menu

Wirt Maria – Wspomnienia z Powstania

Wirt Maria – Wspomnienia z Powstania

 Maria Wirt z d. Tomkowicz, urodzona w 1896 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała w Śródmieściu przy ul. Złotej z mężem Władysławem oraz córką, dziewiętnastoletnią Ewą. W stolicy znajdowała się również jej druga córka, dwudziestoczteroletnia Heleną Łobocka z d. Wirt (Lilka). Rodzina Wirtów pochodziła z Bydgoszczy. W Warszawie osiedliła się po długiej i wyczerpującej tułaczce po okupowanych terenach Polski. Prezentujemy fragment wspomnienia spisanego przez Marię Wirt, a opracowanego i przekazanego Muzeum Dulag 121 przez jej wnuka, Jacka Łobockiego.  Dotyczy on losów rodziny podczas Powstania Warszawskiego oraz wygnania do obozu przejściowego w Pruszkowie.

Ledwie Władek zdążył wrócić z Hali Mirowskiej, kiedy usłyszeliśmy pierwsze strzały i to zupełnie blisko od nas, bo w okolicy poczty na Placu Napoleona [dzisiejszy Plac Powstańców Warszawy – przyp. red.]. Od razu bramy napełniły się przechodniami. Ci ludzie, których powstanie zaskoczyło z dala od domu byli odcięci czasami przez cały okres jego trwania od swoich najbliższych. My sami przez pierwsze 5-6 dni nie mieliśmy żadnej wiadomości od Lilki. Ten czas rozłąki z Lilką był dla nas z Władkiem, myślę, że najcięższym okresem. Ciągła strzelanina naokoło, naloty bombowców i brak wiadomości o swoim dziecku, to było okropne. Ewunia prawie od razu zapisała się do formującego się w naszym domu szpitala jako pielęgniarka. Do nas wpadali ciągle znajomi z różnymi wieściami. Nastrój był ogromnie podniosły. Mówiło się o tem, że już w okolicach Warszawy, koło Anina, są wojska rosyjskie, które spieszą nam na pomoc. Wszyscy byli dobrej myśli, pełni entuzjazmu. Uważało się, że powstanie nie może długo potrwać. Wojsko nasze, te oddziały ochotnicze, były uważane za coś cudownego. Bramy i domy w tej wolnej części Warszawy, gdzie myśmy mieszkali, to jest po tej stronie Marszałkowskiej (Złota, Szpitalna, Widok – ta część miasta, która najdłużej się trzymała), były ubrane naszemi flagami i pomimo, że samoloty ciągle huczały nad głowami, ciągle byliśmy na podwórzu i na ulicy. Cała ludność szykowała barykady od strony Marszałkowskiej. Co tylko było w domu, oddawało się wojsku. Człowiek nie myślał o sobie, nie myślał, czy przeżyje, bo nic nie miał. Nie miałam prawie zupełnie zapasów. Nawet myślałam o tem i mówiłam mężowi Lilki, że koniecznie trzeba się przygotować, ale on stale mówił, że jeszcze się zdąży. A że sama już po operacji nie chodziłam na Hale, to i nic nie mogłam zdobyć. Ale jakoś zupełnie się nie myślało, że taka sytuacja może potrwać długo. Byliśmy w jakimś dziwnym stanie. Jakieś upojenie wolnością, radość z tej wolności i dziwna wiara, że Niemcy są już na wykończeniu, że otrzymamy pomoc, że trzeba tylko wszystko oddać, wszystkie siły i środki, żeby wspólnymi siłami zdobywać tę wolność. Ja byłam dziwnie optymistycznie nastrojona i nie mogłam się zgodzić z pesymistycznym nastrojem Władka. On widział lepiej i dalej, on miał przeczucie naszej klęski. Był smutny i nie podzielał mojego nastroju. Lilka przedarła się do nas dopiero po tygodniu i to sama, bez męża. Tylko z jednym znajomym inżynierem, mieszkańcem ich domu, bo jej szanowny małżonek nie miał odwagi jej towarzyszyć. To już bardzo dobrze świadczyło, co to za typ. Oni nie mieli już zupełnie żadnej żywności, wobec tego oddałam im prawie wszystko, co miałam z zapasów mąki. A miałam tego bardzo mało.

Z początku nie orientowaliśmy się, że Niemcy systematycznie zwalczali jedną dzielnicę po drugiej. Wola poszła na pierwszy ogień, a potem kolejno następne. Lilka mieszkała na Zielnej, tuż koło PAST-y. Strasznie się Niemcy bronili w Paście, ale naszym udało się ją zdobyć. Wielka była radość z tego powodu, ale niestety krótka, bo zaraz potem ogień przerzucił się na tamtą dzielnicę. I oto pewnego dnia, gdy ogień szalał gdzieś bardzo blisko nas, gdy niebo i ziemia ziała ogniem – wpada do nas jakaś postać cała obsypana miałem, wapnem i ziemią, prawie nieprzytomna. Cała drżąca i blada, kompletnie nie podobna do siebie, tak zmieniona, że trudno by było poznać w tej postaci moją kochaną dziecinę. Otóż się okazało, że cały dom, w którym Lilka i oni mieszkali – cztero czy pięciopiętrowa kamienica została zbombardowana w ten sposób, że została podcięta w połowie. Tak, że nie pozostało z niej ani jednej ściany tylko kupa gruzu. Ale Lilka, uważam, tylko cudem uniknęła śmierci, bo zwykle przesiadywała w tej piwnicy, która została całkowicie zasypana. Zginęło w niej przeszło 30 osób. A tu jakimś dziwnym trafem (uważam, że nie trafem, tylko opieką Boską) przeszła akurat na drugi koniec piwnicy, który nie runął, a miał przejście, które tylko zostało zasypane gruzami. Te gruzy udało się przekopać i ta część osób, w tym moja Lilka, ocalała. Nie wiedziałam jak mam dziękować Bogu za tak wielką łaskę okazaną mnie grzesznej. Od tego czasu już nie rozłączałam się ze swoim dzieckiem.

Razem z Lilką i jej mężem przeszło do nas kilka osób uratowanych z nimi, ale od razu prawie zaczęło się niszczenie naszej dzielnicy. Sypianie na górze stało się prawie niemożliwe, ale i w piwnicach również się bardzo zagęściło. Z początku sypialiśmy w poczekalni na parterze u doktora Stankiewicza. Tam na podłodze pokotem spaliśmy wszyscy razem, bo już wtedy było moc osób ze spalonych i zniszczonych domów. Tam poznałam doktorową Raszejową, która przebywała u Staniewiczów, a faktycznie razem z córką Ewą gnieździła się razem z uciekinierami na dole. Raszejowa była już po stracie męża, który zginął w getcie wezwany do chorego i u łóżka tego chorego został zastrzelony razem z nim. [Franciszek Paweł Raszeja (ur. 3 kwietnia 1896 w Chełmnie nad Wisłą, zm. 21 lipca 1942 w Warszawie) – lekarz i nauczyciel uniwersytecki, brat Leona i Maksymiliana Raszejów. 21 lipca 1942 roku Franciszek Raszeja udał się do mieszkania na terenie getta (przy ul. Chłodnej), aby zająć się pacjentem (posiadał legalną przepustkę). Tam został zamordowany przez gestapowców pod dowództwem SS-sturmbannführera Hermana Hofle wraz ze swoim pacjentem Abe Gutnajerem, jego rodziną, dwoma żydowskimi lekarzami oraz pielęgniarką. Jego imieniem nazwano Szpital Miejski w Poznaniu przy ul. Mickiewicza (otwarty w 1953 roku), a także jedną z ulic w Warszawie w okolicy ulicy Czorsztyńskiej i Magistrackiej na Kole. Operował Dziadka Władyława Wirta w Poznaniu – przyp. J. Łobocki]. Raszeję ogromnie lubiłam. Uważałam, że dużo jemu mieliśmy do zawdzięczenia przy operacji Władka w Poznaniu. Wobec tego zaproponowałam jej, jeżeli się nie boi, żeby się przeniosły do nas na drugie piętro, z czego ona z radością skorzystała. Przynajmniej w chwilach względnego spokoju mogła się położyć w łóżku.

Z wszystkiemi uciekinierami dzieliłam się wszystkim, co jeszcze mogłam wyskrobać, ale było tylko trochę cukru, który Lilka dostała od naszego wojska. Ona również zabrała się do pracy i pomagała w czem tylko mogła. Mąki ani chleba nie było już ani na lekarstwo, dostawaliśmy tylko czasami trochę jęczmienia, który mieliliśmy na maszynce od kawy i z tego robiłam zupy, ale gotować można było tylko w nocy. Biedny Władek, on, chory człowiek, najgorzej z nas wszystkich cierpiał. Miał silną gorączkę, a wody nie było. Ta woda, co dzieci zdobyły zawsze z narażeniem życia była bezcenna, bo trzeba było chodzić do studni pod obstrzałem. Wydzielało się ją jak lekarstwo, a że przechowywało się ją długo, była okropna. Całe szczęście, Lilka zdobyła butelkę po winie dla Ojca do wody. Wkrótce po zawaleniu się domu Lili przyszła kolej na naszą dzielnicę, bo jak już o tem mówiłam Niemcy systematycznie, dzielnicę po dzielnicy, niszczyli. Teraz rozpętało się u nas formalne piekło, bo nie tylko samoloty, ale i ciężkie działa waliły na nas. Nie było mowy o tym, żeby zdobyć coś z żywności. Po wodę chodziło się z narażeniem życia, więc wodę opłacało się często krwią. Okropne spustoszenie szerzyły tzw. „ryczące krowy”. To był strasznie groźny granatnik. Wysyłany na dużą odległość spadał ulewą rozrywających się bomb.

Nasz mały szpital był tak przepełniony, że chorych układano już na korytarzach po podłogach, a martwych całemi stosami u nas pod schodami. Całe stosy tam leżały tych biedaków. Na podwórzu nie było już miejsca do chowania. Trzeba było na nowo otwierać groby, wyjmować umarłych i pogłębiać groby. To, co się widziało było tak okropne, że człowiek o słabych nerwach nie mógł tego przetrzymać i mój kochany Władek załamał się. Chwilami miałam wrażenie, że jest nieprzytomny, bo mówił sam do siebie. A jak ja to przetrzymałam, teraz tego nie rozumiem. Myślę, że jedynie pomagała mnie w tym modlitwa, która była całą moją mocą i siłą. Błagałam Boga, że jeżeli nie może nas z tego piekła uratować, to proszę Go o to, żebyśmy mogli razem zginąć. Młodzi, jak wszyscy młodzi, mniej odczuwali grozę. Mniej zdawali sobie sprawę, że w każdej chwili grozi śmierć. To było całe szczęście. Nawet i w takim okropnym położeniu, w jakim wtedy byliśmy, młodzi urządzali sobie uczty z pojmanego psa. Mówili, że to jest baran, konsumowali i śpiewali przy tem zapominając na chwilę, że jutro połowa z nich już nie wróci z placówki.

Moje dziewczynki pracowały pod kulami i bombami. Ewunia w szpitaliku na czwartym piętrze w takiej grozie przy ciągłych nalotach, kiedy lekarze i wszyscy, kto tylko chodził, uciekał na dół do piwnicy. Tylko ona i młody ksiądz przenosili biednych rannych do wewnętrznych korytarzy. Przybiegałam i ja wtedy do niej. I wtedy jej i mnie było raźniej, i nie bałyśmy się śmierci. To jest dziwne, że kiedy były pierwsze naloty na Warszawę dziecko moje, moja Ewa okropnie się wtedy bała. Jak szalona chwytała co było pod ręką i pierwsza wpadała do piwnicy. A potem widocznie się już nie bała lub miała taką silną wolę, że potrafiła się opanować. Podziwiałam ją wtedy. Lilka również pracowała. Przechodziła z jednej dzielnicy do drugiej, pisała rozkazy na maszynie. Tylko jej mąż siedział w piwnicy i o nikim i o niczym nie myślał. Takiego tchórza ja jeszcze nigdy nie widziałam. Dzieliliśmy się ostatnimi skórkami, ostatnią kaszą a on tylko narzekał, że jest głodny. Wszyscy byli okropnie głodni. Tylko, jeżeli ktoś gdzieś pracował – czy to w szpitalu czy w wojsku, to tam zawsze coś się zjadło. Ewa w szpitalu, Lilka w wojsku. Ojciec również w szpitalu pomagał przyjmować rannych. To zawsze dostali łyżkę zupy z plew jęczmiennych. Tylko ja nie pracowałam. Przecież byłam dopiero co po operacji. Ledwie stałam na nogach. Byłam strasznie słaba. Zresztą dopóki była łyżka strawy, to zawsze sobie najmniej zostawiałam a oddawałam dzieciom, a przede wszystkim choremu Władkowi. Zupełnie nie mogę zrozumieć teraz, jak ja wytrzymałam w takim strasznym wycieńczeniu, z raną, która jeszcze nie zupełnie się zagoiła.

Domy dookoła się paliły i waliły. Pociski, które przelatywały przez nasz dom z okropnym świstem kosiły dookoła całe domy. Tak runął dom PKO przylegający ścianą do naszej kuchni, w której zwykle siedzieliśmy. Nawet tego nie poczuliśmy, takie wokoło było piekło i huki. Dopiero jak się wyszło na ulicę do bramy, widziało się, że prawie cała ulica leży. Wszędzie dookoła ruiny. Tylko nasz dom stał jeszcze! Bomby zapalające trafiły i w nasz dom i tylko dlatego, że od razu wszyscy mieszkańcy zabrali się do ratowania, zdołano pożar ugasić. Nawet ja chora stanęłam w łańcuchu do ratowania i podawania piasku i wody. Wtedy resztę wody, którą miałam w wannie oddałam, tak, że potem moje biedne dziewczynki z narażeniem życia chodziły po wodę. Mąż Lilki i tutaj uważał, że niepodobna żeby on się narażał. Dziewczynki chodziły i to było dla mnie straszne. Ojciec leżał w gorączce. Starałam się zupełnie nie pić wody i używać jej, jak wody święconej.

Okropny był widok spalonych ludzi. Czarnych już, ale jeszcze żywych. Przynosili ich do szpitala, ale prawie nigdy nie udało się ich uratować. Tylko w strasznych mękach i cierpieniach umierali. Na innych znowu nie było widać żadnych ran, a ludzie już nie żyli. Pamiętam, jak przynieśli cudną dziewczynę. Widziałam jak lekarz oglądał jej ciało. Tak pięknego ciała nigdy nie widziałam u żywego człowieka. Tylko u marmurowych figur w muzeach. Dziewczyna już nie żyła. Lekarz szukał rany, przyczyny śmierci i nic nie znalazł. Tylko małe zadraśnięcie. Ta śmierć była spowodowana odłamkiem granatnika czy szrapnela. Mały odłamek żelaza przebił ciało i widocznie trafił prosto w serce, bo nie było żadnego wylewu krwi. Ta cudna dziewczyna przynajmniej się nie męczyła i nie czuła śmierci. Strasznie mnie było szkoda tego cudnego dziewczęcia i do tego czasu nie mogę jej zapomnieć. Zawinęli ją w prześcieradło i pochowali na podwórzu na Złotej 3, tam, gdzie był szpital i gdzie myśmy mieszkali.

Powstanie trwało, chociaż wszyscy już zaczęli tracić nadzieję. Strasznie dużo ofiar, żadnej pomocy. Warszawa cała w ogniu. Powietrze było tak ciężkie, że u nas już prawie nie można było oddychać, bo oprócz dymu okropny odór od rozkładających się ciał. Ciał, których już nie nadążali zakopywać i nie było gdzie. I muchy, okropne czarne muchy, których całe roje unosiły się dookoła nas… Całe szczęście, że nie wybuchła zaraza, bo nie było już żadnych środków dezynfekcyjnych. Ludzie już nie wychodzili z piwnic. Chociaż my nie mogliśmy tam siedzieć. Szczególnie, kiedy piwnice zostały połączone i można było nimi przejść aż na Widok i dalej tam było strasznie rojno i okropnie przykro w takim tłumie. Woleliśmy siedzieć w mieszkaniu. Ufając, że może jakoś przetrwamy. I przetrwaliśmy aż do końca z Opatrznością Boską.

Raz tylko z pomocą Zosi Jaroszewskiej przeciągnęliśmy Władka na drugą stronę przez Aleje [Jerozolimskie – przyp. red.] aż do Koszykowej. Myśleliśmy, że się uda przedostać z Warszawy razem ze szpitalami, ale nic z tego nie wyszło i powróciliśmy znowu na Złotą. Lecz to już było w końcu, kiedy Niemcy wzywali do opuszczenia miasta. Straszna to była wędrówka przez połączone piwnice, przekopy, cały czas zgięci w pół. A miejscami na kolanach trzeba było się czołgać pod przekopami, bo Niemcy strzelali, jak tylko zauważyli najmniejszy ruch a tam już wszędzie dookoła były placówki niemieckie. Z naszego domu na niemieckie wezwanie opuszczenia miasta tylko nieznaczna część ludności wyszła. Potem na drugie wezwanie już większość opuszczała mieszkania. Ja stanowczo byłam przeciwna. Tyle okropności słyszałam o tym, co się dzieje na Zieleniaku. A nasza droga miała iść przez Zieleniak. Czułam, że tam zginą moje dziewczynki. Jakaś siła wewnętrzna mnie powstrzymywała. Upierałam się z całych sił. Przecież, myślałam, jeżeli przez cały czas Dobry Bóg opiekował się nami, jeżeli tyle domów dookoła nas leżało, a nasz ocalał, to wierzyłam, że tu nie zginiemy, a tam jest zguba. Okropna to była dla mnie walka, bo Władek upierał się żeby koniecznie wyjść. Władek wierzył zapewnieniom Niemców, że, jeżeli wyjdziemy, to się uratujemy. On wierzył w to, co mówili, a ja pewna byłam, że tam jest piekło, że córki moje zgwałcą i zamordują. Wobec tego, widząc, że jego argumenty nie pomagają, że nie pójdę – postanowił sam pójść myśląc, że tym mnie zmusi do ustępstwa. To było straszne, jak Władek odchodził. To było dla mnie coś tak okropnego – pozwolić iść jemu samemu, choremu i bezsilnemu. To było dla mnie gorsze niż śmierć. Ta straszna walka o dzieci, bo o nich jedynie myślałam. Bo gdybyśmy byli sami, poszłabym z nim na pewną śmierć. A tu dzieci – im groziła śmierć lub coś gorszego.

Jak Władek poszedł leżałam jak kłoda zupełnie bez czucia. Modliłam się tylko, żeby on zawrócił, żeby się opamiętał. Byłam przekonana, że działa pod jakimś szałem, bo nie przypuszczałam, że on może w takiej chwili nas samych pozostawić. Myślałam, że zawróci, jak zobaczy, że pozostałyśmy. Bo przecież cały czas tak kurczowo się trzymaliśmy kupy, że tylko przez upór Lilki męża pozostaliśmy w Warszawie. Wtedy, kiedy jeszcze nie rozpoczęło się powstanie, ja miałam taki wieszczy sen. Przyśniła mi się wizja tego, co potem przeżywaliśmy na jawie. Dosłownie wszystko to samo. Zupełnie to jest niepojęte, ale widziałam we śnie całą Warszawę w płomieniach, kupy gruzów, stosy ciał i piekło. To samo, co przeżywaliśmy. Wtedy, przed powstaniem, błagałam Lilkę i jej męża na kolanach, żeby uciekać, że jeszcze jest czas, żeby jechać do Zabłocia, bo czuję, że tu będzie coś strasznego. Nie posłuchali mnie, a ja przecież wyczułam podświadomie, co będzie. Wtedy dla Lilki jedynie pozostaliśmy, bo bez niej przecież nie wyjechałabym. A teraz, czyżby Władek poszedł sam? Czekałam, że powróci, ale nie wrócił do wieczora. Całą noc przepłakałam i była to dla mnie najcięższa noc. Myślałam, czy dobrze zrobiłam, czy miałam prawo go samego puścić, ale jakaś siła mnie trzymała i nie pozwoliła ustąpić. Widocznie tak być musiało, bo na drugi dzień z rana Władek okropnie zmęczony powrócił. On niedaleko odszedł, ale naocznie się przekonał, że takie przejście przez kordon rozbestwionych Ukraińców z córkami jest niemożliwe. On myślał, że swoim odejściem nas zmusi do wyruszenia. Myślał, że naprawdę będzie zagwarantowane bezpieczeństwo przejścia, w co ja od początku nie wierzyłam. Moc osób, które przechodziło przez Zieleniak zginęło, a szczególnie młode dziewczęta. Nawet jedna ze znajomych panienek, która bywała w Zabłociu, zginęła tam w okrutny sposób. Nie śmiem w to wierzyć, że ja – grzeszny człowiek otrzymałam taką łaskę od Boga, a przecież w tych ciężkich czasach tyle razy doświadczałam tak wyraźnej opieki Boskiej, że do końca życia nie wystarczy mnie czasu, żeby to Dobremu Bogu, za jego nadzwyczajną łaskę podziękować.

Po chwilowym wstrzymaniu działań wojennych nasilenie ognia wznowiło się ze zdwojoną siłą. Niemcy niszczyli wszystko z pasją i wściekłością. Nie było już przerwy. Bomby z góry, ciężkie pociski i granatniki huczały bez przerwy. Jeden z takich granatników przejechał się po froncie naszej kamienicy wyrywając u nas okna z ramami, waląc i krusząc wszystko wewnątrz. Ale my na szczęście w tym czasie byliśmy w piwnicy. A przecież tak rzadko schodziliśmy do piwnic. Prawie cały czas spędzaliśmy w kuchni, gdzie, jak Władek uważał, było najbezpieczniej. Ale już się zbliżał widoczny koniec. Niemcy szaleli, a u nas siły powstańcze były na wykończeniu. W tym okresie miałam mocną utarczkę z adjutantem płk Montera [Sztab płk Montera w tych dniach mieścił się prawdopodobnie w sąsiednim budynku obok Złotej 3 – przyp. J. Łobocki]. Zarzuciłam kierownictwu, że wszystko było nieprzemyślane należycie, że tyle młodzieży na próżno straciło życie, że nie mając żadnego zaplecza nie wolno było rozpoczynać, że nie można było liczyć tylko na entuzjazm młodzieży. Między mną a nim doszło do bardzo ostrego starcia. Tak, że powiedział, że gdyby nie wiedział, kto jestem i to, że córki moje tak ofiarnie pracują, to kazałby mnie zaaresztować.

Tymczasem koniec był już bliski, bo po upadku Starówki siły nasze były już na wykończeniu. Resztki naszego wojska kanałami przedarły się do naszej dzielnicy. Boże, w jakim stanie byli ci chłopcy i dziewczęta! Widma, nie ludzie. Chociaż i nam niewiele brakowało, ale tamci, to prawie każdy kaleka lub ciężko okaleczony. Płakaliśmy patrząc na nich i widząc, że tak wielka ofiara, tyle poświęcenia, tyle nadludzkiej odwagi – wszystko poszło na marne, że prawie nie ma domu w Warszawie, gdzie ktoś nie miał kogoś z rodziny w powstaniu. Więc wszędzie panowała żałoba, żałoba po swoich najdroższych i po utraconej nadziei na wolność ojczyzny. Nasze władze już pertraktowały o zawieszeniu broni. Nie było już innego wyjścia. Chodziło tylko o to, żeby chłopcy nie byli traktowani jak „bandyci”, jak nazywali ich Niemcy, a jako wojsko. Ale niewiele się udało, bo tylko nieliczni trafili do obozów wojskowych. Wiele naszych dziewcząt i chłopców trafiło do Oświęcimia i innych obozów zagłady. Straszny to był widok, gdy nasi chłopcy już bez oręża opuszczali miasto. Ludzie stali na ulicach i płakali. Ja również płakałam. Spotkałam taki oddział w pobliżu naszego domu, na Szpitalnej. Obszarpani, wygłodzeni, prawie dzieci, ale z dumnie podniesionemi głowami, ale z oczami pełnymi łez. Żegnaliśmy ich tylko modlitwą i płaczem, bo nawet nie mieliśmy kawałka chleba, żeby ich zaopatrzyć na drogę.

Wyjście

Jak tylko nasi chłopcy opuścili miasto, Niemcy ogłosili, że cała ludność musi natychmiast opuścić Warszawę. Byliśmy w rozpaczy. Co robić? Bo Władek był w takim stanie, że o własnych siłach nie było już mowy o tem, żeby się mógł ruszyć. Próbowaliśmy, żeby go włączyć do szpitala Stankiewicza, ale ani słyszeć o tym chcieli. Mieli swoich chorych dosyć. Nawet o pożyczeniu noszy nie chcieli mówić. Co robić? Wobec tego Lilka i Ewa postanowiły nosze zdobyć siłą lub ukraść, co im się udało. Ledwo dziewczynki przyniosły nosze, jak się już w mieszkaniu znaleźli Niemcy. Kazali natychmiast opuścić mieszkanie, nie pozwolili nic zabrać ze sobą i zaczęli już mieszkanie na naszych oczach szabrować. Nastawili sobie patefon. Przy odgrywaniu wesołych walczyków opuściliśmy dom. Dzieci niosły ojca. Nasz smutny pochód skierowany został w stronę Alei Jerozolimskich, gdzie został wchłonięty w ogromny potok ludzi. Szła tu cała Warszawa, która dotrwała do końca, która nie usłuchała wezwań do opuszczenia miasta, dopóki jeszcze było bronione przez dzielnych naszych obrońców. Cały ten ogromny potok ludności Warszawy, głodny i wyczerpany do ostatniej możliwości, konwojowany był z obydwu stron przez uzbrojonych po zęby żandarmów z psami i pepeszami gotowemi w każdej chwili do zasypania nas potokiem ognia. Straszna była to droga. Prawdziwa droga męki i cierpienia. Pełno kalek ledwo z trudem dźwigających swoje umęczone ciała, a przy tem starających się nie wpaść w oczy swoim wyglądem. Bo byli to w większości uczestnicy i ofiary powstania, którzy ze względu na stan musieli być wycofani z akcji i ukrywali się w rodzinach lub u przygodnych warszawiaków. Starcy, kobiety i dzieci nawet starali się tych młodych brać do środka. Oprócz młodych kalek była tu moc starców i staruszek, którzy nie mieli już nikogo ze swoich bliskich. Nikogo z rodziny. Byli siłą wyrzucani ze swoich nor, gdyż domy po opróżnieniu były natychmiast zapalane. Matki dźwigały swoje maleństwa, a biedne opuszczone staruszki klatki z kanarkami lub ukochanego pieska. Jedynie to, co było dla nich najdroższe. My również posuwaliśmy się naprzód. Dziewczynki z trudem niosły Ojca, a ja niestety nie mogłam nic im pomóc, bo sama ledwo mogłam utrzymać się na nogach. Po przebytej bardzo ciężkiej i nieudanej operacji nie miałam zupełnie sił. Ten cały ogromny tłum na Dworcu Zachodnim momentalnie został zapakowany do wagonów. Byliśmy skierowani do Pruszkowa. Niedługo udało się nam odpocząć po tej okropnej wędrówce, bo na dworcu otoczeni z dwóch stron konwojem żandarmów, prosto z wagonów zostaliśmy wtłoczeni do obozu.

Były to poprzednio warsztaty kolejowe, dobrze znane przez Władka. Obecnie przedstawiały okropny widok. Masy ludzkie wtłoczone w okropne hale pełne cuchnących ścieków, straszny zaduch, nigdzie wolnego miejsca. Uciekliśmy stamtąd i postanowiliśmy szukać miejsca na powietrzu, ale i tu pełno było wszędzie ludzi. Z trudem ulokowaliśmy się pod murem. Postanowiliśmy tu nocować. Ale niedługo pozwolili nam siedzieć spokojnie. Żandarmi zaczęli ludzi spędzać do szeregów i tu zaczęła się prawdziwa gehenna. Biedny Władek ledwo mógł się na nogach utrzymać. Nie miał ani laski, ani nic do oparcia. Z początku Lila i Ewa podtrzymywały Ojca, ale młodych natychmiast zaczęli wybierać z szeregu. Jak tylko zabrali moje dziewczęta to ja się wyrwałam, a znając niemiecki zwróciłam się do oficera, że jestem zupełnie zdrowa, że świetnie nadaję się do pracy, że umiem wyśmienicie gotować. Niestety moje wysiłki i błagania na nic się nie przydały. Niemiec brutalnie mnie odtrącił, że takie widmo ludzkie im nie jest potrzebne, że biorą tylko młodych i zdrowych. Tak staliśmy w dwóch szeregach, ale ja ciągle nie dawałam za wygraną i biegałam od Ojca do dzieci. Szukałam jakiegoś ratunku. A widząc, że oficer się odwrócił, mając jeszcze kilka ostatnich monet złotych wpychałam je w ręce pilnujących dzieci zbirów błagając, żeby pozwolili być nam w jednym szeregu. Ale wszystko było na próżno. Uderzyli mnie kolbą i odpędzili grożąc, że natychmiast rozstrzelają, jeżeli się nie odczepię. Więc, gdy tak stałam zupełnie zrezygnowana tuż obok nas zatrzymał się wóz czerwonego krzyża i jeden z ludzi przy tym wozie widząc moją okropna rozpacz zaproponował mnie, że może jemu się uda uratować chociaż jedną z moich córek. Zaproponował tą młodszą. Bo bliżej stała i byłaby łatwiejsza do wciągnięcia pod brezent, którym był pokryty wóz. Natychmiast podskoczyłam do Ewy, żeby choć ona się ratowała. I tu spotkała mnie w tej ciężkiej chwili moralna pociecha, bo Ewa kategorycznie się wyrzekła ratunku, że ona bez Lili się nie ruszy. Jeżeli mogą być uratowane to tylko razem. Ogromnie mnie to wzruszyło i pocieszyło, że moje dzieci się tak kochają, bo w tak trudnych chwilach, kiedy chodzi o życie, poznaje się najlepiej człowieka. Tego jej przez całe moje życie nigdy nie zapomniałam. Wiedziałam, że Ewunia okropnie się bała, że była z natury raczej bierna, że Lilka zawsze sobie w życiu łatwiej i prędzej poradzi. Wobec tego nic już nie mogłam zrobić dla moich biednych dzieci. Tylko modlitwa i opieka Boska mnie i Władkowi pozostała. Ale nawet nie dali nam się z dziećmi pożegnać, bo natychmiast zaczęli nas spychać i zganiać w kierunku podawanych wagonów węglarek. Otoczył nas silny kordon esesmanów i zaczęli nas kompletnie pchać i wrzucać do tych wagonów. Nie mogłam już zobaczyć swoich dzieci. Władek był tak okropnie przybity, że patrząc na jego rozpacz starłam się całą siłą woli opanować swój ból i jego pocieszać. Przecież, mówiłam, przeżyliśmy całą okropną okupację, ciągle byliśmy pod kulami i Dobry Bóg nie pozwolił nam zginąć. To i teraz, jestem tego pewna, uratuje nasze dzieci. Jak tylko wagon został naładowany do kompletnej pełni ruszyliśmy. Siedzieliśmy na ziemi. Obok nas leżał człowiek bardzo ciężko chory na dyzenterię. Ciągle robił pod siebie. Powietrze było okropne, ale nic nie czuliśmy, nic nam nie przeszkadzało. Chociaż dookoła ludzie szemrali, my się do nikogo nie odzywaliśmy. Byliśmy tak okropnie pogrążeni w swoim smutku i cierpieniu. Powtarzałam ciągle „Matko Boska ratuj! Nie zostawaj ich bez Twojej opieki. Ty możesz, wysłuchaj mnie, chociaż niegodna jestem Twojej Łaski. Pomóż, opiekuj się nimi! Bądź im matką, kiedy mnie – matkę odpędzili”. Jak długo jechaliśmy teraz tego nie pamiętam. Wiem, że wtedy wydało mnie się, że ta podróż nie była długa, bo ja i Władek bez przerwy się modliliśmy. Zdaje się, że na drugi dzień, coś koło południa byliśmy w Tarnowie. Tam na dworcu zaraz otoczyły nas siostry ze szpitala, które zabierały do swojego szpitalika chorych i kaleki. Władka umieściły w zakaźnym oddziale gruźliczym, a mnie, wobec tego, że również byłam świeżo po operacji, zabrali do szpitala. Ale mnie, jako już rekonwalescentkę nie mogli pozostawić tam na kuracji, bo ani miejsca, ani możliwości nie mieli przy ciągłych kontrolach niemieckich. Wobec tego na usilne moje prośby dobre siostrzyczki przebrały mnie w strój zakonny i pozostawiły na oddziale gruźliczym przy Władku. Szpital był bardzo przepełniony. Wszystko to były ofiary Powstania Warszawskiego. Dużo młodzieży, której udało się tam schronić i uniknąć wywiezienia do obozów. A wiec byłam „siostrą”. Usługiwałam nie tylko koło mojego biedaka, ale całej sali. Lekarze jak się dowiedzieli o przebytej przeze mnie operacji i widząc okropny stan wyczerpania, w jakim byłam, stanowczo protestowali. Mówili, że popełniam samobójstwo, gdyż na pewno złapię gruźlicę, gdyż naokoło mnie byli tylko ludzie bardzo ciężko i zaraźliwie chorzy. Błagałam ich, żeby mnie pozwolili tam być bo i dzieci straciłam i mąż jest w tak ciężkim stanie, że życie moje nie przedstawia dla mnie żadnej wartości. Ale, co ciekawe, wszędzie są „ludzie” i „ludziska”, nawet wśród lekarzy. Czyniłam to próbując ratować Władka wszystkiemi możliwymi środkami. Otóż, jedni odradzali mnie nabywanie kosztownych leków za ostatnie moje grosze, nie ukrywali, że już nie da się nic uratować, że gruźlica poczyniła straszne w nim spustoszenie, że życie jego może być policzone już tylko na tygodnie, miesiące. Byli więc przeciwni drogim zastrzykom. Drudzy, widząc u mnie mój pierścionek z brylantem pragnęli koniecznie go nabyć, chociaż wiedzieli, że to jest jedyne, co jeszcze u mnie pozostało. Ale oboje z Władkiem wierzyliśmy, że Bóg uratuje nam nasze dziewczynki i że ten grosz będzie im potrzebny. Władek stale modlił się do św. Tadeusza Judy, odprawiał nowenny, a ja codziennie razem z siostrami przystępowałam do Komunii Św. Pisaliśmy do wszystkich miast niemieckich, gdzie były fabryki i gdzie pracowali Polacy, do obozów, do RGO, ale przechodził tydzień za tygodniem i nie mieliśmy żadnej wiadomości. Stan Władka był coraz gorszy i mój biedak modlił się już o to, żeby tylko doczekać się wiadomości, że dzieci żyją. Okropnie ciężko znosiłam to wszystko, bo oprócz moralnego przygnębienia mój stan fizyczny był rozpaczliwy. Nie było gdzie się wykąpać. Nie miałam na zmianę bielizny, okropne robactwo zjadało mnie, a oprócz tego mój rozcięty przy operacji pęcherz, to wszystko męczyło mnie śmiertelnie. Ale patrząc na męki umierających, bo co nocy widziałam, jak konały koło mnie kobiety, a spałam na łóżku z ciężko chorą gruźliczką – znosiłam to pogodnie. Więc byłam ogromnie zdziwiona, kiedy raz siostry wezwały mnie do korytarza, że ktoś przyszedł do mnie. Przecież nikogo tu nie znałam. Okazało się, że jeden z lekarzy nie mogąc patrzeć, w jakich warunkach przebywam, udał się do miejscowej inteligencji podając moje nazwisko. I ksiądz kanonik ogłosił również, że nie można pozwolić człowiekowi tak marnieć. Otóż zgłosiła się do mnie para małżeńska – inżynier Wojewódzki z żoną, państwo Fronczakowie. Byłam tak zdziwiona propozycją zabrania mnie, że nawet nie chciałam przyjąć tej propozycji. Nie chciałam odejść od Władka. Oprócz tego krępowałam się moim okropnym stanem. Powiedziałam tej miłej i młodej pani, że ja nie mogę przyjąć ich serdecznego zaproszenia, że jestem tak brudna, że mam pełno robactwa, że mogę im zabrudzić mieszkanie. Ale nic nie pomogło moje wymawianie się. Po prostu zabrali mnie od razu siłą. Powiedzieli, że przecież mogę całe dni przebywać u męża w szpitalu, że tylko będę u nich spała, że muszą mnie doprowadzić do jakiegoś możliwego stanu. A że Władek namawiał mnie koniecznie, więc poszłam do nich. Co to byli za cudowni ludzie! Bo zabrać do siebie zupełnie obcą osobę i to w tak okropnym stanie, w jakim ja się wtedy znajdowałam, to trzeba być doprawdy prawdziwym człowiekiem. Wykąpali mnie, dali świeżą bieliznę, ubranie oddali do oczyszczenia. Oddali do mojej dyspozycji najlepszy swój pokój, gabinet inżyniera, bo to on był tym motorem, tym cudownym człowiekiem. Ona, miła młoda kobieta również dobra i uczynna! Po prawie dwóch miesiącach nareszcie spałam na czystej pościeli i na wygodnym tapczanie. Jaka szkoda, że po wojnie nie mogłam ich odnaleźć. Pisałam do Tarnowa do urzędu ewidencji ludności, ale odpisali, że ich tam nie ma. Czy zginęli w zawierusze wojennej, czy może wyjechali – nie wiem. Tak bardzo pragnęłabym im podziękować. Jeszcze nikt w życiu nie uczynił dla mnie tak dużo i tak serdecznie, jak oni. A może jeszcze mnie się uda z nimi spotkać w życiu. Niczego tak nie pragnę, jak tego. Mieszkając u nich, całe dnie spędzałam w szpitalu u Władka. Chodziłam również codziennie do RGO pisząc na wszystkie strony w poszukiwaniu dzieci. Bo całym sercem czułam i wierzyłam, że Matka Boska ich nie opuści, że ich uratuje.

I otóż pewnego dnia tam otrzymałam pocztówkę, że dzieci żyją i że są w Zabłociu, a Lilka jest już w drodze do Tarnowa. Jak dobiegłam do szpitala, ja wpadłam do Władka zupełnie nieprzytomna z radości, bo wiedziałam, że on żyje jedynie tym, żeby doczekać zobaczenia się z nimi. I tu Dobry Bóg pozwolił jemu dożyć tej chwili. W pokoju, gdzie leżał Władek był zrobiony mały ołtarzyk, bo w tym pokoju razem z nim leżał młody ksiądz bardzo również ciężko chory i tam odbywały się wspólne modlitwy. Otóż kiedy pokazałam Władkowi kartkę od Lilki padłam od razu na kolana dziękować Bogu za uratowanie naszych dzieci. I wtedy ten prawie umierający ksiądz odezwał się do całej sali: patrzcie ludzie jak szczera i głęboka wiara robi cuda. Przecież ten człowiek ciągle i jedynie prosił Boga o nic więcej, jak tylko o uratowanie swoich dzieci i dobry Bóg go wysłuchał.

Już wkrótce Lilka przyjechała. O naszym pobycie w Tarnowie dowiedziała się od Jachimczaków, do których pisaliśmy przez RGO, podając swój adres i mając bardzo słabą nadzieję, że może dzieciom się uda jakoś uniknąć wywiezienia do Niemiec. Tu muszę opisać o prawdziwym cudownym ich ocaleniu. Zaraz po wysłaniu naszego transportu dzieci zostały skierowane do baraku, w którym Niemcy trzymali ludzi przygotowanych do wysyłki do obozów śmierci. Całą noc tam przebywali, a z rana musieli przejść jeszcze jedną selekcję. Biedne moje dziewczynki okropnie były zrozpaczone naszą rozłąką i tym, że nie widziały już dla siebie ratunku. Dookoła nich sami prawie ludzie starzy i kaleki a one, młode, rzucają się w oczy. Więc tutaj dobrzy ludzie widząc dwie zupełnie młode dziewczyny postarali się o jakieś gałgany, żeby choć trochę ukryć ich młodość. Ubrudzili im twarze, żeby ich uroda nie rzucała się tak w oczy. Ale i pomimo tego wyróżniały się wyraźnie z tłumu. Niemcy gorliwie przebierają jednych na prawo, drugich na lewo. Prawie wszystkich poprzednich młodych wybrali na prawo na wywiezienie do Niemiec do fabryk, które stale są u nich bombardowane. Dochodzi ich kolej i tu stał się prawdziwy cud. Dzieci zgodnie później mówiły, że stał się coś takiego, coś tak, jakby Niemcy ich nie widzieli i one same skierowały się na lewo. Cały ten tłum z lewej strony natychmiast został zapakowany do wagonów. Po bardzo ciężkiej jeździe w otwartej węglarce zatoczonej do niemożliwości w nocy dojechali do jakiejś stacji. Był to Kraków-Płaszów. Pociąg stanął i dzieci słyszą jak kolejarze przechodząc koło wagonów i udając, że coś sprawdzają mówią: wagony będą skierowane do Oświęcimia, ratuj się kto może! Dzieci nie namyślając się ani chwili z pomocą starszych współwięźniów wspięły się na burtę wagonu i wyskoczyły. Potem biegiem na przełaj przez tory. Widać więcej ludzi skorzystało z tej okazji, bo słychać strzały. Niemcy zauważyli ucieczkę. Dzieci biegły, co sił w nogach, aż dobiegły do miasteczka i tam na rynku zatrzymały się wyczerpane. Stanęły i płaczą. I wtedy, gdy moje biedne dzieci stały na rynku w Płaszowie i płakały, to podszedł do nich jakiś biednie ubrany człowiek. Zapytał, co im się stało, dlaczego płaczą. I kiedy się dowiedział, że uciekły z transportu, że grozi im niebezpieczeństwo, zabrał ich do swojego domu. Pomimo tego, że Niemcy ogłosili, że nie wolno przechowywać uciekinierów z Warszawy, że groziły za to ostre sankcje nie uląkł się tego. Teraz wierzę, że ludzie są dobrzy, bo nikt tyle nie uczynił dla nas dobrego, jak zupełnie obcy ludzie. Ta poczciwa rodzina rzemieślnicza nie tylko ich przechowała przez kilka dni, ale i wykąpała i położyła do czystych łóżek. Gospodarz, który był szewcem wyreperował im buciki. Mało tego, skomunikował się ze znajomymi kolejarzami, żeby ich zabrali na parowóz w stronę Warszawy. Tak, że tym tylko sposobem dotarły do Zabłocia do ciotki Ani. Biedne moje dziewczynki kiedy tylko trochę odpoczęły natychmiast zaczęły nas szukać, także przez RGO. Więc tą drogą dowiedziały się, gdzie jesteśmy, jak również przez Jachimczaków, do których pisałam.

Teraz, jak Lilka przyjechała do Tarnowa wzięli ją do siebie ci państwo, u których teraz mieszkałam. A teraz trzeba było wykazać całą energię i odwagę, na którą stać było tylko Lilę, bo Niemcy nikogo nie puszczali w stronę powrotną do Warszawy. Trzeba było skomunikować się z naczelnikiem stacji i tu szczęście Lilce dopisało! Naczelnik okazał się nie szwabem, a wiedeńczykiem i w dodatku porządnym człowiekiem. Obiecał i załatwił, że zawiadomi, kiedy jedzie transport z rannymi w tamtą stronę i umożliwił zabranie Ojca do tego pociągu. Nawet umówił kierowcę tego pociągu, żeby ten się zatrzymał na takiej małej stacyjce, jak Biała Rawska [Biała Rawska – najbliższa stacja kolejowa koło Zabłocia – przyp. Jacek Łebocki], gdzie się pociągi nigdy nie zatrzymywały. Pociąg tam stanął i nawet żołnierze niemieccy wynieśli Ojca na peron. Z Białej do Zabłocia było już tylko 11 kilometrów. Myślałam, że tu już nie będzie trudności z zabraniem biednego chorego, bo przecież tam był kościół i liczyłam na to, że proboszcz na pewno da koni do Zabłocia… Ale niestety omyliłam się. Na plebanii odmówiono nam. Dopiero z wielkim trudem udało się dostać zwykły wóz chłopski. Władek bardzo ciężko zniósł tą podróż. Dojechał na miejsce ledwo żywy. A tu nie zastałam dla tak ciężko chorego żadnych wygód, bo mnie i Władka umieścili u chłopa na wsi u bardzo ubogiej, ale serdecznej rodziny Zierników. Okropnie odczułam, że tu u rodziny mój biedak nie będzie miał żadnych wygód. A przecież on już jest prawie umierający. Straszne rany od odleżyn. A tu w sienniku tylko twarda słoma i na tej słomie, jak biedny Hiob umierał. Ja tylko moje ręce podkładałam pod niego, żeby mu choć trochę ulżyć. Ania się bała choroby, więc i ja zupełnie nie chodziłam do dworu, a siedziałam stale przy Władku. Tak po bardzo ciężkich męczarniach mój biedak, po dwóch tygodniach zamknął oczy. Ale był spokojny i nigdy nie narzekał, tylko ciągle myślał o mnie, jak ja sobie poradzę w życiu. Przecież jestem po tej operacji prawie kaleką. On mnie stale pocieszał, że po wojnie, jak ją przeżyjemy, to pojadę do Wiednia, gdzie mnie dobrze zoperują. Śmierć Władka była dla mnie w tych okropnych warunkach tak strasznym ciosem, chociaż wiedziałam, że już nie mogę jemu pomóc. Ale dopóki on żył, to zawsze się łudziłam, że może jeszcze się uda go uratować. Zawsze on był koło mnie. Zawsze jeszcze mogłam z nim rozmawiać, a tu pustka. Ale znowu, jak widziałam, jak on bardzo cierpi, nie mogłam patrzeć na jego cierpienia. Tak, że nawet dzień przed jego zgonem, kiedy czułam się bezsilną, kiedy wyłamywałam sobie ręce z rozpaczy, padłam na kolana z modlitwą do Matki Boskiej z temi słowami „O Matko Boga, nie jestem tak silna, jak Ty. Nie mogę patrzeć, jak on się męczy, więc jeżeli nie możesz go uratować, to zabierz go do siebie, niechaj się więcej nie męczy”. Na drugi dzień Władek już umarł. [Władysław Wirt umarł 16 grudnia 1944 r, został pochowany na wiejskim cmentarzu w Zabłociu, a po śmierci Marii Wirt w 1984 r, ekshumowany i złożony razem z Marią Wirt na cmentarzu na Wólce Węglowej – przyp. J. Łobocki]. Po jego śmierci robiłam sobie wyrzuty, że modliłam się o to. Nawet poszłam do spowiedzi, ale ksiądz mnie uspokoił, że to była jedynie Łaska Boża, że mnie tak u Boga kochają, że Matka Boska wzięła go pod swoją opiekę, że mu tam dobrze u Boga. Śmierć Władka to dla mnie już koniec życia, bo mając jego koło siebie, nic mnie nie przerażało. Mieć kochaną istotę, dla której można wszystko poświęcić, dla której warto walczyć z tak okrutnym życiem. Dzieci już prawie dorosłe, już prędko odejdą ode mnie. Cóż, Lilka już miała męża, który okazał się łajdakiem i pozostawił ją razem z Ewą w obozie. Gdzieś zniknął. Sam się ratował pozostawiając dziewczynki ich własnemu losowi. Ale Lilka, wiedziałam, zawsze sobie poradzi i nie opuści mniej zaradnej Ewuni. Dzieciom więc już nie byłam potrzebna, a tylko mogłam być ciężarem, bo po tej nieudanej operacji byłam przecież prawie kaleką.

W tym czasie front się już zbliżał do nas. Dookoła już było słychać dalekie grzmoty dział. Koniec wojny już bliski. Czekałam na ten koniec, ale zupełnie nie widziałam żadnej przyszłości dla siebie. Ta bardzo nie chciałam już żyć i walczyć o życie. Taka byłam załamana. A przecież nie byłam jeszcze stara. […] Już po kilku dniach wkroczyły oddziały rosyjskie. Po wkroczeniu wojska dopiero dowiedzieliśmy się, że już prawie cała Polska jest wolna. Wobec tego moje dziewczynki wybierały się do Warszawy i Bydgoszczy, żeby zdobyć jakiś dom dla nas. Ja pozostałam jeszcze w Zabłociu przy grobie Władka i mieszkałam u Zierników. Na tym kończy się moja opowieść o przeżyciach wojennych i zaczyna nowa epoka życia.

Maria i Władysławem Wirtowie. Lata międzywojenne, Toruń. Fot. z arch. pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content