menu

Michniewska Helena – Moje życie

Michniewska Helena – Moje życie

 Helena Michniewska z d. Jassa – urodzona w 1924 roku, rodowita warszawianka. Powstanie Warszawskie przeżyła ukrywając się wraz z rodzicami i sąsiadami w piwnicach zburzonej kamienicy w dzielnicy Warszawa-Śródmieście.  Stolicę opuściła 25 sierpnia podczas chwilowego zawieszenia broni. Do obozu przejściowego w Pruszkowie trafiła wraz matką. Tam zostały rozdzielone. W przesłanych do Muzeum Dulag 121 wspomnieniach Helena Michniewska opisuje życie w walczącej Warszawie oraz opowiada o swoich  losach po  opuszczeniu walczącego miasta.

Urodziłam się 8 kwietnia 1924 roku w Warszawie przy ulicy Przemysłowej 27 m. 53 (wówczas kobiety rodziły w domu przy pomocy akuszerki) z matki Anny Węgrzynowicz i ojca Franciszka Jassa.[…]

1 sierpnia 1944 roku po skończeniu pracy zamiast udać się bezpośrednio do domu, poszłam na spotkanie z chłopakiem, z którym byłam wcześniej na ten dzień umówiona. Nie zastałam go w miejscu, więc przekazałam, że spotkamy się w innym terminie. W trakcie powrotu do domu natrafiłam na strzelaninę. Młodzi chłopcy zaatakowali stadninę koni niemieckich przy ulicy Ciepłej. Szybko podążyłam do domu, żeby uprzedzić rodziców, aby pozostali w mieszkaniu. Okazało się, iż mama z ojcem udali się na spacer w kierunku Alei Jerozolimskich, by obejrzeć przemarsz wojsk niemieckich z czołgami i wozami pancernymi, które przemieszczały się w kierunku mostu Poniatowskiego. Dzięki informacji od sąsiadów wiedziałam, gdzie się udali rodzice i pobiegłam, aby ich zawrócić do domu.

Helena Michniewska. Warszawa, lata 40. Z archiwum prywatnego.

Tego dnia rozpoczęły się walki powstańców z dobrze uzbrojoną armią niemiecką, wyposażoną w nowoczesny sprzęt oraz samoloty. Zaczęło się codzienne bombardowanie z góry i ostrzeliwanie z dołu. Całymi dniami i nocami siedzieliśmy w piwnicy, bo wydawało nam się, że tak będzie bezpieczniej. Przebywali tam nie tylko lokatorzy naszego domu, lecz także ludzie, którzy chcieli się schronić, gdyż ich domy zburzono. Atmosfera była okropna – jedni się kłócili, inni modlili, a dzieci płakały. Nie było co jeść ani pić. Po wodę trzeba było iść daleko do studni, która mieściła się w fabryce piwa Haberbusha [Haberbush i Schiele – zakład produkcji piwa mieszczący się przy ul. Krochmalnej 59 w Warszawie – przyp. red]. Wiele osób już nie wróciło z wodą, ponieważ miejsce to było ostrzeliwane przez Niemców. Ja po kilku dniach Powstania się rozchorowałam na tzw. czerwonkę, czyli krwawą dyzenterię. Ludzie przebywający w piwnicy leczyli mnie różnymi sposobami, m.in. spirytusem. Ponieważ nie było poprawy, jeden z panów zaofiarował się iść ze mną do lekarza. Po silnym ostrzale dotarliśmy na ulicę Zielną do doktora, który zalecił mi brać jakieś lekarstwo. Po drodze do domu próbowaliśmy wykupić lek, jednak gdy dotarliśmy do miejsca, w którym mieściła się niegdyś apteka, zastaliśmy tylko kupę gruzu.

Pewnego dnia, po nocnym bombardowaniu, wybrałam się z mamą do naszego mieszkania, które mieściło się na trzecim piętrze, by znaleźć coś do jedzenia. Mama rozpaliła ogień w kuchni, żeby ugotować trochę makaronu. Po kilku minutach wstrząsnął nami straszny huk – w budynek uderzyła tzw. krowa, pocisk z wagonu pancernego, który stał na Dworcu Zachodnim i wyrzucał pociski wielkiej wagi. Zawaliły się wówczas oficyna domu, trzy piętra nad naszym mieszkaniem oraz jeden nasz pokój, całkowicie aż do pierwszego piętra. Nie jestem w stanie opisać tego, co się działo, bo wspomnienia są straszne. Wokół nas wszystko się waliło, paliło i nic nie było widać przez kurz i pył. Razem z mamą trzymałyśmy się mocno w objęciach i powtarzałam tylko, że żyjemy. Doprawdy to był cud Boży, że przeżyłyśmy to piekło. Po jakimś czasie odnalazł nas ojciec, który wtedy pełnił dyżur w bramie domu i pomógł nam zejść do schronu, bo klatka schodowa pozostała nieuszkodzona. To nie był koniec przeżyć tego dnia. W wyniku ostrych bombardowań zawaliła się część domu, uniemożliwiając wszystkim wyjście ze schronu. Wywołało to okropną panikę. Ludzie byli przerażeni i bali się, że nie zdołamy się wydostać na zewnątrz, pogrążeni w ciemnościach i bez dopływu powietrza. Mężczyźni, którzy przebywali w piwnicy, zaczęli przebijać ściany piwnicy i zrobili niewielki otwór, przez który można było się przecisnąć na zewnątrz gruzów, które sięgały drugiego piętra.

Sytuacja każdego dnia się pogarszała, bo Niemcy bombardowali nas z samolotów oraz strzelali z broni maszynowej. Część informacji o sytuacji w Warszawie dostarczały nam gazetki roznoszone przez dzieci, którym łatwiej było się przedostać przez ostrzał wroga. Wiele z tych dzieci niestety zginęło. Ofiarność małych powstańców była ogromna. Wyczekiwani byli przez ludzi siedzących w piwnicach, pragnących się dowiedzieć, co się dzieje w mieście. Byli entuzjastycznie przyjmowani, a szczególnie chłopiec o imieniu Rafał, który mógł mieć około siedmiu lat. Od niego dowiedzieliśmy się o zawieszeniu broni na dwie godziny przez dwa dni, aby ludność mogła opuścić Warszawę. Było to w dniu Matki Boskiej, 25 sierpnia 1944 roku. Razem z matką opuściłyśmy Warszawę, natomiast ojciec pozostał aż do kapitulacji Powstania, czyli początku października.

Niemcy pędzili nas na Dworzec Zachodni, gdzie podstawiono wagony, które zawiozły nas do obozu przejściowego w Pruszkowie. Pociąg zatrzymał się na bocznicy w pobliżu warsztatów kolejowych i zmuszono nas, abyśmy poszli do olbrzymiej hali. Ponieważ baraki te były tak pełne ludzi, zdecydowałyśmy się przestać całą noc na dworze, w strugach ulewnego deszczu.

Następnego dnia zaczęła się selekcja ludzi. Musieliśmy indywidualnie przechodzić przez bramkę, w której stała grupa uzbrojonych Niemców i nie pytając nikogo, kierowała nas w różne strony. Mnie skierowano do baraku dla kobiet, które miały jechać do obozów koncentracyjnych lub do pracy w Niemczech. Mamę zaś skierowali w inną stronę i – jak się później dowiedziałam – wsadzili do pociągu i wywieźli w nieznanym kierunku.

Grupę kobiet, w której się znajdowałam, odprowadzono pod eskortą do baraku. Byłam zaskoczona tym, co zobaczyłam. Znajdowało się tam kilka tysięcy kobiet w różnym wieku i trudno było wśród nich nawet znaleźć sobie miejsce, aby ukucnąć, a co dopiero znaleźć jakąś znajomą twarz.

Przetrwałam tam następną noc i gdybym nie zemdlała, nie wiem, jak potoczyłyby się moje dalsze losy. Gdy się ocknęłam, siedziałam w jakimś pokoju na podłodze pod ścianą. Po jakimś czasie przyszedł do mnie niemiecki lekarz z polską pielęgniarką – tłumaczką – i zapytał, co się stało. Powiedziałam wówczas, że chorowałam na zapalenie płuc, gdyż obawiałam się przyznać do prawdziwej choroby, ponieważ Niemcy bali się epidemii czerwonki. Po jakimś czasie przyszła pielęgniarka i przyniosła skierowanie na inny barak, w którym przebywali chorzy. Wśród zasieków i strażników niemieckich do tego baraku przeprowadził mnie polski sanitariusz. Przechodząc, zauważyliśmy niemiecki samochód, który przywiózł więźniom chleb. Sanitariusz podszedł tam i dostał ćwiartkę chleba dla mnie, którego nie jadłam ani nie widziałam od czasu wybuchu Powstania. Jadłam ją bardzo wolno, żeby starczyła na dłużej. W baraku tym było dużo mniej ludzi i, jak się później zorientowałam, część osób była zupełnie zdrowa, zwłaszcza młodzi mężczyźni. Kolejną noc spędziłam na betonie, niepewna, co będzie dalej. Modliłam się do Matki Bożej o pomoc i opiekę.

Następnego dnia przeprowadzono selekcję chorych. Przy wielkim stole siedziała kilkuosobowa niemiecka komisja, która decydowała, co zrobić z chorymi. Trzymając się poprzedniej diagnozy, bardzo osłabiona i mizerna, zostałam zakwalifikowana do szpitala w Szymanowie. Czekałam w kolejce na transport. Po jakimś czasie przyjechało dziesięć furmanek, którymi mieliśmy wyjechać z obozu. Obsługą chorych zajmowały się polskie siostry zakonne. Kolejno odliczane było dziesięć osób, które miały wsiąść na jedną furmankę. Na dole tych furmanek było trochę słomy i nic więcej. Przed naszym wejściem do furmanek, robił się wielki tłum i pojedynczo pod tę słomę wskakiwali młodzi mężczyźni, a dopiero na nich siadaliśmy my. Szybko załadowane furmanki pod wodzą polskiej pielęgniarki zostały skierowane do bramy wyjściowej z obozu. Przy bramie stał jakiś wyższy rangą oficer niemiecki i nasza pielęgniarka bardzo go uwodziła i opowiadała mu jakieś rzeczy, z których się śmiał. W tym czasie dała znak, żeby otworzono bramę, i popędzone konie szybko ruszyły poza teren obozu. W ten sposób wyjechaliśmy na zewnątrz. Niedaleko od bramy obozu furmanki zostały zatrzymane i z siana zaczęli wychodzić mężczyźni. Oficer, który zauważył całe zajście, przysłał przerażoną pielęgniarkę, która oznajmiła, iż musimy się złożyć na sznapsa dla niego, bo inaczej wszystkich zawróci. Nie miałam pieniędzy, ale inni szybko się złożyli i po kilku minutach część chorych nagle ozdrowiała i się gdzieś porozchodziła. Została nas tylko garstka osób. Wsiedliśmy wszyscy do dwóch furmanek i pojechaliśmy do stacji kolejowej w Ożarowie. Na stacji stali ludzie dobrej woli i częstowali nas jedzeniem. Dostałam długą bułkę i kilka jabłek, które jadłam z płaczem. Do dziś pamiętam, jak bardzo mi smakowały.

Nie są mi znane okoliczności późniejszych transportów chorych z obozu, lecz podziwiam siostry zakonne i pielęgniarki, które przy braku rozwagi młodych ludzi narażały własne życie, aby ratować innych. Rozumiem zmęczenie i uciążliwość niewygody w trakcie transportu, jednak wszystko pewnie dobrze by się skończyło, gdyby wozy zatrzymały się nieco dalej od bramy wyjazdowej. Nie wiem, czy była to akcja jednorazowa i czy nie została zaniechana na stałe.

Oczekując na stacji na pociąg, rozmawialiśmy z miejscową ludnością o sytuacji, jaka panuje w obozie pruszkowskim. Dojechaliśmy do stacji w Szymanowie i Niepokalanowie, tam czekał na nas samochód dostawczy, który zawiózł nas do tzw. szpitala. Szpitalem tym okazała się remiza strażacka, w której zamiast łóżek czekało nas rozrzucone na podłodze siano. Znajdowało się tam kilkadziesiąt osób, zdrowych i chorych z dziećmi. Warunki były okropne, pełno było robactwa. W trakcie pobytu nabawiłam się wrzodów, przez co nie mogłam się poruszać. Leczono mnie cebulą. Gdy trochę lepiej się poczułam, sympatyczna pielęgniarka z Warszawy poleciła mnie opiece księdza Stefana – franciszkanina  z Niepokalanowa. Opiekował się on warszawskimi uchodźcami. Szukał dla nich schronienia u miejscowych gospodarzy, aby zapewnić im jakieś lokum oraz wyżywienie. […] Napotkał  bardzo duże opory ze strony gospodarzy, ponieważ często trzeba było u nich zakwaterować kilkuosobowe rodziny. Mnie polecił zgłosić się do wsi Małrycew oddalonej od Szymanowa o jakieś 3 km. Jak się później okazało, mieszkała tam jego najbliższa rodzina – matka, ojciec i siostra, którzy uciekli ze Zbaraża ze względu na konflikt z Ukraińcami. Matka jego przesiedziała 24 godziny w kominie, a ojciec i córka gdzieś w głębokim lochu. Gdy Ukraińcy się oddalili, załadowali na furmankę najpotrzebniejsze rzeczy i nocą wyjechali, zostawiając cały dobytek życia. Zamieszkali we wsi Małrycew w małym pokoiku. Konia oddali gospodarzowi, a matka wraz z córką chodziły do pracy w polu do kopania ziemniaków i buraków. W domu pozostawał ojciec staruszek, który gotował im obiady. Mimo trudnych warunków lokalowych, w jakich mieszkali, przygarnęli mnie. Opiekowali się mną i leczyli moje rany. W wyniku nieumiejętnej dezynfekcji w remizie miałam poparzoną głowę. Stopniowo wracałam do zdrowia, bo dużo przebywałam na powietrzu i byłam dobrze odżywiana mlekiem i nabiałem. Starałam się pomóc w gotowaniu obiadów, chociaż nie zawsze mi to dobrze wychodziło, gdyż u mnie w domu zazwyczaj robiła to mama.

Zaprzyjaźniłam się serdecznie z tą rodziną, w której rodzice nosili te same imiona co moi, Anna i Franciszek. Marysia, siostra księdza Stefana, była kilka lat starsza od mnie, ale również się zaprzyjaźniłyśmy. Utrzymywałyśmy z sobą długi czas kontakt, a po wojnie syn Marysi Mirek został moim chrześniakiem.

Chcąc wesprzeć rodzinę, pomagałam przy przeróbkach krawieckich. Zapłatą za moją pracę była żywność, tj. ziemniaki, mąka. Tak przetrwałam u nich około sześć miesięcy, które pomogły wrócić mi do zdrowia. Czułam, że traktują mnie jak rodzinę.

Zwróciłam się z prośbą do księdza Stefana, aby pomógł mi uzyskać informacje o miejscu pobytu moich rodziców. Doradził mi, abym napisała list do swoich znajomych, może ktoś utrzymuje z nimi kontakt. Napisałam do rodziny mojego ojca, która mieszkała we wsi Bartniki koło Radziwiłłowa, nie podając konkretnego adresu. List trafił w ręce moich rodziców. Podobno tak się umówili, że jeżeli przeżyją Powstanie, spotkają się właśnie tam. Okazało się, że mama z obozu w Pruszkowie została skierowana do pociągu, który jechał w nieznanym kierunku, ale zatrzymał się w polu i kazano im wysiąść, pozostawiając ich własnemu losowi. Ojciec natomiast pozostał w Warszawie aż do kapitulacji Powstania, po której Niemcy nakazali opuszczenie wszystkim mieszkańcom miasta. Wtedy ojciec skierował się do Bartnik, gdzie zastał mamę.

Następnego dnia po otrzymaniu ode mnie informacji ojciec wyruszył pieszo do Małrycewa. Gdy dotarł, nie poznał mnie, gdyż się tak zmieniłam od czasu wyjścia z Warszawy. Rodzice księdza Stefana ugościli ojca i zaopatrzyli w żywność, jednak nie chcieli się ze mną rozstać. Zostałam więc u nich jeszcze dwa tygodnie, po czym ksiądz Stefan odwiózł mnie bryczką do rodziców.

Po krótkim pobycie w Bartnikach ruszyliśmy pieszo do Skierniewic, do bratanka mojego ojca Stanisława, który we wrześniu 1939 roku uciekając przed ofensywą niemiecką, przebywał u nas w Warszawie. Było nam bardzo ciężko. Ojciec musiał nawet sprzedać swoją złotą obrączkę, żebyśmy mieli na zakup najpotrzebniejszego jedzenia. Mama chodziła do RGO po zupy dla nas. Po pewnym czasie żona Staszka odmówiła nam nawet wypożyczenia garnka do tej zupy, gdyż twierdziła, że potem garnek jej śmierdzi. Nie było innego wyjścia, jak tylko kupić nowy garnek. Mama gotowała na mące tzw. prażuchę – na wrzącą wodę sypało się trochę mąki i łyżką trzepało do momentu, aż zrobi się gęsta.

Pamiętam wigilię Bożego Narodzenia, mieliśmy wtedy śledzie i ziemniaki, podczas gdy żona Staśka nasmażyła sobie i jemu kotletów schabowych. Ponieważ bratanek ojca widział, w jaki sposób jego żona zachowuje się w stosunku do nas, i nie reagował na to, więc podjęliśmy decyzję, że chcemy opuścić to miejsce. Nie było to jednak takie proste, gdyż nie mieliśmy pieniędzy. Próbowałam znaleźć sobie jakąś pracę, jednak nie było to też łatwe. W końcu zaproponowano mi pracę pomocy kuchennej w stołówce jednostki niemieckiej, która stacjonowała w Skierniewicach w Hucie Szkła. Przyjęłam tę pracę, mimo iż nie otrzymywałam za nią żadnych pieniędzy, tylko obiad. Codziennie ciężko pracowałam i obierałam tam około 50 kg ziemniaków oraz innych warzyw. Miałam jednak szczęście, gdyż trafiłam na bardzo przyzwoitych kucharzy, z których jeden pochodził z Hamburga, natomiast drugi z Nadrenii. W szkole w czasie okupacji uczyłam się trochę języka niemieckiego, lecz o porozumieniu się z kucharzami nie było mowy. Widziałam jednak ich zdenerwowanie, gdy coraz częściej mówiło się o szybkiej inwazji wojsk radzieckich, które szły na zachód.

Do kuchni po obiady przychodziła z menażką pewna pani, która płynnie mówiła po niemiecku, dzięki czemu miała dobry kontakt z kucharzami. Któregoś razu zainteresowała się moją osobą i wypytywała, w jaki sposób dostałam się do jednostki. Gdy jej powiedziałam, że pochodzę z Warszawy, zainteresowała się, gdzie się zatrzymałam. Opowiedziałam jej o okropnej żonie wujka i ona zaproponowała mi nocleg u siebie. Okazało się, iż była to właścicielka Huty Szkła, którą przejęli Niemcy.

Pewnego popołudnia dostałam nagle ataku ślepej kiszki, przez co wylądowałam w szpitalu, gdzie miałam być operowana. W tym czasie rozpoczęła się ofensywa armii radzieckiej i wojska wkroczyły do Skierniewic. W związku z tym lekarze wypisywali chorych do domu, robiąc wolne miejsca w szpitalu dla rannych. Wypuszczono mnie do domu i zalecono branie jakichś tabletek. Wojska radzieckie natomiast dosyć szybko przemaszerowały przez miasto i nie wiem, czy Niemcy z jednostki, w której pracowałam, zdołali uciec, czy zostali wzięci do niewoli. Zastanawiam się niekiedy, co by się ze mną stało, gdybym w tym czasie była w kuchni?

Zaraz po wyzwoleniu Skierniewic wyruszyłam wraz z ojcem pieszo do Warszawy. Mama pozostała w Skierniewicach. Nieraz na drodze zatrzymywały się samochody, przeważnie ciężarowe i zabierały po kilka osób ciągnących do Warszawy. Im bliżej stolicy byliśmy, tym większy robił się tłum idących. Droga była trudna. Było zimno i padał śnieg, przez co możliwe było podróżowanie po trasie, po której jeździły pojazdy. Początkowo nie zwracaliśmy uwagi na samochody ani furmanki, które jechały z Warszawy, pełne mebli i innych wartościowych rzeczy. Okazało się, iż byli to tzw. szabrownicy, którzy korzystali z nieobecności lokatorów i plądrowali wszystko, co ocalało po bombardowaniach. Podróż zajęła nam prawie dwa dni i raz musieliśmy prosić jakichś ludzi o nocleg i trochę jedzenia.

Gdy dotarliśmy do ulicy Pańskiej w Warszawie, na której mieszkaliśmy, naszym oczom ukazał się wstrząsający widok. Z domu pozostała tylko sterta gruzu. Stojąc na tej ruinie, zobaczyliśmy w suterenie wystającą przez okno rurę. Ruszyliśmy w tym kierunku i okazało się, że ocalał tam jeden pokój z kuchnią. Sąsiedzi, którzy przeżyli to piekło, zamieszkali tam. My także zatrzymaliśmy się w tym lokum, żeby odpocząć i zastanowić się, co dalej robić. Codziennie przybywali nowi lokatorzy i jak w kołchozie żywiliśmy się wszyscy zupą i smażoną cebulą. Wkrótce okazało się, iż mimo wielkiego zniszczenia Warszawa zaczęła odżywać.

 

Powiązane hasła

”None

Skip to content