Muklanowicz Janusz – Powstaniec z Żoliborza
Janusz Muklanowicz (1925 – 2017) podczas okupacji mieszkał na Śródmieściu przy ul. Kruczej. Tuż przed Powstaniem Warszawskim wstąpił do Zgrupowania Pułku „Baszta”. Wybuch powstania zastał go na Żoliborzu, gdzie pozostał już aż do kapitulacji dzielnicy, walcząc w plutonie 215 batalionu „Żbik”. Wraz z żoliborskimi powstańcami został przewieziony do obozu Dulag 121, a następnie wysłany do obozu dla jeńców wojennych Stalag XI A Altengrabow. Tam, z grupą innych jeńców, zgłosił się do pracy w cukrowni, a od stycznia 1945 roku przeniesiono go na budowę fundamentów dla fabryki benzyny syntetycznej. Do Polski wrócił dopiero w 1946 roku. Rozmowa z panem Januszem Muklanowiczem została przeprowadzona w Muzeum Dulag w 2013 roku.
Nazywam się Janusz Muklanowicz, urodzony 30 września 1925 roku w Warszawie. W Warszawie mieszkaliśmy do wojny w Śródmieściu, na ulicy Kruczej 7. W tym miejscu jest w tej chwili jest biuro paszportowe, bo domy [w 1939 roku] ocalały, ale zostały zburzone w czasie Powstania i zbudowali blok. W czasie okupacji skończyłem gimnazjum, maturę na kompletach i w 1943 roku, w tak zwanej Miejskiej Szkole Handlowej Edwarda Lipińskiego, to jest konspiracyjnym SGH, skończyłem pierwszy rok studiów. W czasie studiów jeden z kolegów był już w organizacji „Baszta” i z jego propozycji wstąpiłem do tej organizacji jako powstaniec. Jeszcze nie uczestniczyłem w żadnych akcjach, tylko w częściowym takim szkoleniu, raczej teoretycznym.
Jak zaczęło się Powstanie, 1 sierpnia, mieliśmy spotkanie w naszym punkcie spotkań, chyba na Siennej, w Śródmieściu. Wtedy dostałem od przewodniczącego spotkania, kapitana, nazwiska nie pamiętam, polecenie pilnego dostarczenia meldunku do dowództwa na Żoliborzu. To była godzina ósma, dziewiąta rano. Pojechałem z tym meldunkiem na Żoliborz, dotarłem do kierownictwa, dostarczyłem ten rozkaz i chciałem wrócić z powrotem do Śródmieścia. Dochodzę do mostu przy Dworcu Gdańskim – zamknięte. W międzyczasie zaczęło się Powstanie. Na ulicy Krasińskiego rozpoczęła się strzelanina, Niemcy zaczęli atakować nas i zamknęli wszystkie przejścia – przez Powązkowską, przez dworzec. Także nie miałem dojścia do Śródmieścia, byłem od niego odcięty całkowicie. Nie mając innego wyjścia, wróciłem na Żoliborz do kierownictwa i mówię „Żoliborz jest odcięty, co mam teraz zrobić?”. Skierowano mnie do batalionu „Żbik”, zostałem tam przyjęty w plutonie 215. Pierwsza noc, ataki z Bielan na Żoliborz. Brałem udział przy takim ataku na CIWF [Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, obecnie AWF – przyp. red.], ale nic z tego nie wyszło i dostaliśmy rozkaz, aby wycofać się z pozycji do Kampinosu. Ale ponieważ w tym czasie ja z kolegą byliśmy na czujce – mieliśmy obserwować czy nie idą Niemcy – zapomnieli o nas, nikt nas nie ściągnął z tej czujki. Jak świt się zaczął, poszliśmy na miejsce zbiórki, do willi, gdzie było kierownictwo, pytamy się, gdzie oni są. „Jak to? Przecież oni wyszli wieczorem wszyscy.” Nas zebrało się kilku, kilkanaścioro i obrzeżem Bielan i Żoliborza dotarliśmy na Powązki od tamtej strony i tam, koło cmentarza wojskowego, zameldowaliśmy się w kierownictwie tamtego punktu powstańczego. Tam byliśmy przez kilka – dwa, trzy dni i potem skierowali nas do właściwych jednostek, w których byliśmy zarejestrowani. Wróciłem na ulicę Krasińskiego do batalionu „Żbik” 215.
Głównie walki naszego batalionu miały miejsce na ulicy Promyka i Tucholskiej. Na rogu Tucholskiej, była barykada. Tam było nasze miejsce. Nie było ataków bezpośrednich, tylko lotnicze, na Żoliborz, na barykadę. Byłem świadkiem, jak sztukas leciał akurat na naszą barykadę na Tucholskiej. Uciekliśmy do pobliskiej willi, niedaleko barykady. Jedna bomba spadła na barykadę, druga uderzyła w willę. Ja stałem – powiedzmy, szczęśliwe – we framudze w drzwiach, dzięki temu ocalałem, jak się zawalił ten budynek. Ale kolega zginął, przykre to było, ale co zrobić.
Po kilku dniach, w końcu września, rozprowadzałem czujki na ulicy Promyka. Tam zostałem postrzelony, kiedy przechodziłem przez ulicę. Nie wiedziałem, co i jak, usiadłem na stopniu, patrzę na nogę. Kula przebiła ją – a miałem trzewiki z cholewami – nie uszkadzając ani ścięgien, ani kostki. Patrzyłem na ten but – tu jest dziura, tu jest [druga] dziura, zdjąłem but, noga nie krwawi, no to założyłem go z powrotem. Szczęście było takie, że ja przechodziłem tę ulicę zygzakiem, a snajper, który strzelał ze Straży Pożarnej na Gdańskiej, miał najprawdopodobniej wycelowany karabin wyżej. Także, gdybym nie szedł zygzakiem, nie byłoby mnie tutaj.
Mieliśmy miejsce postoju, w tak zwanych „szklanych domach”, tam była przejściowo taka kwatera, gdzie mieliśmy posłanie. W nocy zaczęło mnie to bardzo boleć. Koleżanka, sanitariuszka, mówi: „co tak stękasz?”. „Bo tutaj zostałem ranny.” „Pokaż tą nogę.” Zaczęła puchnąć. Korytarzem przy Tucholskiej przeszliśmy do szpitala. Szpital był… nie pamiętam już gdzie, może przy Krasińskiego, gdzieś tam. Lekarz zobaczył, co jest. „Opatrzymy to wszystko – mówi – masz szczęście, że nic nie jest uszkodzone”. Jakieś tam maści dał i zabandażował. To było chyba na dzień czy dwa dni przed kapitulacją. Jeszcze przed tym brałem udział, jak wszyscy inni, w ataku na Dworzec Gdański. Ten, powiedzmy, słynny atak, potem powtórzony. No, tam była siekanina z dworca, ale jakoś szczęśliwie ocalałem.
30 września była kapitulacja Żoliborza, złożenie broni. Od rana był spokój. Koło Cmentarza Wojskowego na Powązkach – takie tam były magazyny, stare fabryczne – była zbiórka wszystkich powstańców. Wieczorem przewieźli nas samochodami ciężarowymi do Dulagu. No i w Dulagu byliśmy trzy dni.
Jakie były nastroje wśród kapitulujących powstańców? Czy pan wiedział, co stanie się z powstańcami po kapitulacji?
Nie wiedzieliśmy. Ja byłem ze Śródmieścia, z obcego grona. Była informacja, żeby miejscowi powstańcy z Żoliborza poszli do domu, do rodziny i tylko reszta, która nie miała gdzie pójść, została i ci zostali przewiezieni do Dulagu. Część poszła do siebie, część pojechała do niewoli. Na dzień przed kapitulacją był atak na zbliżających się Niemców, skończył się właściwie niczym, nie było żadnej walki specjalnej. Było trochę strzelaniny, parę osób rannych, ale nie było zabitych. Także nastroje były, no…
Jak wyszedłem z domu 1 sierpnia ani mama, ani brat, ojciec umarł w 1934 roku, nie wiedzieli co ze mną jest. A przecież Żoliborz zorganizował pocztę harcerską. Mogłem napisać list i przez tą pocztę posłać, ale do głowy mi nie przyszło. Dopiero, jak jechaliśmy do stalagu, w Skierniewicach, gdzie był jakiś przymusowy postój i ludność miejscowa podawała nam jedzenie, spytałem się – bo myśmy mieli znajomych gospodarzy w Skierniewicach, gdzie bywaliśmy w lecie i kupowaliśmy od nich jedzenie – czy znają tych gospodarzy. Znali. To napisałem kartkę, gdzie jestem, skąd jestem, w jakim oddziale, gdzie byłem i [poprosiłem], żeby dostarczyli do tych gospodarzy. Bo byłem pewien, że moja mama po Powstaniu się u nich znajdzie. Zresztą, jak byliśmy tutaj w Dulagu, to widziałem mamę, jak szła jezdnią, jak przeprowadzali ludność warszawską. Byłem za daleko, żeby coś powiedzieć, tyle że widziałem, że szła.
Jak wyglądał Pana pobyt w Dulagu 121?
Rozładowali nas do siódemki. Było pusto dosyć. Każdy miał jakiś koc pod sobą, tam żeśmy przespali. Dostarczane było jakieś jedzenie przez te trzy dni, nie było żadnych niedoborów. No, było, powiedzmy, ciężko, ale nie było ciasno. Czekaliśmy, co będzie dalej, bo Niemcy nas przecież pilnowali. No i po trzech dniach – do pociągu. Także pobyt w Dulagu nie był jakiś taki bardzo uciążliwy, był trochę odpoczynkiem po tych nerwowych dniach okresu powstania.
Wiemy, że był kręcony jakiś film przez Niemców z powstańcami z Żoliborza oraz, że były robione zdjęcia, takie propagandowe, czy pamięta pan coś takiego?
Nie. Nie pamiętam tego. Ja byłem tak naprawdę nieruchliwy, w związku z tą nogą, także mnie zostawiono w spokoju, leżałem. Po tym wszystkim miałem trochę spokoju. Matka szła, więc – myślałem – dobrze jest. Ale co będziemy robili? Czekaliśmy, bo myśmy wiedzieli, że nas zabiorą Niemcy do obozu. Ponieważ Mokotów kapitulował wcześniej, 22 września, to powstańcy z Mokotowa wcześniej przyjechali do Dulagu. Nie wiem kiedy – 25 czy 26 września – a myśmy potem dołączyli jako Żoliborz, 30 września. I potem, w tych obozach w Altengrabowie i w cukrowni to byliśmy razem, powstańcy mokotowscy i powstańcy żoliborscy.
A proszę powiedzieć – jeszcze wrócę do momentu znalezienia się tutaj w Dulagu – czy pamięta pan może jakiś sanitariuszy polskich czy lekarzy, którzy udzielali pomocy?
Przypuszczam, że udzielali. Ja miałem tą ranną nogę owiniętą i nie potrzebowałem żadnej specjalnej pomocy tutaj. Chyba sanitariuszka jakaś zmieniała mi opatrunek, ale zobaczyła, że jest wszystko jest w porządku.
Podczas pobytu w Dulagu nie próbował pan wtedy skontaktować się z rodziną?
Jak wiedziałem, że matka szła… ale gdzieś szła? Jak będę ją szukał? Brat był też w Powstaniu, ale na wydziale „Kryska” na Mokotowie, także też nie wiedziałem, co z nim jest.
Zapytam się o podróż z Dulagu do Altengrabowa. Długo trwała? Jak to wyglądało?
W wagonach towarowych. To trwało chyba cały dzień. Był taki jeden, nie nieprzyjemny, tylko taki incydent – pociąg stanął w Berlinie i stał jakiś czas, i tylko słuchaliśmy, jak lecą samoloty i bombardują Berlin. Ja mówię: „Jak trafią nasz pociąg, to będzie wesoło”. No, ale w miasto poszły bomby.
W stalagu w Altengrabowie zabrali nam cywilne ubrania i co kto jeszcze miał – ja miałem portmonetkę, jakieś pieniądze, 100 czy 150 zł. Mam pokwitowanie, że mi je zabrali. Dali ciuchy jenieckie i w tym Altengrabowie byliśmy przez 2 czy 3 dni. Potem było pytanie, czy ktoś chce być tylko w tym stalagu, czy ewentualnie pracować. No i nasza grupka, tych z Żoliborza: „To my chcemy pracować”. Skierowali nas do cukrowni, to nie był Altengrabow, i my w tej cukrowni byliśmy przez kilka dni. Przeszedłem od zwalania buraków do mycia i do przenoszenia gotowego cukru do magazynu. Noga mi trochę dokuczała, ale jakoś z tą nogą dawałem sobie radę. Muszę dodać, że rzeczywiście była ta opieka, nawet dbali o to, abym miał wizytę lekarską i jakieś zastrzyki, żeby ta noga doszła do siebie.
Czy pan mieszkał nadal na terenie obozu jenieckiego?
Nie, to już było na terenie cukrowni. Tam stały jakieś budynki, w których były pomieszczenia dla tych, co pracowali w cukrowni. W starym magazynie, na piętrze, tam nas było, ja wiem, z dwudziestu albo i więcej z trzydziestu, którzy pracowaliśmy w tej cukrowni. Mieliśmy tam prycze.
Chciałaby się zapytać o jedną rzecz. O zachowanie Niemców wobec powstańców od momentu złożenia broni, przez Dulag do pobytu w III Rzeszy.
Bez szykan jakiś takich specjalnych. Bez jakiegoś takiego naciskania. Raczej tak patrzyli, powiedzmy, z takim, trudno powiedzieć, uznaniem, ale w każdym bądź razie traktowali nas jako partnerów wojennych, przeciwnika wojennego. Także nie było jakiś specjalnych szykan.
W Altengrabowie też nie było żadnych incydentów?
Nie było. Poza tym, że pozabierali wszystkie te cywilne rzeczy, dali te jenieckie ciuchy, ubrania jakieś, kurtki, spodnie.
Jak się zbliżał koniec wojny, to Niemcy starali się wszystkich powstańców skierować w jedno miejsce. Nasza grupa miała polecenie z tego Altengrabowa dotrzeć do Strassfurtu. W międzyczasie UNRRA opiekowała się nami, przysłali nam mundury angielskie, amerykańskie. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła, Niemcy tego pilnowali. Jak żeśmy się ubrali w te mundury amerykańskie, to Niemcy klaskali, myśląc, że to Amerykanie idą, a to byli jeńcy wojenni.
I potem, jak już myśmy jechali, a częściowo szli piechotą (chorzy jechali na takim jakimś traktorze) –przed Strassfurtem był teren sportowy, boisko i mieliśmy tam chwilowy postój w gmachu i usłyszeliśmy, że jadą jakieś czołgi. Przyjechały dwa czołgi amerykańskie, zobaczyli nas w mundurach, pytają się „Co wy za jedni?”. Myśmy trochę po angielsku odpowiedzieli. Wyskoczył ktoś z czołgu – „Wy Poloki?”. Zawiadomił swoją komendę, że tu są byli jeńcy wojenni transportowani do Strassfurtu. Kazali nam czekać. „Przed końcem dnia przyjedzie komenda i zaprowadzi do Strassfurtu i będziecie jako okupanci nad Strassfurtem, do czasu organizacji Amerykanów na terenie Niemiec.” Tak się stało. Okupanci chcieli zgrupować wszystkich w jednym miejscu. Wybrana została miejscowość Stade, tam były koszary amerykańskie, to było niedaleko Hamburga. Myśmy byli tam parę tygodni, nawet przez Święta Bożego Narodzenia, bo to był listopad i grudzień. Nie było nic. Czekaliśmy co będzie dalej. Z moimi kolegami z Żoliborza myśmy siedzieli i, ponieważ mieliśmy przejazdy za darmo, od czasu do czasu wypuszczaliśmy się do Hamburga. Mieliśmy wstęp wolny do kasyna angielskiego i amerykańskiego. W czasie jednego z pobytów spotkałem kolegę ze studiów z SGH. On był w obozie w Lubece, a ja w tym Stade. Pytam się: „Co ty tu robisz?”. „To samo co ty. W tej chwili czekam na skierowanie na studia.” UNRA robiła ankietę, kto miał jakie wykształcenie. Mówię: „A ja też [pójdę]”. A ponieważ miałem skończony pierwszy rok SGH, to dostałem skierowanie na uniwersytet w Kolonii. Takie same jak on. I myśmy razem pojechali do Kolonii na uniwersytet. Tam skierowali nas do obozu polskiego, pod Kolonią był taki obóz. Zarejestrowaliśmy się na uniwersytecie, zapisali nas, skończyłem tam drugi rok studiów ekonomicznych. Przez kilka dni mieszkaliśmy w tym obozie polskim, tam brałem udział w organizacji wojskowej, ale, ponieważ na uniwersytecie było więcej Polaków i innych narodowości, to pod presją Anglików wysiedlono Niemców i myśmy dostali mieszkania w domach blisko uniwersytetu. I tam, w tym domku, mieszkaliśmy do czerwca czy lipca. Po skończeniu roku szkolnego pojechaliśmy z kolegą, Prylem, do cywilnego obozu polskiego pod Kolonią, po prostu zobaczyć, co się dzieje. I tam znów spotkałem kolegę, z którym chodziłem do gimnazjum, który zdążył się już ożenić i był tam z żoną. „Jest organizowany powrót do Polski w lipcu.” „Ja bym się dołączył do was. Mam ten rok skończony.” I tak się stało. Razem z Prylem dołączyliśmy do tego obozu cywilnego i przyjechaliśmy do Warszawy jako repatrianci. Na granicy przy odprawie celnej sprawdzają, co i jak. „Ja jestem z transportem cywilnym, jako były jeniec wojenny i jako student skierowany przez UNRRĘ wracam do Polski, po pobycie w stalagu.” Przy odprawie celnej miałem poświadczenie: „powrót ze stalagu”. To było dla mnie ratunkiem, nie musiałem nigdzie meldować, że byłem w AK.
Okazało się, że nasze mieszkanie na Kruczej zostało zniszczone. Nie przez Niemców, nie w czasie wojny, tylko już potem, jak już Niemcy wychodzili. Wszystko zginęło. Wszystko co było w tym mieszkaniu. Mieliśmy duże, ładne mieszkanie. Ojciec był na stanowisku u Gerlacha, tego co instrumenty optyczne robił. Pamiętam, jak byłem w szkole powszechnej tata mówi: „Chcesz zobaczyć jak ja pracuje?”, „Tak”. Jego kolega mówi: „No to wieziemy motocyklem z koszem”. I pojechałem z ojcem do tego Gerlacha na Tamce, Tamka 40. Ojciec umarł w 1934 roku, ja miałem 9 lat wtedy. Mama została sama z nami. Potem na Ossolińskich był magazyn, pawilon informacyjny, te wszystkie instrumenty pomiarowe Gerlacha. To wszystko było spalone w trakcie powstania.
Więc nasze mieszkanie zostało zniszczone po powstaniu. Całe szczęście, że jak mama wychodziła to wzięła dokumenty moje, metrykę urodzenia, praktycznie biorąc zabrała z sobą, co było bardzo ważne. No i potem, jak dostali tą kartkę w Skierniewicach, to ja jako jeden z pierwszych jeńców wojennych dostałem list z domu na podstawie tego adresu, który podałem. Jak potem brat napisał „Nie mamy praktycznie z czego żyć, nie wiemy co robić z tego, wróć”, to ja skończyłem te studia i wróciłem. I zacząłem od razu pracować w „Ciechu” [polskie przedsiębiorstwo chemiczne – przyp. red]. Przez przypadek. Dostarczałem list od tego kolegi do [Kazimierza] Nawry, ja go nie znałem. Idę do tego Nawry „Od Pryla?” „Tak, od Heńka”. „A co pan robi?” „Nic. Wróciłem”. „Może chce pan pracować?”. „Gdzie?”. „U mnie, w Ciechu”. Po tygodniu zacząłem pracę w „Ciechu”. Jakieś mi mieszkanie znaleźli, takie do wynajęcia, no i praktycznie zacząłem utrzymywać cały dom. Ta praca w Ciechu trwała 45 lat. Skończyłem normalnie SGH, powtórzyłem drugi rok, bo był inny trochę niż niemiecki. Zresztą profesorowie, którzy uczyli nas w niemieckiej szkole handlowej, byli na SGH. Taki profesor Piętka od prawa, bardzo dobry profesor, mówi: „Możemy ci zatwierdzić ten drugi rok niemiecki, i tak i tak będziesz miał od cholery egzaminów uzupełniających. Co ci szkodzi? Rób normalnie drugi rok SGH, potem trzeci. Tobie będzie lżej, będziesz miał ulgi, bo studiujesz”. I tak się stało. Dyplom mam z 1952 roku. A w tym „Ciechu”? Po tych wszystkich doświadczeniach, trochę i angielski znałem, trochę niemiecki znałem, nawet nieźle. Miałem dosyć dobre wyniki, to zacząłem iść w górę. Byłem w chemii – głównie barwniki, półprodukty – także ciekawą miałem pracę, muszę powiedzieć, przez te 45 lat. Zwiedziłem kawałek świata. Naszych losów w „Ciechu”, to już nie będę opowiadał. Ale rzeczywiście byłem dosyć znaną postacią w „Ciechu”, zostałem uznany jako najbardziej znany pracownik, o najdłuższym stażu jednorazowym – 45 lat. Nie było takiego innego pracownika. I tak to było – to moje doświadczenie.