, dalej funkcjonował szpital.  Po lewej stronie hali było takie półpięterko i to był taki gabinet z lekami.

Ambulatorium.

Tak, ambulatorium. W tych szafkach nic nie było, jakaś stara strzykawka leżała albo jakiś stary bandaż. Tam naprawdę nic nie było. Na tym półpięterku była siedziba pielęgniarek, które rekrutowały się z warszawianek. Dlaczego ja to zapamiętałam? Bo spotkałam na terenie obozu moją siostrę cioteczną i szybko ją wprowadziłam do dwójki i tam na to półpięterko ją zaprowadziłam. Włożyłam jej opaskę Czerwonego Krzyża. Tego dnia ona tam została. Na drugi dzień zobaczyłam, że jacyś gestapowcy się zbliżają do tej dwójki. Szybko tam wskoczyłam i tuż przed nimi zdążyłam zerwać jej tę opaskę Czerwonego Krzyża. Niemiec pyta się: „Kto to jest?”. Powiedziałam, że to jest moja siostra cioteczna i na szczęście się nie przyczepił do tego. Oczywiście wciągnęłam ją na tę listę przeznaczonych do wyprowadzenia. I ona rzeczywiście wyszła z obozu.

Wiem, że spośród wszystkich rannych część wynoszono na noszach i wywożono do szpitali na zewnątrz. To już jakoś załatwiano z siostrami ze szpitala, które przyjeżdżały. Był specjalny wóz, który przyjeżdżał po tych rannych.

O które szpitale chodzi?

O ten w Tworkach i tam bliżej, na Pięknej.

Chciałam jeszcze zapytać o obozowych lekarzy, z którymi Pani najczęściej współpracowała.

Tam był jeszcze drugi lekarz, oprócz doktora Szupryczyńskiego. Ja doktora Szupryczyńskiego akurat dobrze znałam, byłam taką jego – jak by to powiedzieć – współpracownicą i właściwie to on mi wydawał dyspozycje. Pamiętam, że na terenie obozu listy na ogół miała Kazia Mańkowska, koleżanka, i te listy były często podpisywane przez doktora Szupryczyńskiego. Wszystkich, których wyciągałam z obozu, umieszczałam na tych listach u Kazi. Był, jak wspomniałam, jeszcze drugi lekarz, ale wydaje mi się, że pani doktor [Izabela] Wolframowna sprawy załatwiała na zewnątrz. Pamiętam też doktor [Wandę] Religioni-Bobrowską. Ona pracowała w obozie. Kilkoro dzieci zabrałam z obozu, troje czy czworo. Niemcy pozwolili zabrać je bez przepustek, bo były małe takie, sześcioletnie, pięcioletnie, była nawet taka młodsza dziewczynka, dwu – czy trzyletnia. Zaprowadziłam je do ośrodka zdrowia. Zapamiętałam, że stamtąd pani Religioni-Bobrowska taką małą dziewczynkę zabrała, którą ja chciałam się zaopiekować.

Co się działo dalej z tymi dziećmi?

Doktor Reglioni-Bobrowska tę dziewczynkę oddała do jakichś znajomych, którzy mieliby ochotę ją przetrzymać albo adoptować. Natomiast po inne dzieci ktoś się zwykle zgłaszał. Jedną z tych dziewczynek zabrałam do domu, a dlatego zabrałam, bo miałam znajomości w ośrodku zdrowia i miałam możliwości leczenia jej, a ona była dzieckiem chorym, skrofulicznym. Długo u nas nie była, ojciec jej wrócił z obozu i ją odnalazł. W każdym razie łatwo było je odnaleźć, bo były listy tych dziewczynek w naszym ośrodku, a poza tym one były zarejestrowane jako wyprowadzone z obozu.

Gdzie taki rejestr prowadzono, kto to robił?

To był ten ośrodek opiekuńczy RGO.

I to tam robiono rejestr wyprowadzonych osób?

Chyba tak, bo w naszym ośrodku tak powiedzieli. Tam się bardzo dużo działo, w RGO.

Co jeszcze robiła Rada Główna Opiekuńcza?

Bezpośrednio się z nią nie kontaktowałam, ale Rada Opiekuńcza sprawowała pieczę nad samym obozem. Jeżeli organizowało się np. naczynia dla tych, co ich nie mieli i nie mogli dostać żadnej potrawy, zajmowała się tym Rada Opiekuńcza. To ona organizowała dostawę menażek, kubków czy czegokolwiek. Poza tym dostarczała koce, jakieś tam poduszki. Pamiętam, naprzeciwko ośrodka zdrowia była taka piekarnia [prawd. mowa o piekarni przy ul. 3 Maja prowadzonej przez państwa Cegielskich] i pierwszego dnia piekarz, jak się dowiedział, że przychodzi pierwszy transport, napiekł dużo chleba. Myśmy koszami ten chleb nosiły na teren obozu. Wie Pani, to było takie… Byłam zdziwiona, jak ci ludzie rzucali się na chleb… Wiadomo, że byli wygłodniali, wyczerpani psychicznie, fizycznie i w ogóle, że stracili wszystko, nawet nie mogli zabrać z sobą czegoś, co by chcieli, ewakuacja następowała tak szybko, wyciągali wszystkich, ci brali to, co mieli pod ręką. Nakładali na siebie, chwytali w garść…

Ta piekarnia, o której Pani wspomniała, to chyba mieściła się w budynku po drugiej stronie torów, takim owalnym, po prawej stronie drogi, patrząc od strony Muzeum Dulag 121.

Tak, tak! Ja byłam z tej strony, ośrodek był po lewej, a piekarz po prawej, dokładnie naprzeciwko.

W tym ośrodku zdrowia była później chyba siedziba sanepidu. Tak ludzie mówili. Obok tego ośrodka zdrowia był też fotograf, prawda? Czy Pani kojarzy?

Nie pamiętam. Wiem tylko, że była dentystka, bo mi bez znieczulenia usunęła ząb.

Czy mogę jeszcze zapytać o doktora Szupryczyńskiego? Jak Pani go, po pierwsze, zapamiętała, a po drugie…

Jak go zapamiętałam? On był człowiekiem dosyć znanym i właściwie pomieszkiwał u nas i nie tylko u nas. On musiał być na takiej liście, dlatego że nie mógł w swoim mieszkaniu przebywać. Był to człowiek bardzo miły, bardzo uczynny, świetny lekarz, dowcipny przy tym i nie ponurak, na pewno.

Jakie zadania wykonywała Pani we współpracy z doktorem Szupryczyńskim?

Dostawałam bardzo różne zlecenia. Było chyba kilkanaście punktów, do których byłam wysyłana – po pieniądze, po różne środki, po leki, już nawet tego wszystkiego nie pamiętam. Pamiętam, jak kiedyś byłam we Włochach. Tu niedaleko był ośrodek zdrowia i jakoś musiałam dojść do kolejki WKD, żeby pojechać do Pruszkowa. Przyuważył mnie jakiś samolot. To były takie tereny niezalesione. Chyba mnie ostrzeliwał, bo pamiętam, jak przeleżałam w zbożu jakimś pewien czas. On wreszcie odleciał. Były takie samoloty. To, co prawda rzadko się zdarzało, ale kiedyś rzucili bombę przy czarnej drodze na tory kolejowe. Pamiętam, jak wybiegłyśmy na ratunek, bo tam kilku przechodniów straciło życie. Zapamiętałam sobie takiego mężczyznę, którego z Kazią Mańkowską niosłyśmy na noszach. Miał zupełnie spłaszczoną twarz, tylko kość dolnej szczęki mu wystawała. Ten widok był taki okrutny, że utrwalił mi się w pamięci. To było chyba w czasie powstania albo przed, albo po. Te naloty się zdarzały, choć w Pruszkowie było ich mało.

Jeszcze wrócę do doktora Szupryczyńskiego. Czy państwo się kontaktowali osobiście, czy był jakiś specjalny system łączności? Jak to wyglądało od strony konspiracyjnej?

Bardzo często miałam z nim kontakt osobisty, bo u nas pomieszkiwał, a jeżeli nie, to kontaktowałam się z kilkoma innymi osobami. Nasz ośrodek zdrowia był zaangażowany w pracę konspiracyjną. Bardzo bliskim współpracownikiem była też Kazia Mańkowska. Ja byłam trochę młodsza od Kazi. Co prawda byłam już dorosła, ale na tamte czasy to zaliczałam się do zupełnie młodych. Listy na ogół sprawdzała Kazia Mańkowska i ja się głównie z nią kontaktowałam, a z doktorem Szupryczyńskim wtedy, kiedy bywał.

Pamięta Pani, gdzie doktor Szupryczyński mieszkał w Pruszkowie? Chodzi o miejsce, w którym nie mógł wtedy przebywać.

Na Bolesława Prusa, ale nie wiem, który to był numer. W każdym razie to było niedaleko od naszego. Wyciągnął też z obozu taką młodą dziewczynę, młodszą ode mnie, miała chyba 17 lat. Ona zamieszkała w naszym domu rodzicielskim, zrobiła maturę i dopiero po jej zrobieniu wyprowadziła się. Dostała się na uniwersytet i zamieszkała w akademiku.

Czy miała Pani kontakt z niemieckimi lekarzami z komisji?

Wie pani, może nasi lekarze mogli się kontaktować z nimi, my na pewno nie. Chyba że ktoś dobrze znał język niemiecki, ale oni raczej byli niedostępni. Owszem, wchodziłam na teren obozu, tam byli strażnicy i oni byli, muszę powiedzieć, dosyć sympatyczni. To, co mnie zdumiewało, że mogłam się z nimi porozumieć po francusku. Jeszcze wtedy go trochę pamiętałam, a wszyscy Niemcy, wszyscy oficerowie znali język francuski.

Jak wyglądała droga wejściowa do obozu?

Gdy patrzyłam na rysunek, to ona była mała, wąska, a wtedy mi się wydawało, że była bardzo szeroka. Zresztą ona musiała być szeroka, bo pamiętam, jak furmanka wyjeżdżała, dosyć rozłożysta. Ta brama była szeroko otwarta, tam było jeszcze sporo miejsca. W mojej pamięci ta droga zdawała się taka bardzo szeroka.

Czy samo wejście było zaraz przy ulicy, czy może tak bardziej odsunięte w głąb obozu? Jak to wyglądało? Tam znajdował się bunkier, który stoi do dziś,  to może pomóc w ustaleniu, w którym było miejscu.

Mnie się wydaje, że ono było troszkę w głębi, nie od razu od ulicy. Pamiętam, że jak wychodziłam z obozu, to pod bramą stało dużo ludzi, którzy mieli nadzieję, że w środku są ich bliscy, krewni. Ona była troszeczkę w głębi, nie potrafię powiedzieć jak bardzo, ale była w głębi.

A pamięta Pani ten bunkier, który tam stoi, ten z wieżyczki pancernej?

Nie, pamiętam wartownię po lewej stronie bramy.

Ale ta wartownia to był mały czy duży budynek, czy może budka? Jak to wyglądało?

Pamiętam, że w tej wartowni byłam przesłuchiwana, że z Julią Lipińską siedziałyśmy na środku, a wokół otaczali nas Niemcy, więc to musiało być jakieś pomieszczenie takie.

Czy obok były jakieś szlabany, czy raczej była to taka zwykła brama? Jak to wyglądało?

Szlabany jakieś musiały być.

Mam jeszcze pytanie o kuchnię na terenie obozu.

Na początku była taka konna furmanka. Rozwoziła zupy i jak ktoś miał naczynie, to zupę dostawał. Później RGO się tym zajęła. Zdaje się, że kuchnia była wybudowana na terenie obozu i te zupy były gotowane na miejscu, ale na samym początku to przywożono ją na teren obozu.

Ale Pani tym się nie zajmowała?

Pamiętam, że byłam tam i roznosiłam te zupy, nawet pamiętam, że taki Sasza, rosyjski żołnierz, tego pilnował.

Czy na terenie obozu dużo było więźniów radzieckich?

Nie, pamiętam tylko tego jednego.

Jakieś jeszcze inne zdarzenia z obozu Pani pamięta?

Co jeszcze, czego jeszcze nie powiedziałam…

To może zapytam, czy była Pani w biurze przepustek, w tym gmachu administracyjnym, czy Pani tam chodziła?

Nie. Nie byłam. Przepustki otrzymywałam od kogoś, nie pamiętam, od kogo. Myślę, że to Lipińska załatwiała, ona była kierownikiem ośrodka. To była bardzo energiczna osoba, bardzo aktywna. Nawet nie wiedziałam, czy ona należy do organizacji, ale chyba tak. Musiała należeć, dlatego że załatwiała dyżury, np. mój dyżur w RGO wtedy, kiedy była tam taka mykwa dla kobiet. Kiedy tam byłam, to kobiety się kąpały, a ich ubrania były dezynfekowane w bardzo wysokiej temperaturze. Pamiętam, że wielokroć nie mogły się później zmieścić do swoich rzeczy. One rzeczywiście miały i świerzb, i wszy, także odzieżowe, wszystko, co się mogło zdarzyć. Warunki tam były naprawdę straszne.

Czy pamięta Pani inne osoby, oprócz już wspomnianych, które pomagały?

Była taka młoda osoba, Stasia, która ze mną bardzo często chodziła. Ona była taka „dopomocna”. Często, jak ktoś zasłabł czy coś tam się działo, obydwie udzielałyśmy pomocy. To była taka młodsza koleżanka, co się później z nią działo, tego nie wiem.

Nie pamięta Pani jej nazwiska?

Nie, zupełnie nie.

Czy ma Pani wiedzę na temat np. osób z Pruszkowa i okolic, które czy to przyjmowały kogoś na nocleg, czy jakoś organizowały żywność?

Nic o tych osobach nie wiem, ale pamiętam, że ludność organizowała taką pomoc i że to się działo bardzo spontanicznie. Mnie się wydaje, że główna, zasadnicza pomoc płynęła od RGO. Pierwszej pomocy udzielił nam, tak jak mówiłam, ten piekarz. Rzeczywiście był bardzo ofiarny, jeżeli była potrzeba, on zawsze służył pomocą.

Przez jaki okres pomagała Pani w obozie?

 Od samego początku do ostatniego dnia.

A jak wyglądał ten ostatni dzień, pamięta Pani?

Nie pamiętam.

Ma Pani na myśli październik, jako ostatni dzień, czy luty 1945 roku?

Za ostatni dzień to ja uznaję ten, dokąd były transporty.

Czyli październik?

Tak.

Później obóz też istniał, taki zmniejszony do jednej hali.

Później już nie pamiętam. Pamiętam takie gorące dni.

Tak się przyjmuje, że te transporty z Warszawy to do około 10 października, później były szpitale, ale one też nie wszystkie były ewakuowane przez obóz, część np. od razu do Milanówka. Czy do Pani domu, tam na Bolesława Prusa, trafiały osoby, które wyszły z obozu, które Pani wyprowadziła? Jakie w ogóle były dalsze losy tych osób?

Nie pamiętam. To dziecko, które miałam u siebie, było u mnie gdzieś tak półtora roku, potem ojciec przyjechał i je odebrał.

Czyli aż do 1947 roku zajmowała się Pani tym dzieckiem?

Tak. Jeżeli chodzi o tę młodą osobę, Irenę Jakowicz, ona była u nas przez ponad dwa lata. Zrobiła u nas maturę, pierwszy rok chodziła do [szkoły im.] Tomasza Zana, a później poza Warszawą, poza Pruszkowem. Zdała egzamin, zamieszkała w domu akademickim, a przedtem odnalazła swojego wujka.

Bardzo długo była u Państwa.

Długo. U nas było bardzo dużo ludzi, była siostra mamy [z rodziną], to były cztery osoby, wujostwo, to też były cztery osoby, Irena była, to już dziewiąta osoba ekstra. Było dosyć ciasno, ale jakoś się wszyscy mieściliśmy.

Wspominała Pani jeszcze osoby ze swojej rodziny, które się udało Pani wyprowadzić. My staramy się zebrać dane wszystkich osób, które przeszły przez obóz.

Proszę pani, tam była siostra mojej babki, Zofia Harłampowicz z domu Olszańska, później była jej synowa Helena Harłampowicz i córka Heleny Harłampowicz Maria.

I ta Maria miała…?

Osiem, dziewięć lat.

Jeszcze Pani wspominała…

Jeszcze o mojej siostrze ciotecznej, to była Barbara Skarżyńska. Jeszcze była Krystyna Skarżyńska, ale ja jej nie wyprowadziłam, bo jej nie znalazłam. Okazało się, że ona wzięła jakieś dziecko, które nosiła na ręku, to musiał być niemowlak. Babcia tego dziecka dała jej go, żeby ją ratować przed wywiezieniem. Ponieważ to była bardzo ładna dziewczyna, to chyba Niemcy pozwolili jej przebywać w takiej niedużej sali – o której nawet nie wiedziałam – przy baraku nr 5. Tam były warunki dla matek z dziećmi. Ale ona mi mówiła, że tam sama była. Były tam środki czystości, kran z wodą, że można było siebie i dziecko utrzymać, chyba był jakiś pokarm dla dzieci czy coś. Ale to wiem tylko od niej. U nikogo nie spotkałam się z tym, a wiem, że było tam takie pomieszczenie. To chyba po prawej stronie baraku, jak się stoi.

Po prawej od wejścia?

Od wejścia, tak, bo chyba po lewej stronie to, z tego, co mi się wydaje, było jakieś takie pomieszczenie, które spełniało różne funkcje. Ponieważ nie było toalet, to spełniało funkcję toalety.

Mogłaby nam Pani więcej powiedzieć o swoim ojcu? Czym się zajmował?

Muszę powiedzieć, że niewiele wiem o moim ojcu, ponieważ jeżeli później, już po wojnie, rozmawiałam z nim, to mój ojciec ucinał: „Spełniałem swoje obowiązki właściwie i w tej chwili to się skończyło, nie ma o czym mówić”. Chciałam się zapisać do ZBOWiD-u, bo w tamtym czasie mnie się wydawało, że jedyną drogą, by być kombatantem, jest zapisanie się do ZBOWiD-u. I tak zrobiłam. Jak się późnej okazało, nie trzeba było. Kombatanci mieli dwa tygodnie urlopu więcej, a ja zawsze miałam kłopot z dzieckiem w ciągu lata, dlatego mi to dogadzało. A mój ojciec powiedział: „Nie, mnie nie interesuje ta sprawa absolutnie”, i nie chciał. Moje papiery kombatanckie poświadczył doktor Szupryczyński, który w tym czasie przebywał w Łodzi. W każdym razie taka była atmosfera, mój ojciec powiedział, że nie chce żadnych apanaży, żadnych urlopów ani niczego. On robił nie dla urlopów, ja co prawda też nie, ale ten urlop mi się wtedy bardzo przydawał, bo miałam bardzo duże problemy.

Czy po wojnie w kręgu rodzinnym rozmawiało się o konspiracji, czy wydarzeniach okupacyjnych?

Nie. Nie wracaliśmy do tego. Mój ojciec przez jakiś czas musiał się ukrywać, dlatego wyjechaliśmy z Pruszkowa. Nie wiem, dlaczego musiał się ukrywać, ale cała rodzina opuściła Pruszków. Były więc jakieś tam tego powody.

Proszę powiedzieć, kiedy Państwo opuścili Pruszków?

Chyba w 1945 roku.

Gdzie Państwo się wtedy przenieśli?

Mój ojciec miał pracę w Towarzystwie Ziemskim i zamieszkaliśmy w takim dużym majątku Osiek pod Brodnicą, bardzo pięknym, a później w Starorypin pod Rypinem. Następnie wróciliśmy do Warszawy. Nie mieliśmy domu, ale moja ciotka miała mieszkanie przy ul. Brzeskiej, dokonała kiedyś zamiany w okresie, kiedy Żydzi się przenosili. Tam się przenieśliśmy. Straszna to była ulica.

Dlaczego to była straszna ulica?

Tam mieszkał margines, ta ulica była taka nieprzyjemna. Przez balkon wielokrotnie słyszałam krzyki: „Ratunku!”. Nawet widziałam, jak dwóch takich ludzi dogoniło jakąś kobietę i rozpłatało jej brzuch. Właśnie takie sceny tam się rozgrywały. Później się przeprowadziliśmy.

Czy po wojnie wracano tutaj, w Pruszkowie, do tematyki obozu, czy w ogóle rozmawiano na ten temat?

Pamiętam taką jedną przykrą rzecz. Byłam w Pruszkowie, już tu nie mieszkaliśmy, ale miałam koleżanki, znajomych. Kiedyś przyjechałam do Pruszkowa i dowiedziałam się, że jest proces jakichś sióstr, które brały pieniądze za wyprowadzanie ludzi.

Tutaj w Pruszkowie?

Tak. To była taka bardzo przykra wiadomość. Wie pani, my jesteśmy z tego pokolenia, któremu pieniądze nie imponowały. To była dla mnie straszna wiadomość. Nie chciałam więcej słuchać na ten temat.

Nie spotkała się Pani z takimi osobami, jak pracowała Pani na terenie obozu?

Lipińska mnie kiedyś przed kimś ostrzegała. Właśnie przed tą Stasią. „Wy chodzicie razem, wiesz, co, nikt z nią nie chodzi…”. Ale nic jej nie udowodniono.

Może to były jakieś środki ostrożności?

Może środki ostrożności, tak. Bo ja niczego takiego nie zauważyłam.

A pamięta Pani, kiedy dokładnie był ten proces? Które to były lata – 40. może 50.?

To chyba musiał być 1948 rok. Wydaje mi się, że przed 1950 rokiem, bo ja w 1950 roku wyjechałam nad morze, tam zaczęłam pracować, czyli to musiało być wcześniej. Bardzo wstydliwa sprawa. Wie pani, dzisiaj przywykliśmy do takich różnych spraw, ale wtedy nie. Muszę Pani powiedzieć, że jak spotkałam na mieście któregoś strażnika i on mi zaproponował pierścionek z dużym brylantem, za jakieś grosze, i powiedział, że tylko mnie proponuje to po znajomości, to spojrzałam na to ze zdumieniem, powiedziałam: „Nie, dziękuję, nie interesuje mnie to, nie lubię złota”.

Kto to był dokładnie?

To był któryś ze strażników obozu.

Niemiecki?

Niemiecki, tak, oczywiście. Oni się tego nakradli w Warszawie ogromnie, a później, jak widać, sprzedawali albo nie wiem, co robili. Ale taka była nasza mentalność, że takiego pierścionka w ogóle bym nie dotknęła. Nieważne było, że on to chciał za bezcen sprzedać. Mnie to nie interesowało.

*Pani Zofia w czasie okupacji zmieniła metrykę, stąd w wielu dokumentach i biogramach widnieje data urodzenia 1924 r., właściwa  to 1922 r. )

Powiązane hasła

”None

Skip to content