menu

Niewiarowski Adam – Moje wspomnienia z czasów okupacji niemieckiej

Niewiarowski Adam – Moje wspomnienia z czasów okupacji niemieckiej

Adam Konstanty Niewiarowski, ur. w 1939 r. w Warszawie, w okresie okupacji mieszkał wraz z rodzicami, Lucyną i Janem, oraz (od 1942 r.) młodszym bratem Wojciechem, wpierw przy ul. Bródnowskiej, a następnie Grzybowskiej. Tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego Lucyna Niewiarowska z dziećmi opuściła stolicę i udała się na wieś pod Jabłonną. Wkrótce do rodziny dołączył także jej mąż, który, pojmany przez Niemców na terenie miejscowości, został wywieziony do KL Dachau. Niedługo potem nakazano opuścić dom także matce z dziećmi, których popędzono do obozu w Pruszkowie. Stamtąd udało im się wydostać na wolność i przedostać do Boernerowa. Swoje wspomnienia Pan Adam Niewiarowski przekazał Muzeum Dulag 121 w 2023 r.

Urodziłem się w Warszawie w 1939 roku w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze, a ochrzczony zostałem w Katedrze św. Floriana po wybuchu wojny, w czasie bombardowania Warszawy. Wiem to z opowiadań mojej mamy, Lucyny Niewiarowskiej (ur. w 1917 roku), jak i dziadków Niewiarowskich, Leopolda i Stanisławy z domu Pogorzelskiej, rodziców mego ojca, mieszkających na Pradze przy ul. Stolarskiej 6 (to już pamiętam, z czasów kiedy odwiedzałem dziadków w czasie okupacji i później, że ich budynek graniczył z piekarnią, skąd unosiły się wspaniałe zapachy pieczonego chleba), u których mieszkała moja mama, tak przed, jak i po moim urodzeniu.

We wrześniu 1939 roku, uciekając na piechotę z Warszawy przed niemieckimi bombami, szukali schronienia u rodziny dziadków mieszkających w Radzyminie. Przebywaliśmy tam do czasu, kiedy Niemcy zaprzestali bombardowań Warszawy. Wtedy dziadkowie wraz z mamą i ze mną powrócili do swojego praskiego mieszkania.

W trakcie działań wojennych, ojciec mój, Józef Jan Niewiarowski (ur. w 1916 roku), jako żołnierz Wojska Polskiego został internowany na Węgrzech, skąd zbiegł, zamieniając u węgierskiego chłopa mundur na stare cywilne ubranie. Gdy wrócił do Warszawy, rodzice wynajęli bardzo skromny pokoik przy ul. Bródnowskiej na Pradze, w którym podczas deszczu woda leciała z sufitu. Pamiętam, jak rodzice podstawiali na podłodze rożne naczynia, do których ta woda ściekała.

Następnie zamieszkaliśmy w Warszawie na ul. Grzybowskiej pod numerem 39. Potwierdził to Tadeusz Bednarczyk w książce pod tytułem „Obowiązek silniejszy od śmierci”[1]. (Był to narożny budynek, który podczas Powstania Warszawskiego legł w gruzach). Zostało to również potwierdzone, na razie telefonicznie, przez Żydowski Instytut Historyczny. Na zakupy chodziliśmy z mamą pieszo do Hali Mirowskiej. Pamiętam zdarzenie, jak wyszliśmy z zakupami z Hali Mirowskiej, kiedy podjechały na plac przed halą ciężarówki, z których wyskoczyli uzbrojeni niemieccy żołnierze i zaczęła się łapanka. Wszyscy ludzie rzucili się do ucieczki najbliższymi ulicami i bramami. My z mamą również, ale w trakcie tej ucieczki zwichnąłem nogę i zgubiłem sandałek, a jakaś obca, zupełnie nieznana kobieta sprzedająca lody z dziecięcego wózka, mimo grożącego niebezpieczeństwa, zamiast martwić się tylko o siebie, dogoniła nas i oddała mamie ten zgubiony sandałek, co również bardzo utkwiło mi w pamięci na całe życie. Udało nam się uciec i uniknąć złapania.

W niedzielę chodziliśmy na msze do Kościoła św. Karola Boromeusza, gdzie na schodach zawsze pełno było kalek, ludzi żebrzących i proszących o jałmużnę. Serce się krajało, czułem się nieswojo będąc tam i patrząc na tylu kalekich i obdartych ludzi, na ten ogrom nieszczęścia.

Pod koniec lipca 1944 roku pojechaliśmy z mamą i młodszym batem Wojciechem, (urodzonym na początku 1942 roku) kolejką spod mostu vis a vis parku Praskiego na wieś pod Jabłonną, na tak zwane letnisko. Pamiętam, że po wyjściu z pociągu szliśmy koło lasu, będącego po naszej lewej stronie, brnąc przez bardzo sypki i gorący piasek parzący moje stopy (miałem na nogach sandałki). W końcu dotarliśmy do zagrody, gdzie rodzice wynajęli malutki pokoiczek, będący połową niedużego domku z okienkiem wychodzącym na drogę koło lasu. W drugiej połowie domku, jakby stodółce, właściciele przechowywali pięknie pachnące siano. Widziałem, jak Niemcy pędzli tą piaszczystą drogą ludzi, w tym Cyganów, wyróżniających się swoim ubiorem.

Wkrótce dołączył do nas mój ojciec. Myślę, że było to w pierwszej dekadzie sierpnia 1944 roku. Byliśmy razem krótko, nie pamiętam ile dni, kiedy uzbrojeni Niemcy wtargnęli na teren siedliska, w którym przebywaliśmy i wszystkich mężczyzn pod karabinami wygnali na drogę i gdzieś popędzili. Ojciec trafił do Dachau.

Nas, to znaczy mamę moją z o 3 lata młodszym braciszkiem i mnie, niedługo po tym, również pod karabinami, zabrali i dołączyli do pędzonego drogą tłumu ludzi. Nie widziałem, by inne kobiety z tego siedliska również zostały zabrane. „Być może dowiedzieli się, że jesteśmy z Warszawy”.

Nie pamiętam, jak długo nas pędzili, jeden a może dwa dni. Mama niosła braciszka na ręku, a ja szedłem obok, bardzo zmęczony, z obolałymi nogami, spragniony i głodny, nie mogący ani na chwilę usiąść i odpocząć.

Pamiętam również ogromny strach podczas tego marszu, widząc na ziemi leżące przy drodze zabite konie z wnętrznościami na wierzchu a w górze wyjące i strzelające samoloty. A nie było jak i gdzie się ukryć, tylko musieliśmy pędzeni ciągle iść. Przechodziliśmy najprawdopodobniej obok Puszczy Kampinoskiej, ja – zmęczony, z obolałymi nogami i przestraszony – w pewnym momencie dostałem jakiegoś szoku, chciałem uciec od tego wszystkiego, wyrwałem się mamie i uciekłem w ten las. Ale nie udało mi się uciec zbyt głęboko, gdyż złapali mnie będący tam i obserwujący sytuację partyzanci, którzy w zdecydowany sposób zakazali w ogóle wchodzenia do lasu. Nadbiegła moja mama i po jakiejś reprymendzie z ich strony, zabrała mnie ze sobą do kolumny.

W końcu zapędzili nas do obozu w Pruszkowie, gdzie przebywaliśmy z mamą i bratem – nie wiem jak długo, ale na pewno kilka dni. Nie mając już żadnego prowiantu, który mama zdążyła zabrać ze sobą, który po drodze (a może jeszcze na początku pobytu w obozie) został zjedzony. Mamie bardzo trudno było dopchać się do miejsca, gdzie wydawano jakieś jedzenie. Pamiętam duży, zbity tłum ludzi szturmujących miejsce wydawania żywności. Mama była słaba, jednocześnie dźwigała na ręku mego brata, więc najczęściej nie udawało jej się przebić przez ten głodny, szturmujący i zwarty tłum po jakiś kęs pożywienia. Pamiętam, że byłem bardzo głodny, przestraszony, zmęczony i spragniony, ponieważ były również trudności z dostępem do wody.

Nie wiem, którego dnia pobytu w obozie mama postanowiła uciec z nami (to znaczy z moim rodzonym bratem Wojciechem, którego niosła na rękach i mną) właśnie wtedy, kiedy Niemiec stojący na wieżyczce wartowniczej przylegającej do parkanu był zwrócony tyłem do nas – najprawdopodobniej wypatrywał zrzutów. Dzięki temu udało nam się przemknąć przez dziurę w płocie, wcześniej przez kogoś tam zrobioną a przylegającą do podstawy tej wyżki. Pamiętam, jak strasznie się bałem podczas ucieczki, że nas zastrzelą. Ale ten strach właśnie jakby motywował i wzmacniał siły do jak najszybszego oddalenia się stamtąd.

Jakoś nam się udało, przeżyliśmy ucieczkę i z perypetiami dotarliśmy w jakiś cudowny sposób do Boernerowa, gdzie mieszkał z rodziną przy ulicy Łączności kuzyn mego ojca o nazwisku Ławniczek, który był kościelnym w boernerowskiej kaplicy. Zostaliśmy nakarmieni i prze kilka dni przebywaliśmy u nich.

Niemcy i folksdojcze w tym czasie zaczynali uciekać z Boernerowa przestraszeni Powstaniem i zbliżającą się armią sowiecką, porzucając zajmowane przez siebie domy i mieszkania. Mamie udało się zdobyć takie porzucane mieszkanie w pobliżu kuzynostwa, na tej samej ulicy Łączności, tylko pod numerem 39 (takim samym numerem jak nasze warszawskie przedpowstańcze mieszkanie w domu przy ul. Grzybowskiej 39, który podczas Powstania został spalony). Kiedy w tym mieszkaniu po kilku dniach trochę się zadomowiliśmy, wyszedłem przed dom, aby zobaczyć jak wygląda okolica.

Wtedy porwali mnie żołnierze ukraińscy i we dwóch, trzymając mnie za ręce, zaciągnęli do pobliskiej apteki, do dużego pomieszczenia, na środku którego ustawiony był długi stół, na którym były butelki, a wzdłuż – po jednej i drugiej jego stronie – stali, pijąc wódkę szklankami, pijani, śmierdzący, rozchełstani i rozbawieni ukraińscy żołdacy. Mnie postawili na ten stół przestraszonego i płaczącego. Rzucali i popychali rękoma z przerażającym rechotem w poprzek tego stołu, naprzeciw jeden do drugiego, z jednej strony stołu na drugą, jak jakąś szmacianą kukłę. Po przepchnięciu mnie na drugi koniec stołu, ostatni z nich brał mnie pod pachy i przestraszonego, obolałego od brutalnego popychania i zmęczonego, zanoszącego się płaczem przystawiał do lustra, bym zobaczył jak ja śmiesznie wyglądam. Wzbudzało to u nich jeszcze większą wesołość a u mnie jeszcze większy strach i obawy, co ze mną chcą zrobić. Następnie stawiano mnie z powrotem na stół i cykl rozpoczynał się od nowa, tylko w odwrotnym kierunku. Nie wiem, jak długo to trwało, byłem już obolały, zmęczony i bliski utraty przytomności, kiedy w pewnym momencie wpadł do tego pomieszczenia oficer niemiecki, za nim weszła moja mama i przekrzykując ryczących pijanych Ukraińców, oficer ten wydał rozkaz natychmiastowego puszczenia mnie i wydania mamie, co natychmiast uczynili. I tak udało się mamie mnie uwolnić.

Okazało się, że jakaś sąsiadka widziała to porwanie mnie przez ukraińskich żołdaków sprzed domu i zaraz powiadomiła o tym moją mamę. Ta udała się do niemieckiego wyższego oficera, mającego strzeżoną przez wartowników siedzibę w willi na tej samej ulicy, dwa domy od nas, pod numerem 35. Mama moja znała na tyle język niemiecki, że potrafiła przekonać tych dwóch niemieckich wartowników, by dopuścili ją do tego wyższego oficera, a ten zechciał ją wysłuchać. Oficer ten po wysłuchaniu relacji mamy osobiście wyszedł z moją mamą i szybkim krokiem udali się do tej pobliskiej apteki – gdzie byłem molestowany przez tych ukraińskich bandytów – doprowadzając do mojego uwolnienia.

Mieliśmy już gdzie mieszkać, ale z wyżywieniem było bardzo kiepsko, praktycznie nie było co jeść. Jedynie kiedy mamę przymusowo prawie codziennie zabierano do kopania rowów w Warszawie, udawało jej się czasami zdobyć trochę suszonych i najczęściej spleśniałych skorek od chleba, zwanych szumnie sucharami. Gotowaliśmy je w wodzie i taką breją się żywiliśmy. Dobrze, że taka była, a i to nie codziennie.

W Warszawie przed Powstaniem był taki zwyczaj, że skórkę ze spodniej części chleba odkrawano z kromki (jak pamiętam, była ona niesmaczna, gorzka i przypalona i jakby posypana drobnymi trocinami), dzielono ją na kwadraciki lub romby, suszono nazywając to sucharami i przechowywano najczęściej piwnicach, trzymając na tak zwane „gorsze czasy”. Właśnie dzięki temu jakoś przeżyliśmy. Czasami udało nam się zdobyć też kilka cebulek i trochę zupy z RGO.

Niedługo przed wyzwoleniem Warszawy, na początku styczniu 1945 roku, późnym wieczorem Niemcy załomotali do naszych drzwi z rozkazem ich otwarcia. Wkroczyło dwóch niemieckich żandarmów w stalowych płaszczach, w hełmach na głowach, ryngrafach na szyi i automatami w rękach – poszukujący mężczyzn. Przeszukali mieszkanie, o coś spytali mamę, następnie jeden z nich zwrócił się do mnie, nie pamiętam, o co mu chodziło, pamiętam tylko, że grzecznie mu odpowiedziałem. Drugi natomiast zagadał coś do mojego małego braciszka, a ten – pamiętam jak dziś – powiedział mu „idź niemciu, tyś mojego tatusia ziablał”. Widocznie ten niemiecki żandarm rozumiał, co to dziecko do niego powiedziało, bo wtedy ze złością brutalnie złapał braciszka za ramię, uniósł i postawił pod drzwi szafy. Odbezpieczył szmajsera, by go zastrzelić. Mama moja upadła mu do nóg z płaczem, prosząc, by go nie zabijał. Drugi niemiecki żandarm zwrócił się do niego, by zostawił mojego brata. Ten go posłuchał i zaraz po tym zdarzeniu obaj wyszli z mieszkania. Więcej już żołnierzy niemieckich nie widziałem i dla nas jakby wojna za niedługo się skończyła.


[1] W książce „Obowiązek silniejszy od śmierci” widnieje informacja, że rodzina Niewiarowskich mieszkała pod adresem Grzybowska 29.

Powiązane hasła

”None

Skip to content