Mierosławska Irma – Wspomnienia z Powstania, wypędzenia…
12-letnia Irma Grzywińska (obecnie Mierosławska) okres Powstania Warszawskiego przeżyła w rodzinnym domu przy ulicy Niegolewskiego 2 na Żoliborzu. Razem z wszystkimi domownikami opuściła miasto po zakończeniu Powstania i znalazła się w obozie Dulag 121, skąd została skierowana do miejscowości Irządze na Kielecczyźnie. Prezentowany fragment obszernych wspomnień, przekazanych Muzeum Dulag 121 w 2016 r., jest szczegółowym zapisem powstaniowego życia w Warszawie, dramatycznego wypędzenia, trudów wegetacji na wygnaniu i biedy po powrocie do stolicy w 1945 roku.
Powstanie
30 lipca zjawiła się u nas niespodziewanie Nina Zielińska i powiedziała, że lada chwila może wybuchnąć powstanie. Nina była łączniczką przydzieloną do oddziału rotmistrza „Żmii” – Adama Rzeszotarskiego. Była to część zgrupowania żoliborskiego. To naturalnie informacje historyczne z późniejszych lat. Nina nie wtajemniczała nas w szczegóły, była pełna entuzjazmu i wychodząc od nas powiedziała, że będzie wpadać i może spotka się ze Sławkiem, który też będzie walczyć na Żoliborzu. Po jej wyjściu mama zwróciła uwagę na jej ubranie, letnią sukienkę i sandałki. Myślałyśmy, że może powstańcy dostaną jakieś mundury.
Mama nie pojechała już do pracy, a Józię, która mieszkała w Śródmieściu, wyprawiła do domu. Ludzie byli podnieceni, każdy myślał – czy to już nadszedł ten moment, kiedy popędzimy Niemców? Nie mogłam odżałować, że nie jestem w harcerstwie i ominie mnie czynny udział w walce.
1 sierpnia gdzieś blisko nas słychać było strzały i wybuchy granatów, było jeszcze za wcześnie na godzinę „W”, bo wszystkowiedząca Władzia powiedziała, że ta nadejdzie dopiero o 17.00. Z późniejszych relacji wiem, że powstańcy wydobywali broń ukrytą w kotłowni na ul. Suzina 4, kiedy nadjechali Niemcy. Nie chcąc oddać broni powstańcy rozpoczęli walkę.
Dorośli zaczęli przygotowywać schron w piwnicy, bo nikt nie wiedział, ile czasu potrwają walki – może 3 dni, a może tydzień. O tym, że będą to dwa pełne miesiące nikt nie myślał. Do piwnicy zostały zniesione materace, leżaki i większość pościeli. Moje posłanie zostało upchnięte między maszyny w drugiej piwnicy.
Po 2. czy 3. dniach zjawiła się ponownie Nina w brudnej letniej sukience i poprosiła mamę o jakieś cieplejsze ubranie. Jeszcze była pełnia lata, ale noce bywały chłodne i większość lekko ubranych powstańców marzła w nocy. Nina dostała spodnie i sweter mojego ojca oraz turystyczne buty mamy, a także papierosy, których było dużo z maminych przydziałów okupacyjnych. Nina odwdzięczyła się informacjami, które nie były najlepsze. Większość powstańców ze zgrupowania „Żywiciela” wymaszerowała do Puszczy Kampinoskiej. Przy braku dostatecznej ilości broni przypadającej na poszczególne oddziały dowództwo bało się zmasowanego ataku Niemców. Wkrótce jednak chłopcy wrócili na Żoliborz. W czasie tego powrotu zginął mój ulubiony wujek Sławek, brat Niny. Jak stwierdziła Władzia — Żoliborz był wolny od Niemców. Zaczęto nawet naszą dzielnicę nazywać „Wolną Republiką Żoliborską”.
Niestety Niemcy odizolowali nas od reszty Warszawy i trzymali jak w kotle. Całe dnie towarzyszył nam jazgot karabinów maszynowych, wybuchy granatów, ostrzeliwanie z dział. Po pewnym czasie stałam się ekspertem w dziedzinie tych odgłosów i dobrze wiedziałam, z jakiej broni strzelają w danej chwili nasi lub Niemcy.
W pierwszej połowie powstania więcej przebywaliśmy w mieszkaniu, szczególnie od strony ulicy, bo od strony ogrodów Niemcy prowadzili ostrzał z Dworca Gdańskiego. W sypialni i pokoju stołowym było wiele śladów po kulach. Noce na wszelki wypadek spędzaliśmy w piwnicy. Mimo strachu ciągle była jeszcze w nas radość i wiara w pomyślne zakończenie walk. Wśród powstańców kręcących się blisko domu widziałam wielu moich o 3 lub 4 lata starszych kolegów. Pełnili zwykle jakieś służby pomocnicze, ale dla mnie i tak byli bohaterami. Wypatrywałam Janka Grzegorzewskiego, ale później przyszła jego mama i powiedziała, że jego oddział wymaszerował w lipcu za Warszawę i nie wrócił przed wybuchem powstania.
Pierwszy miesiąc powstania nie był dla nas taki uciążliwy. Było jeszcze światło, bo elektrownia była w polskich rękach. Bronili się tam chłopcy z załogi elektrowni pod dowództwem kapitana „Cubryny”, kolegi Zbyszka. Gorsza sprawa była z wodą. Władzia, Zbyszek i mama przynosili wodę w wiaderkach ze studni głębinowych. Jedna studnia była gdzieś w okolicy ul. Brodzińskiego, a druga za apteką na rogu Felińskiego. Za ubikację musiały nam wystarczyć podwórko i nocniki.
Z jedzeniem nie było tak źle, bo było trochę zapasów. Były warzywa z ogródka, z których Władzia gotowała zupę na żelaznym piecyku w kuchni. Sytuacja zmieniła się we wrześniu, zapasy się skończyły, ale została wódka z przydziałów okupacyjnych i rozpoczął się handel wymienny. Tym handlem trudnili się przeważnie ludzie ze spalonych baraków. Koczowali gdzieś na obrzeżach Warszawy, z narażeniem życia zbierali wszystko, co rosło na działkach i w opuszczonych ogrodach, później wymieniali to na wódkę, złoto lub lepsze ubrania. Zdarzało się, że przynosili mięso z zabitych w czasie nalotów zwierząt. Były jeszcze suchary, których babcia nasuszyła tyle, że starczyło ich do końca powstania. Władzia schowała trochę fasoli i obiecała, że jak będą moje imieniny, to ugotuje moją ulubioną fasolówkę.
Obieg informacji bardzo się usprawnił, bo harcerze roznosili gazetki i z niewielkim opóźnieniem można się było dowiedzieć, co się dzieje w innych dzielnicach oraz na froncie. Wiadomo było, że Sowieci są na przedpolach Pragi, a z nimi „Berlingowcy”, czyli Polacy idący razem z Armią Sowiecką. Wszyscy w Warszawie, choć nie kochali Ruskich, to jednak czekali, że wyrzucą oni Niemców.
Na razie w naszej Republice Żoliborskiej organizowano życie w wojennych warunkach. Wszyscy mężczyźni, którzy nie walczyli, byli zobowiązani do służby w OPL – obronie przeciwlotniczej i straży pożarnej. Zbyszek musiał co jakiś czas stawiać się do różnych prac w terenie, a w domu w nocy dyżurować na dachu. Ina dostawała ataków w czasie jego nieobecności, babcia również. Mama była zmuszona poszukiwać jakichś lekarzy, co nie było takie łatwe. Część kobiet pracowała w kuchniach, gdzie gotowano dla powstańców i uciekinierów z innych dzielnic. W czasie pracy w takiej kuchni na dolnym Żoliborzu zginęła od bomby matka Jurka i Zosi. Od tej pory byli pod opieką dziadków i ciotki.
Pewnej nocy, w drugiej połowie sierpnia rozpoczął się huraganowy ogień. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Dopiero później z plotek i biuletynów dowiedzieliśmy się, że był to nieudany atak na Dworzec Gdański. Jego celem było połączenie Żoliborza ze Starym Miastem.
Wśród nękającego nas ostrzału pojawił się zupełnie nowy dźwięk, potworny zgrzyt i po paru sekundach głośny wybuch. Był to miotacz wyrzucający pociski za pomocą sprężonego powietrza. Na Żoliborzu nazywaliśmy go „Szafą”, a w Śródmieściu zyskał miano „Krowy”. Pociski nie miały wielkiej siły burzenia, ale ten zgrzyt był tak straszny, że ludzie w panice zbiegali do piwnic, na co mieli 6 sekund. Nasz pies Dżon, gdy usłyszał ten zgrzyt, to roztrącał wszystkich i pierwszy chował się w piwnicy pod łóżkiem.
Kiedy Niemcy zdobyli elektrownię, nie mieliśmy już światła i trzeba było siedzieć w piwnicy przy świeczkach, a jak się skończyły, to przy lampce oliwnej. Oczy przyzwyczajały się do mroku i wyjście z piwnicy na górę było momentem całkowitego oślepienia.
Muszę jeszcze napisać, jak przeżywałam bombardowania. Od czasu bombardowań w czasie okupacji miałam zakodowany straszny lęk. Uczucie w czasie bombardowania jest nie do opisania, szczególnie jak się jest w piwnicy, bo odczuwa się drgania ziemi i wydaje się, że wszystko usuwa się spod nóg. Jak się później okazało, wcale nie było zburzonych domów na naszej ulicy, ani na sąsiednich, bomby padały gdzieś dalej, a nam się wydawało, że spadają na nasz dom.
W połowie września, gdy już dalsze trwanie było nie do zniesienia, bo ten nasz względnie spokojny Żoliborz atakowany był ze wszystkich stron, nagle na Pradze odezwały się dzwony kościelne. To był widoczny sygnał, że Praga jest wolna. Był to moment wielkiej nadziei i złudzenia, że nasze wyzwolenie od Niemców jest bliskie. Tymczasem zjawiła się bardzo zdenerwowana Nina, bo w czasie ataku od strony Bielan Niemcy wymordowali na Marymoncie kilkaset osób. Wśród nich była rodzina jej dowódcy.
Wielkim wydarzeniem, które utkwiło w mojej pamięci, był przelot masy samolotów alianckich zrzucającej zasobniki na spadochronach. Było ich tyle, że przysłaniały niebo. Leciały dość wysoko i niemiecka obrona przeciwlotnicza nic im nie mogła zrobić. Niestety część zasobników spadła na pozycje niemieckie. Były też zrzuty z ruskich dwupłatowców tzw. kukuruźników, które latały nad dachami i rzucały amunicję w workach. Worki pękały w zderzeniu z ziemią, a dzieci były zatrudniane przy zbieraniu amunicji w ogrodach i na ulicach.
29. września od świtu zaczął się huraganowy ogień artyleryjski o niespotykanym dotychczas natężeniu. Wszyscy mieszkańcy domu schronili się w piwnicy, nawet państwo Bogdanowiczowie. Nagle straszliwy huk, ciemność, pył uniemożliwiający oddychanie i krzyk, że jesteśmy zasypani. Zapanowała cisza, bo wszyscy dobrze wiedzieli, co znaczy być pod gruzami, których nikt nie usunie. Gdy pył trochę opadł Władzia ruszyła w stronę schodów i okazało się, że powietrze dochodzi i wejście nie jest zawalone. Jak się okazało, pocisk trafił w łazienkę na piętrze i zniszczył część dachu. W czasie tego piekielnego ataku, mimo zaciętego oporu powstańcy musieli się wycofać z ulic w pobliżu naszego domu. Ale my „podziemni ludzie” tego nie wiedzieliśmy i z wielką naiwnością myśleliśmy, że to atakują Sowieci.
Nagle usłyszeliśmy łomot do furtki na podwórze. Wyruszyła babcia, bo znała rosyjski, a za nią Władzia. Furtka pękła pod ciosami kolb i nagle zamiast rosyjskiego usłyszeliśmy „raus, raus” i wrzask Niemców – „wszyscy na górę”. To był najgorszy moment ze wszystkich powstańczych dni. Po 2 miesiącach wolności wrócili Niemcy i prawdopodobnie nas rozstrzelają. W piwnicy na ścianie wisiał obrazek ze św. Antonim, wychodząc z piwnicy modliłam się do świętego o ratunek. Niemcy sprawdzili piwnice i o dziwo pozwolili wrócić z powrotem, ale wychodząc zostawili granat na schodach. Władzia pobiegła za nimi krzycząc po niemiecku – „panowie oficerowie, zgubiliście coś na schodach”. Myślę, że był to test, jak będziemy reagować.
Front przesunął się o 200 m i z naszego gabinetu Niemcy ostrzeliwali z CKM-u kościół. Jednocześnie puszczali płyty na gramofonie, a później rozbijali je o podłogę. Nie wygnano nas od razu, a dopiero po paru dniach, po kapitulacji, najpierw Żoliborza 30 września, a potem 3 października już całej Warszawy.
Przez ten czas mieliśmy odwiedziny różnych żołnierzy z RONA, którzy kradli i szukali wódki. Zabrali mój dziecięcy zegarek i wspaniałomyślnie dali za niego konserwę ukradzioną w sąsiedniej piwnicy. Oficer Alzatczyk ubolewał nad zachowaniem sprzymierzeńców, ale wychodząc zabrał z szuflady ozdobny sztylet. Jeszcze inny oficer zapewniał nas, że możemy zostać w domu, że postara się to załatwić, ale więcej się nie pokazał.
To, co po dwóch miesiącach powstania było dla nas niesamowite, to cisza. Jest takie powiedzenie „cisza aż dźwięczy w uszach” – to prawda.
Wypędzenie z Warszawy
Wiadomo było, że będą nas wywozić do obozów. Babcia z mamą stwierdziły, że nie należy zabierać lepszych rzeczy, bo i tak od razu zabiorą. Zostałam ostatecznie ubrana w starą babciną jesionkę, w której pod podszewką miałam zaszyte jakieś obrączki, kolczyki i złotą bransoletkę z granatami. Na nogach miałam grube skarpety i rozdeptane brązowe półbuty. Babcia przygotowała do zabrania węzełek z kolorowymi włóczkami – nie wiadomo dlaczego – i trochę sucharów. Co niosła mama nie pamiętam, natomiast ja dostałam walizeczkę z „żelaznymi zapasami” czyli z konserwami, czekoladą i koniakiem. Chciałam zabrać lalkę-bobasa, ale wiedziałam, że nie dam rady nieść i lalki, i walizeczki. Przykryłam bobaska kołdrą i ze łzami wyszłam z pokoju. Za moment Niemcy wypędzili nas z domu. Na ul. Brodzińskiego uformowali kolumnę, mieliśmy iść na zachód, ale dokąd, tego nikt nie wiedział.
Władzia trzymała Dżona na smyczy i tobół na plecach, ale pies zaczął się wyrywać. Wtedy jakiś Niemiec go zabrał, twierdząc, że tak pięknego boksera dawno nie widział, obiecał się nim zaopiekować. Jeszcze raz popatrzyłam na Dom. Zawsze twierdziłam, że będę w nim mieszkać do końca życia, a teraz myślałam, że już go nigdy nie zobaczę.
Kiedy po wojnie wprowadziłyśmy się do pełnego mebli, całkowicie urządzonego poniemieckiego mieszkania nie myślałam, że wzbogacam się cudzą własnością. W naszym mieszkaniu również zostały solidne meble, dywany, kilimy, dużej wartości kolekcja obrazów wuja Liniewicza (Wuj Roman Liniewicz przywiózł do nas obrazy w 1939 r., bo sądził, że w Warszawie będą bezpieczniejsze niż w Bydgoszczy), zbiór znaczków, ponoć równie cenny oraz kilka futer mamy. My wychodziłyśmy z Warszawy ubrane jak żebraczki, zostawiając wszystko Niemcom. Miałam pretensje do babci i mamy, że nie chciały zabrać lepszych rzeczy. Nie wiem do dziś, kto miał rację? Kiedy byłyśmy już w obozie przejściowym, widziałam ludzi poubieranych w dobre ciuchy, pozakładane warstwami. Mieli później czym handlować, żeby przeżyć najcięższy czas.
Pochód składał się z ostatnich mieszkańców Żoliborza – zdrowych, chorych, rannych i kalek. Po bokach kolumny szli żołnierze z psami. Szliśmy w stronę Cmentarza Powązkowskiego przez pola, bo w tamtych czasach ten teren był pusty, a następnie ul. Powązkowską i Okopową do Wolskiej. Im dalej szliśmy, tym większe zniszczenia było widać. Po obu stronach ulic płonęły domy, a z tych pożarów buchało gorąco i dym gryzł w oczy – prawdziwe piekło. Dopiero teraz zrozumiałam cała grozę upadku powstania. Siedząc w piwnicy na Żoliborzu nie miałam pojęcia, jak wygląda Warszawa. Z bram wypalonych domów wyskakiwali skośnoocy, wyłapywali kobiety i wciągali je w gruzy, towarzyszyły temu krzyki i wołania o pomoc. Tłum był niestety bezradny, bo Niemcy prowadzący kolumnę nie pozwalali nikomu wychodzić z szeregu. Babcia zasłaniała mi twarz chustką i wpychała w środek szeregu.
Po paru godzinach, ledwie żywi doszliśmy do kościoła św. Wojciecha na Woli. Tam Niemcy zarządzili przerwę w marszu. Na dziedzińcu kościoła ludzie padali na ziemię nie mając już siły wejść do środka. Wszystkich dręczyło pragnienie, a punktów PCK, w których sanitariuszki rozdzielały wodę, było zbyt mało. Dobrze pamiętam, jak próbowałyśmy z mama dostać się w tym tłumie do rozdzielających wodę, ale ludzie napierali ze wszystkich stron, kto był silniejszy i miał lepsze łokcie, ten spychał słabszych na gorsze pozycje. Do wody nie udało się nam dostać. Blisko słychać było strzały i zaraz rozeszła się wieść, że za kościołem są egzekucje, w których giną niepełnosprawni, ciężko ranni i ci, którzy już dalej nie mogą iść o własnych siłach. Po postoju Niemcy popędzili nas w stronę Dworca Zachodniego. Było już ciemno, pod nogami wertepy, wydawało mi się, że walizeczka waży tonę. Chętnie bym ją wyrzuciła, ale wiedziałam, że to nasza żelazna porcja jedzenia na wszelki wypadek.
Pruszków
Wreszcie przed nami zamajaczył w słabym świetle pociąg, słychać było wrzaski Niemców, którzy wpychali ludzi do wagonów towarowych. Szybko i my znaleźliśmy się w tłumie wypełniającym wagon, drzwi zostały zatrzaśnięte i pociąg ruszył. Tłok był potworny, nie było mowy o tym, żeby przysiąść choć na chwilę. Na szczęście jazda nie trwała długo i ku naszemu zdumieniu Niemcy kazali wysiadać. Zdumieni byliśmy dlatego, bo wszyscy myśleli, że jedziemy do Oświęcimia. Żandarmi wpędzali nas partiami do wielkiej hali fabrycznej już wypełnionej ludźmi. Nie wiem, jak udało się nam znaleźć miejsce na ziemi dla 7 osób.
Padłam na ziemię i zasnęłam. Rano zbudził mnie gwar i ruch tysięcy ludzi znajdujących się w tym wielkim fabrycznym pomieszczeniu. Spojrzałam na matę, na której leżałam i stwierdziłam, że cała jest pokryta wszami. Zaczęłam się otrzepywać, ale ktoś z boku powiedział – „dziecko, to nie pomoże, bo wszy już siedzą w każdej fałdce twojego ubrania”. Takie było pierwsze zetknięcie z rzeczywistością obozową. Dookoła było mrowie ludzi leżących, siedzących, brudnych, często w bandażach. Wszyscy trzymali się grupkami, bo łatwiej było wtedy upilnować miejsca, gdy trzeba było wyjść na podwórze. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w fabryce „Ursus” zamienionej na obóz przejściowy. Wyszliśmy na podwórze fabryczne w poszukiwaniu wody i czegoś do jedzenia. Pośrodku stały samochody ciężarowe ze znakami czerwonego krzyża i z nich pracownicy RGO rozdawali wodę i jedzenie. Żeby nie powtórzyła się historia z wodą w kościele św. Wojciecha, szturmowaliśmy przejście do jednego punktu PCK razem z Władzią, Zbyszkiem i Iną, a babcia i teściowa Zbyszka zostały w hali, gdzie pilnowały miejsca i naszego dobytku.
Spotykaliśmy różnych znajomych z Żoliborza. Ja spotkałam Jurka i Zosię Wiatrów z ich ciocią. Zostali sierotami, opiekowali się nimi rodzice p. Zofii i ciotka. Zamiast myśleć o tym, jakie to szczęście, że mam przy sobie mamę, ja patrzyłam z zazdrością na lisa, którego miała na sobie Zosia. Dzisiaj można się tylko dziwić i zastanawiać nad psychiką dziecka w ekstremalnych warunkach obozowych, wygnanego z domu, a niemogącego pogodzić się z brzydkim, starym paltem.
Po trzech dniach w Ursusie Niemcy zarządzili selekcję. Ustawiono nas na podwórzu, na jedną stronę przeganiano zdrowych i młodych, a na drugą starszych i matki z dziećmi. W ten sposób nasza mała gromadka została rozdzielona. Zbyszek z żoną i Władzia zostali skierowani na prawo, a mama, ja i starsze panie na lewo. Już krążyły plotki, że młodzi jadą na roboty do Niemiec. Nasza grupa matek z dziećmi została wpędzona do pociągu. Wagony nie miały dachów, co początkowo wydawało się plusem, bo przy tak strasznym tłoku przynajmniej było powietrze, jednak w nocy zaczął padać deszcz i zrobiło się nie tylko mokro, ale i zimno.
Babcia słabła i musiała opierać się o mnie i mamę, a w tym potwornym ścisku nie było można zmienić pozycji i obie byłyśmy zupełnie zdrętwiałe. Siusiało się pod siebie, bo nie było mowy, żeby dopchać się do jakiejś dziury w podłodze.
Głodne nie byłyśmy, bo na stacjach było pełno ludzi, którzy rzucali do wagonów chleb i jabłka. Po 40 godzinach, gdy już wszyscy byli półżywi, pociąg stanął i Niemcy znowu z wrzaskiem zaczęli wypędzać ludzi z wagonów. Z ulgą stwierdziłyśmy, że to nie jest obóz, tylko jakaś wiejska stacja. Przez głośniki podawano informację, że na placu stoją furmanki zabierające wypędzonych z Warszawy. Okazało się, że miano nas rozwozić po wsiach. Potwornie bałam się, że zgubię mamę lub że ona się zgubi i dosłownie trzymałam się poły jej płaszcza. Co chwila ogłaszano, że jakieś zgubione w tłoku dziecko czeka na matkę lub opiekunkę.
Przymusowy pobyt na wsi
Stacja, na której to wszystko się działo, nazywała się Koniecpol (w województwie kieleckim). Przydzielono nas do jakiejś furmanki, która już w zupełnych ciemnościach dowiozła nas przed wielki dwór. We dworze był straszny tłok – tylu warszawiaków, że właściciele nie panowali nad organizacją noclegów. Znów spałyśmy na podłodze, tyle że na jakichś dywanach czy chodnikach. Na szczęście ten dwór był tylko etapem przed ostatecznym rozdziałem po wsiach.
Na drugi dzień dowieziono nas do domu we wsi o dziwnej nazwie Irządze. Typowy polski dwór z końca XVIII w., cały biały, z portykiem kolumnowym, przykryty gontowym dachem (Dwór ocalał, obecnie jest w bardzo dobrym stanie, funkcjonuje w nim rada gminy Irządze). Naturalnie takie dwory miały swoje legendy, w tym opowiadano o naczelniku Kościuszce, który przed bitwą pod Szczekocinami spędził tu noc. Pałac otoczony był przepięknym parkiem z alejami kończącymi się przy dawnych stawach rybnych. Jakie drzewa były w alejach nie pamiętam, wiem tylko, że były bardzo stare.
Było nas wysiedleńców około 15 osób. Część z nas spała w ogromnym salonie, czy też sali balowej. Powstawiano drewniane wiejskie łóżka zasłane siennikami wypchanymi słomą, do przykrycie służyły dywany lub derki. Gdyby nie to koczowisko, sala byłaby naprawdę piękna. Ściany były zawieszone obrazami, podobno niektóre miały dużą wartość, głównie było to malarstwo polskie: Kossak, Wyczółkowski – takie były opinie dorosłych. W narożniku sali stał ogromny piec z przepięknie zdobionymi kaflami. Okna wychodziły na taras z widokiem na park. Jadalnia, w której spożywaliśmy bardziej niż skromne posiłki, była wyłożona ciemną rzeźbioną boazerią. Dziedzic p. Krotkiewski miał gabinet z meblami wykonanymi z rogów łosich i jelenich, z siedzeniami ze skóry, a cały pokój zdobiły trofea myśliwskie. Kuchnia była w tzw. niskim parterze, jak to zwykle bywało w dawnych dworach – nie trzeba było wtedy nosić wody na górę. W kuchni królował wielki piec z okapem i piekarnikiem przystosowanym do pieczenia chleba.
Pierwszą osobą w całym gospodarstwie nie był p. Krotkiewski a gospodyni, u której stary dziedzic był pod pantoflem. Gospodyni była skąpa i żałowała nam wysiedleńcom nawet skromnego jedzenia. Nasz jadłospis był następujący: śniadanie – czarna lura, czyli kawa zbożowa, i chleb, obiad – zupa z marchwi lub zalewajka z ziemniaków, na kolację – to co na śniadanie. Ciągle byłam głodna, a kiedy napychałam się gliniastym chlebem i zalewajką, to często chorowałam na żołądek. Mama nie miała pieniędzy na dokupywanie jedzenia. Wieśniacy nie chcieli się niczym dzielić, chętnie natomiast sprzedawali żywność. Myślę, że to był dla nich pomyślny okres, ponieważ wielu warszawiaków zabrało ze sobą cenne rzeczy, które mogli wymienić na masło, mleko czy jajka.
Mama, widząc, że z moim żołądkiem jest coraz gorzej, poskarżyła się sąsiadce zza ściany, wysiedlonej z poznańskiego. Nikt z nas nie wiedział, że brat tej pani był komendantem miejscowego oddziału AK. Sąsiadka powiedziała bratu, że gospodyni głodzi warszawiaków. W nocy przyszli partyzanci i nastraszyli babę, grożąc, że ją wypędzą, jak nie poprawi tego głodowego menu. Jakie było nasze zdumienie, kiedy rano na stole zobaczyliśmy kaszę na mleku i masło do chleba. Nie dostawaliśmy co prawda luksusów, ale jedzenie było trochę lepsze.
Z drugiej strony dworu w przyziemiu mieszkali wysiedleńcy z Sosnowca. Zaprzyjaźniłam się z ich córką, dziewczynką w moim wieku. Była bardzo miła, miała rzadko spotykane imię — Notburga. Rodzice mówili do niej Burgla. Miałyśmy sobie wiele do opowiadania i wkrótce stałyśmy się nierozłączne. Rodzice Burgli prowadzili nielegalny handel mięsem, wędlinami i musieli opłacać się Niemcom. Często pod dwór zajeżdżał pancerny samochód z eskortą i niemiecki oficer przychodził po swoją dolę w postaci najlepszych wędlin i mięsa. Za nielegalny handel mięsem można było trafić do obozu koncentracyjnego, a nawet groziła kara śmierci.
Jedyne dobre jedzenie, jakie trafiało mi się w tamtych czasach, to były pyzy ze skwarkami, którymi częstowała mnie matka mojej przyjaciółki.
Pomału przyzwyczajałam się do nowego otoczenia. Zaczęłam się spotykać z większą grupą młodzieży. Kiedyś bawiłam się w Miłej [majątek dziadków położony na dzisiejszej Białorusi – dop. red.] z dziećmi ogrodnika, teraz poznawałam typowo wiejskie środowisko młodzieżowe, zupełnie inne niż warszawskie. Chłopcy w wieku 14-15 lat mieli starszych braci w partyzantce i często przynosili broń, którą popisywali się przed dziewczynami. Zero konspiracji, wszyscy tu wiedzieli, gdzie kto jest, w jakim oddziale. Dotyczyło to nie tylko AK i Batalionów Chłopskich, ale również komunistów, którzy nie cieszyli się we wsi sympatią.
Wszyscy znani mi chłopcy palili tytoń, jak to się dziś mówi „dla szpanu”. My też nie chciałyśmy uchodzić za dzieci. Skręcało się tytoń w bibułki lub skrawki gazet. Jedna z dziewczyn miała matkę akuszerkę, której często nie było w domu. „Gdy nie ma kota, to myszy harcują” i całe towarzystwo zbierało się w pustym mieszkaniu na potajemnych misteriach palenia papierosów. Trzeba było otwierać okna, bo można się było udusić. Na początku ludzie z sąsiedztwa myśleli, że się chałupa pali. Donieśli akuszerce i sprawa się wydała. Na jakiś czas „dostałam szlaban” na wyprawy do wsi. Złe jednak kusiło nadal, podkradałyśmy papierosy rodzicom Burgli albo mojej mamie i paliłyśmy w drewnianej ubikacji za dworem.
Kończyła się piękna, złota jesień, robiło się coraz zimniej, padały deszcze i wiejskie drogi zamieniły się w bagna. Miejscowi mieli długie buty, a ja stare półbuty, które wlepiały się w błoto tak, że ciężko było podnosić nogi. Od tego czasu marzyłam o butach z cholewami, tzw. oficerkach.
W końcu listopada spadł śnieg, zaczął się mróz i w naszej sypialnej sali balowej zrobiło się jak w lodowni. Marzłam okropnie, ale wszom to nie przeszkadzało, były wytrzymalsze od nas. Stałym widokiem byli wszyscy mieszkańcy salonu, którzy tłukli wszy z częściami garderoby w rękach i przy zapalonej lampce karbidowej. Tej plagi nie było można zwalczyć, bo dwie miłe starsze panie miały pieniądze zaszyte w gorsetach i nie chciały ich oddać do prania. To był matecznik dla insektów, które mimo prania i prasowania naszej bielizny szybko wracały na dawne pozycje.
Z mieszkańców sali balowej pamiętam małżeństwo, które ciągle wymyślało na powstanie i powstańców. Prawdopodobnie dużo stracili i nie mogli tego przeżyć. W tym czasie ten, kto obrażał powstańców, był moim osobistym wrogiem.
Pamiętam też przemiłą staruszkę, która ciągle kręciła włosy na papiloty i zalotnie zerkała na starszego pana, który przychodził grać w karty z dziedzicem. Była też inna starsza pani, teściowa pisarki Marii Kuncewiczowej.
W naszej sali nie było czym palić w piecu, bo gospodyni twierdziła, że chłopi nie zwieźli drzewa z lasu, a zapasów wystarcza tylko na palenie w piecu kuchennym i u dziedzica w gabinecie. Musiało być naprawdę piekielnie zimno, bo odmroziłam sobie palce u rąk i nóg. Ktoś zlitował się nade mną i dał babci gęsiego smalcu, który trochę zaleczył ślimaczące się rany. Cały czas zastanawiałyśmy się, ile wychodziło opału na ogrzanie takiego domu w normalnych czasach.
Na dworze było przepięknie w tej zimowej bieli, śnieg nie topniał, bo cały czas trzymał mróz. Mama Burgli pozwalała nam więcej przebywać w ich mieszkaniu, bo do wyrobu wędlin potrzebna była gorąca woda i w piecu kuchennym palono cały dzień. Można się było ogrzać do woli.
Moja mama chciała koniecznie zarobić parę groszy i jeszcze jesienią chodziła na wykopki ziemniaków, ale była typową mieszkanką wielkiego miasta i wiejskie roboty przerastały jej siły. Zaczęła chorować i musiała przerwać pracę. Akurat, gdy to opisuję w telewizji mówią o wypędzonych z Warszawy. Jakiś młody sprawozdawca rozwodzi się nad ofiarnością chłopów na wsiach, którym Niemcy przydzielali warszawiaków. Wypowiadały się też stare wieśniaczki, które jako dzieci obserwowały nierobów z Warszawy. To były dwa odrębne światy, nie rozumiejące się nawzajem. Kto miał pieniądze, na pewno był lepiej przyjmowany, kto wyszedł z węzełkiem i nie miał nic, tego dola była nie do pozazdroszczenia. Dla chłopów to była jeszcze jedna gęba do wyżywienia. Myślę, że miałyśmy wielkie szczęście, że trafiłyśmy do dworu, mimo głodu i zimna.
Kończył się rok 1944, przyszły święta, których nie pamiętam. Natomiast doskonale utrwaliła mi się w pamięci pasterka. Kościół był bardzo piękny, z tego samego okresu co dwór. Wnętrze świątecznie przybrane choinami, rozjaśnione dziesiątkami świec, tłum ludzi, bo na wsi wszyscy obowiązkowo idą na pasterkę. Raptem tłum się rozstąpił i do kościoła weszli czwórkami partyzanci z bronią – widok niezapomniany. Wiele lat później oglądałam film o Hubalu, tam była identyczna scena z wejściem oddziału partyzanckiego do kościoła.
Wejście Sowietów
Cała okolica była w rękach partyzantów i to już był powiew wolności. Niemcy bali się zapuszczać w głąb kieleckich wiosek bez ciężkiej broni. Ruscy byli już blisko, niedługo po Nowym Roku słychać już było odgłosy frontu. Nastroje wśród ludzi były różne, ale wszyscy cieszyli się z widocznej już klęski Niemców. Starsi, którzy pamiętali I wojnę światową i armię rosyjską, mieli mieszane uczucia. Babcia zetknęła się z Sowietami w 1939 r. we Lwowie i dobrze wiedziała, jak to wyglądało.
W połowie stycznia huk dział był już bardzo blisko, widać było sowieckie samoloty, a następnie czołgi na głównym trakcie niedaleko wsi. Przed dwór zajechały wojskowe samochody i żołnierze na koniach. Babcia opowiadała o Ruskich z karabinami na sznurkach, w długich brudnych szynelach, a tu do dworu przybyli gwardziści ubrani w białe kożuszki i futrzane papachy. Jak się można było domyśleć, była to eskorta jakiegoś generała. Zaraz rozpoczęli szykowanie kwater i obiadu dla swojego dowództwa. Wkrótce zajechał samochód ze sztabem i pierwszy raz w życiu zobaczyłam marszałka ZSRR. Marszałek, cały obwieszony orderami, wyglądał imponująco. Był to dowódca frontu Żukow albo Koniew – nie jestem pewna. Kazał zebrać się stołownikom razem z dziedzicem w jadalni i zapytał o pozwolenie zjedzenia wspólnego obiadu. Do stołu zasiedli również wyżsi rangą oficerowie. Ja pobiegłam do kuchni, gdzie grzali się młodzi oficerowie. Bardzo dziwiłam się opowieściom Babci straszącej nas Sowietami, bo tu siedzieli sympatyczni, elegancko umundurowani chłopcy.
Bankiet był wystawny, generalski kucharz stanął na wysokości zadania. Nie pamiętam, żebym w dzieciństwie jadła takie pyszności. Oficerowie wznosili toasty za zwycięstwo i podkreślali, że niedługo wyzwolą całą Polskę. Po obiedzie marszałek ruszył dalej, a część gwardzistów została do następnego dnia. Babcia spostrzegła, że kręcę się między żołnierzami i zapędziła mnie do domu, z czego byłam bardzo niezadowolona.
Pozytywne nastawienie do Sowietów rozwiało się, kiedy do wsi zaczęli ściągać żołnierze z tzw. tyłów, maruderzy i zaopatrzeniowcy, którzy zabierali co tylko się dało. Wjeżdżali też brodaci żołnierze na wozach konnych, do których z tyłu przywiązywali konie i krowy zabierane z okolicznych dworów czy gospodarstw. Z dworu zabrali wszystkie konie, zostawiając swoje kulawe, ochwacone i chore. Wkrótce w stajni nie było ani jednego zdrowego konia.
Dochodziły do dworu wieści o gwałtach i rabunkach dokonywanych przez Ruskich. Ale rekwirowali i kradli nie tylko żołnierze, nasi chłopi też rozglądali się, co można zabrać z pozostałego bydła i maszyn rolniczych. Wkrótce gmina zaczęła organizować jakieś komitety, których przedstawiciele przychodzili razem z milicją ludową i robili spisy rzeczy podlegających rekwizycji.
Nadszedł najwyższy czas, aby pożegnać się z dworem i wsią Irządze i ruszać w drogę do Warszawy.
Powrót
Wszyscy warszawiacy, z wyjątkiem najstarszych pań, chcieli jak najprędzej wracać do oswobodzonej od Niemców stolicy. Nikt nie miał pojęcia, jak to miasto wygląda po tylu miesiącach niszczenia i systematycznej grabieży. Droga powrotna nie przedstawiała się różowo. Pociągi pasażerskie nie kursowały, a o autobusach już w czasie okupacji nikt nie słyszał. Pozostawała jazda na tak zwanego łebka, czyli wyczekiwanie na szosie na wojskowe ciężarówki w nadziei, że któraś nas zabierze. Uradzono, że trzeba kupić wódkę, Po kilka butelek na małą grupę ludzi czekających na drodze. To była najlepsza waluta w tamtych czasach. Żeby kupić wódkę, babcia sprzedała obrączkę.
Na szosie ruskie ciężarówki wojskowe jeździły z dużą częstotliwością na zachód i na wschód. Jedną z nich zabraliśmy się w kierunku Kielc. Szofer uczciwie powiedział, że dowiezie nas – kilka osób – do najbliższej stacji kolejowej, prawdopodobnie do Szczekocin lub Włoszczowej. Na stacji kręcił się tłum ludzi z tobołkami oblegających stojące pociągi wojskowe. Ktoś głośno krzyknął „ten skład jedzie na wschód” i wszyscy rzucili się w jego stronę. Za chwilę lory, otwarte wagony towarowe oblepiły się ludźmi. Usiłujemy z mamą, babcią i p. Ireną wleźć na platformę, na której stoją popsute czołgi i samochody. Ruski od razu pyta, czy mamy wódkę – potwierdzamy i za chwilę siedzimy już między ciężkim sprzętem, a żołnierze piją wódkę z blaszanych kubków. Przeraźliwe zimno zwiększa się jeszcze, gdy pociąg rusza. Jakiś poczciwy sołdat wsadził mnie do szoferki pół zniszczonego samochodu, przynajmniej nie czuło się wiatru. Ile czasu jechałyśmy nie wiem. Było już zupełnie ciemno, kiedy pociąg stanął na jakiejś stacji. Żołnierze kazali wysiadać. Nikt nie wiedział dlaczego. Kiedy babcia zsuwała się z wagonu na peron jeden z Ruskich przydepnął koc, którym babcia była otulona, szarpnął do siebie i mimo próśb i krzyków nie oddał. Tę scenę dobrze pamiętam, bo ten koc był jedynym naprawdę ciepłym okryciem babci, od tego momentu była skazana na nieustanne zimno.
Okazała się, że jesteśmy w Jędrzejowie. Trzeba było szukać noclegu, bo w ciemności nie było sensu czepiać się wagonów. Ludzie w miasteczku pokazywali, gdzie można się przespać za parę groszy. Kwatera była w chałupie, w której na podłodze leżały sienniki, a pokój był przedzielony szmatami na część męską i damską. Przywykłyśmy już do wszechwładnego brudu. Najwyżej nasze wszy mieszały się z miejscowymi.
Rano ruszyłyśmy w dalszą drogę, znowu na szosę. Dość szybko dostałyśmy się na ciężarówkę do Kielc. W Kielcach już miałyśmy wysiadać, gdy jeden z pasażerów powiedział, iż jeden z Ruskich oświadczył łaskawie, że jak mamy jeszcze wódkę, to zawiezie nas do Radomia. Zrobiono pospiesznie zbiórkę i wręczono szoferowi kilka butelek. To był błąd, trzeba było dać połowę, a resztę na miejscu w Radomiu. Ruszyliśmy pełni nadziei, że będziemy bliżej Warszawy. Po przejechaniu 25 kilometrów ciężarówka stanęła koło jakiejś częściowo rozbitej fabryki. Żołnierze wyleźli z szoferki i kazali wysiadać, bo dalej nie jadą. Wszyscy zaczęli protestować i mówić, że przecież mieliśmy jechać do Radomia. Żołnierze zaczęli się śmiać i powiedzieli, że dla nich to już jest Radom.
Trzeba było wracać ponad dwadzieścia kilometrów do Kielc. Droga była boczna, nie tak ruchliwa jak główne trakty, nikt nie chciał się zatrzymać. Mróz był około 20˚, mieliśmy bardzo marne ubrania oraz byliśmy bardzo wychłodzeni i osłabieni niedożywieniem. W normalnych czasach ktoś mógłby powiedzieć — cóż to takiego przejść 25 km. W odpowiedniej kondycji fizycznej, to na pewno nie jest wielki wyczyn, ale wtedy wydawało mi się, że żywe nie dojdziemy. Wspominam to jako koszmar. Uratował nas stary żołnierz Sybirak jadący konnym wozem ciągniętym przez małego konika. Zabrał na wóz nasze tobołki i jedną osobę na zmianę, sam szedł obok wozu pieszo. Nie było to wiele, ale świadomość, że za kilka minut będzie można podjechać, że nie trzeba nic dźwigać, dodawała otuchy. W Kielcach dziękowaliśmy wszyscy temu staremu Sybirakowi, który bezinteresownie pomógł nam w biedzie.
Jak znalazłyśmy dom Fabierkiewiczów, nie pamiętam. Stanisław Fabierkiewicz był synem stryjecznego brata babci. Kiedy znalazłyśmy się w ciepłym mieszkaniu, siły opuściły nas ostatecznie i każda z nas najchętniej położyłaby się na podłodze tam, gdzie stała. Krewni wyłazili ze skóry, żeby nas jakoś urządzić, ale mieszkanie było wypełnione takimi samymi jak my członkami rodziny z Warszawy. Dodatkowo przed tygodniem czy miesiącem narodził się nowy Fabierkiewicz. Widać było, że nasza przerwa w podróży musi być krótka. Żeby nie objadać gospodarzy jadałyśmy zupki z soczewicy w RGO – przez długi czas potem nie mogłam na nią patrzeć. Mama wpadła na pomysł, że pojedzie do Skarżyska-Kamiennej, bo tam mieszkała nasza dawna kucharka Czesia, której mąż był kolejarzem. Liczyliśmy, że pomoże nam dostać się do jakiegoś pociągu. Zapowiedziałam mamie, że samej jej nie puszczę i pojechałyśmy we dwie.
Wiedziałam, że pomysł jest głupi, ale mama była już wykończona psychicznie i czepiała się każdej nadziei. Znalazłyśmy Czesię w Skarżysku, ale jej męża nie było, bo kolejarze w tym czasie nie wracali z tras przez wiele dni. Więc z powrotem do Kielc, a był już wieczór i ciemno. Stały różne transporty wojskowe, które wyruszały nagle bez zapowiedzi, nie było się nawet z kim rozmówić. Mamie puściły nerwy, dostała histerii, bałam się, że wpadnie pod pociąg. W końcu ulitowali się nad nami jacyś kolejarze, zabrali nas do środka lokomotywy i dowieźli do Kielc.
W dwa dni później rozeszła się pogłoska, że kursują jakieś pociągi osobowe. Kolejny raz wyruszyłyśmy w drogę. Co się działo na stacji, to trudno opisać. Na wagony napierał tłum, jedni szturmowali drzwi, inni okna, ludzie gubili bagaże, popychali się lub odpychali, byleby dostać się do środka. Udało się, ale szczęście nie trwało długo, bo na najbliższej stacji zapowiedziano, że skład jedzie tylko do Koluszek, a tam trzeba poczekać na pociąg do Warszawy. W Koluszkach siedziałyśmy do rana na tobołkach w strachu, żeby pociąg nie odjechał bez nas. Wreszcie obolałe, półprzytomne ze zmęczenia dojechałyśmy do Włoch. Dalej pociągi już nie kursowały.
Opisałam ten nasz powrót zbyt dokładnie, ale chodziło mi o to, żeby pokazać, jak się w tamtych czasach podróżowało, ile wysiłku kosztowało dobrnięcie do celu. 10 dni zamiast 3 godzin.
Warszawa 1945 – początki
Z podwarszawskich wtedy Włoch na Żoliborz też był niemały kawał drogi. Może ktoś nas podwiózł do Śródmieścia, tego nie wiem. Pamiętam drogę od zwalonego Dworca Głównego po gruzach domów, które zalegały na ulicach. Wspinaczka, schodzenie + jak w górach. Na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim z boków nasypu wystawały spod śniegu zwłoki zabitych. Mróz dobrze zakonserwował twarze, z lękiem patrzyłam na dziewczynę, której długie czarne włosy już z daleka widać było na tle śniegu.
Żoliborz prezentował się nieco lepiej, niektóre domy były spalone, ale inne tylko uszkodzone. Wreszcie dobrnęłyśmy do ul. Niegolewskiego i tu doznałyśmy wielkiej ulgi – dom stał, choć w wielu miejscach był pozbawiony dachu. Weszłyśmy do środka z lękiem, co zastaniemy po 4 miesiącach nieobecności. Pokoje były pełne odchodów i przymarzniętych śmieci, nie było większości drzwi, szyb w oknach i mebli. Pierwsza noc zapowiadała się tragicznie, nie było się na czym ani pod czym położyć. Nie wiem, czym Mama wygarniała śmieci z gabinetu, ale pod wieczór można było organizować posłanie. Okna były zasłonięte tekturami i papierem, a w piwnicy na szczęście był jeszcze węgiel. Pieców jeszcze nikt nie zdemontował, więc można było napalić. Zachowała się nawet przystawka do pieca umocowana na drzwiczkach, z fajerką, na której można było postawić garnek. Więc pierwszego dnia udało się ogrzać pokój i zagotować wodę w jakimś znalezionym naczyniu. Spałyśmy na papierach i szmatach na podłodze.
O ironio, po powrocie do domu spotkała nas największa bieda i najgorsze warunki bytowania. Przed mamą stały ciężkie zadania: reperacja dachu, zdobycie szyb, choć do jednego okna i wyszukanie większego naczynia do zgromadzenia wody przynoszonej ze studni, jak też przyniesienie tapczanu z mieszkania dziadków na Kaniowskiej. Tego wszystkiego nawet z naszą pomocą nie mogła wykonać. Jednak nie trzeba było się załamywać, bo zdarzył się cud i objawił się pan Wójcik – złota rączka, który pomógł nam w zorganizowaniu życia w tych ekstremalnych warunkach. Pan Wójcik tak się zaangażował, bo chyba już wtedy myślał o zamieszkaniu na piętrze.
Cierpiałyśmy chyba największy głód od powstania. Kierownik sklepu w naszym domu zlitował się i dawał nam chleb, kartofle i mąkę na tzw. zeszyt. Tym razem wszystkie trzy chorowałyśmy na niestrawność. Byłam stale głodna, za szklanką mleka gotowa byłam biec przez cały Żoliborz. Kiedy przechodziłam przez pl. Wilsona, to łakomie patrzyłam na jedzenie sprzedawane w małych budkach, które wyrosły jak grzyby po deszczu. Żoliborz się ożywiał, ludzie wracali i wielu z nich zajmowało się handlem. Sprzedawano nie tylko żywność, ale też różne przedmioty zabrane z pustych jeszcze mieszkań. Lubiłam patrzeć na książki rozłożone na stoiskach i pewnego razu zobaczyłam książkę oprawioną w białą skórę z ruda plamą. To była biografia królowej Jadwigi z naszej biblioteki. Sprzedawała te książki handlarka owinięta w grube chusty. Kiedy nieśmiało powiedziałam, że ta poplamiona książka jest moja, baba podniosła wrzask, że jestem bezczelna i że zaraz wezwie milicję.
Towar dosłownie leżał na ziemi, wystarczyło przejść się po przydomowych ogródkach i spod śniegu można było wyciągać różne rzeczy. Obie z babcią musiałyśmy odganiać szabrowników od naszego ogrodu. Śnieg topniał i trzeba było wyszukiwać drobne przedmioty wyrzucone z szaf, szczególnie książki i fotografie. Moje dziecinne książki znalazłam wpółspleśniałe, suszyłam je przy piecyku zawieszone na sznurku.
Mama dostała pracę – nie wiem gdzie — ale musiała chodzić pieszo aż do Śródmieścia, wracała ledwie żywa. Pewnego dnia zjawił się nagle dziadek Tadeusz i przywiózł nam kilogram mięsa, którego część zjadłam na surowo. Dał też trochę pieniędzy i obiecał, że niedługo przyjedzie z ciotką Lilą i jej córkami, to zorganizują jakieś lepsze warunki.
Szkoła
Gimnazjum uruchomiono już w lutym, znajdowało się w hotelu oficerskim na pl. Inwalidów. Pamiętam jakąś salę o oknach częściowo zabitych dyktą, z różnymi ławkami i stołami, pewnie znalezionymi w różnych budynkach. Zimno było okropnie, bo nie było opału na ogrzanie takiego dużego budynku. Siedzieliśmy poowijani chustkami, w paltach i rękawiczkach. To niewiele pomagało, w zmarzniętych rękach trudno było utrzymać ołówek. Nie mieliśmy podręczników ani zeszytów, pisało się na czym kto miał. Nauczyciele czytali teksty ze swoich książek lub pisali na tablicy. Skąd brali kredę, nie mam pojęcia. Lekcje trwały krótko, bo nikt w tym zimnie nie wytrzymał pełnego wymiaru godzin lekcyjnych. Nauczycieli czy kolegów nie pamiętam, tylko Jasię, bo to była przyjaciółka od lat. Do tego gimnazjum chodziłam tylko 2 miesiące. Ta szkoła była później bardzo znana „Poniatówka” czyli Liceum J. Poniatowskiego.
Wiosna
Przedwiośnie dało nam poprawę bytu. Mama dostała pierwszą wypłatę. Wreszcie można było kupić więcej jedzenia i częściowo spłacić długi w sklepiku. Trzeba też było odłożyć trochę pieniędzy na komunikację do Śródmieścia. Na placach i głównych ulicach — wtedy już odgruzowanych – stały furki lub stare ciężarówki z siedzeniami dla pasażerów, których woźnice i kierowcy głośno krzyczeli, w którym kierunku jadą. O tramwajach jeszcze nie było mowy. Sytuacja troszeczkę uległa poprawie, ale nie opuszczały nas choroby. Babcia chorowała na serce, mama miała poważne kłopoty z zębami, a ja po staremu chorowałam na żołądek. Nic nie słyszałam o jakiejś zorganizowanej służbie zdrowia, chyba jeszcze nie funkcjonowała normalnie.
Koło naszego domu ciągle kręcili się jacyś ludzie i widać było, że mają ochotę zająć część naszego mieszkania, mimo że góra domu była prawie zrujnowana. Zjawił się też właściciel maszyn garbarskich i zaczął demontaż. Gdybyśmy miały jakiegoś mężczyznę, który za ich wydanie zażądałby trochę pieniędzy, to załatwiłoby to kilka palących spraw. Jednak same baby nie były dla nikogo przeszkodą. Maszyny zostały zabrane, a my zostałyśmy z pustą kieszenią.
W tym czasie nadszedł list od ciotki Liniewiczowej, która namawiała nas do przyjazdu do Bydgoszczy, bo razem z wujem odzyskali sześciopokojowe mieszkanie z pełnym umeblowaniem po Niemcach. Propozycja była kusząca, bo oznaczała powrót do cywilizacji, normalnego spania, jedzenia, mycia. Z drugiej jednak strony był nasz biedny okaleczony dom i pamięć o tym, co tu przeżyliśmy. Ten dom, do którego z takim trudem wróciłyśmy, znowu miałybyśmy go opuścić.
Tyle lat już minęło, a ja ciągle myślę, że to był błąd, że nie miałyśmy siły na przeczekanie najgorszego, przecież większość warszawiaków żyła w takich samych warunkach. Mama z Babcią uradziły, że wyjedziemy na jakiś czas, a pan Wójcik zaopiekuje się naszym mieszkaniem. W piwnicy zostawiłyśmy różne drobne rzeczy. Biurko dziadka i duży fotel zabrali państwo Orłowscy, rodzice Jasi. Na piętrze pozostał ogromny kredens, bo nikt nie był w stanie ruszyć go z miejsca.
Wreszcie nadszedł moment opuszczenia Warszawy. Dostałyśmy się do pociągu towarowego, ale tylko na tzw. węglarkę. Było inaczej niż zimą, teraz mijaliśmy tereny kipiące zielenią i nawet jazda otwartym wagonem nie była taka straszna. Jechałyśmy siedząc na węglu i gdy zawiewał wiatr, to pył węglowy osiadał na naszych ubraniach, po krótkim czasie byłyśmy zupełnie czarne. Kiedy dojechaliśmy do Bydgoszczy ciotka przywitała trzy czarne straszydła.