Około-Kułak Zofia – Pamiętnik z Powstania i zapiski na tułaczce
Zofia Około-Kułak z d. Olczak (1909-1980) mieszkała razem z rodzicami Haliną z d. Kraszewską (1890-1973) i Józefem Olczakami (1886-1945) i 8-letnią córką Bronisławą w domu przy ulicy Nowy Świat 40. Tutaj właśnie przeżyli 38 dni Powstania Warszawskiego – radość i swobodę pierwszych dni, budowanie barykad, liczne bombardowania, zasypanie w piwnicy i wreszcie wypędzenie z domu. Przeżycia tego wyjątkowego okresu zapisywała na bieżąco do 1 września w kieszonkowym notatniku. Do wspomnień z Powstania powróciła ponownie na wysiedleniu we wsi Kunice i w 1946 roku w Gdyni, gdzie zamieszkała po wojnie. W 2014 roku córka Zofii Około-Kułak, Bronisława Jurkowska-Pikulska przekazała do zbiorów Muzeum Dulag 121pamiętnik z okresu Powstania i zeszyt z zapiskami z Kunic, a także przedmioty, które Halina Olczak zatrzymała przy sobie – wyniesione z Warszawy metalowy kubek i ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej oraz otrzymany w obozie Dulag 121 niemiecki opatrunek wojskowy.
Powstanie Warszawskie
Warszawa, 17 sierpnia 1944 roku
Zaczynam swe notatki w chwili, gdy w Warszawie już 17. dzień trwają walki o oswobodzenie Warszawy – naszej tak skrwawionej i zniszczonej pożarami stolicy. Nie istnieją już całe dzielnice, ruin tyle nowych, zgliszcza po świeżych pożarach i bombach zapalających – okrutne dzieło czołgów niemieckich. Ileż zapału, ile podniosłych chwil dały te dnie…?!
Ilu młodym przechodzącym przez nasze przejścia w murach patrzyliśmy w marsowe, 18-letnie twarze, jak wzruszaliśmy się, widząc biało-czerwone opaski na rękawach i stroje na pół cywilne. Pamiętam, jak drugiego dnia po wybuchu powstaniu, gdy nasze oddziały oczyściły Nowy Świat i wezwały ludność do budowania barykad, gdy uciszyła się gwałtowna strzelanina, wyszłyśmy przed bramę, aby spojrzeć na naszą flagę powiewającą w bramie naprzeciwko, gdzie usadowiło się większe grono naszych chłopców – tych właśnie naszych obrońców. Pamiętam, jak moja Bronka była zachwycona, że „nareszcie ujrzała polskich żołnierzy”!
Odnosiło się wrażenie, że to jakiś sen, zbyt piękny i zbyt bohaterski, aby był prawdą po tych pięciu latach niewoli, hańby i ostatecznego pognębienia.
A potem pierwszy biuletyn czytany przez tatusia rwącym się od łez głosem, donoszący o punktach na ulicach Warszawy i gmachach opanowanych przez AK – radosny, pełen zapału, taki młodzieńczy i jak pobudka brzmiący w swych oświadczeniach!
Pamiętam, jak przychodzili do naszej bramy – coraz młodsi, dzielni… Spieszyliśmy do nich, z czym kto miał: bandażami, suchymi skarpetkami, chlebem. Pamiętam tę chciwość, aby spojrzeć w twarze powstańców – naszych chłopców z sierpniowego zrywu.
Potem budowa barykad, oddawanie nafty na czołgi, „zasadzka” – gdyby się potwór stalowy ukazał przed naszym domem, napływanie biuletynów, następnie nalot nurkowców niemieckich, chowanie się po schronach, pierwsze wzniecone przez Niemców pożary: dworzec, Wola, potem bomby zapalające, krwawe walki uliczne, opór Niemców w różnych dzielnicach, odgłosy artylerii sowieckiej gdzieś podobno na przedpolach Warszawy. Zagadka czy też obraza, że urządziliśmy powstanie bez porozumienia z bolszewikami! Są nocne dyżury. Obok nas zastępują…
Nie mogłam dokończyć, bo miałam sąsiada budzić na nocny dyżur na podwórzu od pierwszej do trzeciej w nocy.
18 sierpnia 1944 roku
Powstanie krzepnie, rozszerza się, organizuje. Już prowincjonalne oddziały dążą na odsiecz stolicy.
Co noc alianci zrzucają broń w dzielnicach opanowanych przez naszych. Jednej nocy (14 sierpnia) obserwowaliśmy przelot samolotu nad naszym domem. Wzięto go w reflektory, artyleria huczała nad nim huraganowym ogniem. Chyba cała Warszawa była na podwórzach i w zaciemnionych oknach, obserwując go z uciechą. Był krótki, gruby i miał bardzo wielkie skrzydła. Zrobił swoje, zrzucił broń, granatniki, rewolwery, skrzynie i beczki z amunicją i poszybował dalej majestatycznie, nie dbając o ostrzał nieprzyjaciela.
Czytamy biuletyny informacyjne, ulotki najprzeróżniejsze (były i nawołujące do poddania się i wyjścia z miasta z białymi chustkami), bo i komunistycznych nie brak (a Lublin już komunistyczny – fabryki i zakłady uruchomione).
Wszyscy się między sobą poznali, czy to na schodach, czy w schronach, czy odwiedzając się po mieszkaniach i przynosząc sobie trochę kaszy czy bułkę, czy zdobyty chleb na ulicy, bo wychodzić można. Ogromnie sobie wszyscy pomagają, rzeczywiście czują się bliźnimi.
Na moim trzecim piętrze nie ma już wody i trzeba schodzić do samej pralni.
Byłam dziś z Bronką w kinie Cassino na filmie powstańczym – pierwszy raz od lat pięciu. Mała szalenie była przejęta i śledziła akcję bez odrywania głowy.
Był to wprawdzie tylko reportaż , ale widziałyśmy całą naszą Warszawę spaloną i w ruinach. Widziałyśmy sanitariuszki i Służbę Bezpieczeństwa [tak w tekście – obj. red.], palący się plac Teatralny, gruzy Ratusza i kościoła na Grzybowie, lazarety i pogrzeb młodego Zamoyskiego.
19 sierpnia 1944 roku
Ciągle nic nie wiemy o wujkach Bolkach na Sękocińskiej, a tylko słyszeliśmy, że za placem Narutowicza są Niemcy, a więc i u nich…
Wiemy o spaleniu się ulicy Fałata na Mokotowie, a tam przecież jest ciotka Roma. Spalona jest szkoła Broni na Sewerynowie i mieszkanie ciotki Marylki obok, a co w ogóle dzieje się z babunią i ciocią na Sękocińskiej przy ich chorobach i babci złamanych nogach?!
Przyszła karteczka przez harcerską pocztę polową od wujka Franka z placu Zbawiciela, że siedzi w uratowanym od spalenia domu i bardzo źle się czuje. Odpisało mu się, ale kiedy dostanie? No, a co będzie jeszcze z nami? Tak strasznie Niemcy palą: Stare Miasto – katedra św. Jana zawaliła się od podpalenia, bo Niemcy podpaliwszy, nie pozwolili ratować, z wieży kościoła akademickiego strzelając w tłum gaszących. Ale nasze AK walczy i zdobywa nowe placówki. Był wypad na BGK – cała noc huraganowego ognia – ale nie powiódł się.
21 sierpnia 1944 roku
W tej chwili jest 17.45 i kto żyw, przy głośniku. Nadają z Londynu po francusku informacje o sytuacji we Francji, pod Paryżem. Takie szybkie wykańczanie Niemców na Zachodzie, a tu takie krwawe, wyniszczające walki uliczne –zaciętość, bohaterstwo dzieci, poświęcenie kobiet, determinacja i wysokie nastawienie duchowe cywilnej ludności!
Nadają odezwy do całego świata cywilizowanego o pomoc dla naszego miasta. Tymczasem bolszewicy nie spieszą się wkraczać, natomiast na prowincji aresztują żołnierzy i oficerów AK. Tak jest na Lubelszczyźnie i w samym Lublinie, a co się będzie dziać tutaj z naszymi chłopcami?
Z żywnością też ciężko. Brak wody w niektórych dzielnicach. Powiśle ostrzeliwane z pancernego pociągu na wiadukcie. U sióstr szarytek na Tamce tatuś kupował z początku rabarbar, teraz ludzie pokradli warzywa.
23 sierpnia 1944 roku
Cała noc była straszna. Czołg z uniwersytetu od Niemców wali w nasz Nowy Świat. Od 4.30 rano nasi przypuścili atak, tamci zaś celują tutaj w barykadę na rogu Ordynackiej. Nie zeszłam do schronu, tylko Bronkę ubrałam i ułożyłam na kanapce w korytarzu. Biedne dziecko jest takie śpiące, że i przy tych hukach śpi. Kilka razy dom cały zafalował. Na dole słychać radio, bo są i tacy, których od aparatu nie oderwie ani nalot, ani strzelanie karabinów maszynowych, ani granatniki, ani „rycząca krowa”.
Cóż!… Idzie to nasze bohaterstwo na głośniki całego świata, ale jesteśmy z nim samotni. Francuzi, którzy biją się w Paryżu, mają już tuż za sobą wojska amerykańskie do pomocy. A my? Bardzo, bardzo daleko odzywa się sowiecka artyleria…
Nad Warszawą kłębią się pożary i uniemożliwiają bombardowanie z powietrza samolotom alianckim. Był o tym komunikat urzędowy. Poza tym na samoloty alianckie czyha mordercza artyleria przeciwlotnicza. Jest bardzo ciężkie położenie, ludność cywilna ponosi krwawe ofiary z życia i mienia, ale samo powstanie rozwija się wspaniale i trwa już przecież trzy tygodnie, choć mu liczono trzy dni, gdyby weszli bolszewicy w roli oswobodzicieli.
Nasz dom, tj. wszyscy jego mieszkańcy, stanowi małą republikę. Na ogół to ludzie inteligentni, dość opanowani, ale nie brak też jęczących i narzekających malkontentów, a jest tu też paru kompletnych panikarzy, którym przydałoby się posiedzieć przez pewien czas w odosobnionym miejscu! Nasza żandarmeria AK przecież działa i już tu w pobliżu wygarnęła parę niepewnych osób. Słusznie, bo doprawdy ludzie słabsi i mniej odporni gotowi by byli i wyjść z miasta z białymi chustkami (aby się stać zakładnikami trzymanymi bez jedzenia trzy dni w Pruszkowie) lub poddać się na skutek różnych „ultimatów”, co to „jedna pani powiedziała”, iść do powstańców i kategorycznie żądać, aby przerwali swą działalność (!), lub też od początku do końca dygotać z zimna i ze strachu w schronie, nie myjąc się ani nie czesząc i przewidując wszystkie plagi egipskie razem wzięte na przyszłość ze „zrównaniem z ziemią Warszawy” włącznie. Tak jakby to było można duże miasto zrównać z ziemią! A zresztą. Przychodzi mi na myśl, że jeszcze trochę tych niezrujnowanych domów, bo przecież mało który dom jest cały – mogą rąbać – i tak wszystkich ludzi nie wymordują ani wszystkiego nie spalą, ziemi nie zabiorą na plecach, uciekając, ktoś zawsze przeżyje i doczeka lepszej doli, i wojna się kiedyś wreszcie zakończy, ludzie przystąpią do pracy i znów pług będzie uprawiał polską ziemię…
Obecnie Bronka wyciągnęła zmartwiałe nóżki poprzez moje kolana i śpi dalej.
Sąsiedzi moi – małżeństwo i siostra tej pani z pięcioletnim Mirusiem – śpią jeszcze pokotem. Na wprost młody kaliszanin, pan Kazimierz, gotuje sobie śniadanie przed pójściem na służbę (jest szoferem w służbie AK). Klatką schodową coraz to przechodzą inni lokatorzy, bo po takiej nocy każdy wcześnie dzień zaczyna i schodzi po wodę lub wchodzi na piąte piętro, aby spojrzeć na pożary i linię frontu poza wawerskimi lasami.
Jest godzina 7. Na świecie kurz, pył, oblatujący tynk i mgła w dodatku po wczorajszym deszczu. W naszym korytarzu pali się przyćmione światło, ale od pokojów wdziera się światło dzienne, dziwnie jesienne już… No, za tydzień przecież 1 września.
Czołgi nieustannie walą, choć teraz z innej strony, jakby dalej. Dowiemy się z biuletynu wieczornego, co zaszło na tym odcinku.
No, muszę iść gotować Bronce śniadanie, bo pomimo wszystko jeść trzeba. Chyba tylko waty w uszy nałożę, bo w moim pokoju akustyka straszna, każdy strzał wydaje się jakby wprost w mój łeb!
Coś te czołgi zanadto się wdzierają w Nowy Świat! Tyle psiakrew mają wciąż amunicji!
Słychać, jak burzą i kruszą domy. Mają w zasięgu domy po drugiej stronie ulicy, naszą stronę zawadzają tylko po dachach. No, ale to dopiero początek dnia. Oby tylko nie podpalono nas, to może nas święty Krzysztof, patron od trzęsienia ziemi, pożarów i rewolucji, zachowa.
Już zawaliły się obydwie piękne, stare, zielone wieżyce kościoła Świętego Krzyża… Płomień liże dzieło fundacji króla Sobieskiego. Czy moja ślubna kaplica się ocali? Wiązania nie runęły, choć pożar ogromny.
Z piątego piętra widać cały ten wielki pożar i kłęby dymu w upalnym, lekko zamglonym powietrzu spowijają rudą barwą okoliczny pałac komendy.
24 sierpnia 1944 roku
Tak się żyje przeżyciami dnia – przelotami, krążeniem bombowców, zbieganiem na schody, dźwiganiem kubłów na trzecie piętro, słuchaniem wiadomości radiowych, czytaniem biuletynów, nocnymi dyżurami, nasłuchiwaniem kanonady czy to czołgi, czy pistolety sygnałowe, zrzuty broni czy amunicji, „rycząca krowa” czy pocisk artyleryjski – że w zapomnienie poszło, że to dziś piąta rocznica mobilizacji 1939 roku.
Pięć lat, a tyle odmiany. Pomyśleć, że nie ma już gestapowców, którzy zza każdego węgła czyhali z rozpylaczami na przechodniów – że są pozamykani w gmachach jak uniwersytet, BGK, w siedzibie Gestapo na Szucha i w wielu innych punktach, ale jako oblegani, osaczeni, przyszli jeńcy AK!
25 sierpnia 1944 roku
Dzisiaj od drugiej w nocy nieprzerwanie słychać artylerię frontową…
Teraz jest już 11 przed południem, a wcale nie ustał huk dział. Wielka bitwa rozgrywa się gdzieś w bliskości Warszawy, może Urle, może Pustelnik czy – bliżej – Kobyłka.
O 5 rano nadlatywały pociski w naszą dzielnicę. Wszyscy mają mnie za bohaterkę, że siedzę na trzecim piętrze z dzieckiem, ale zdaje się, że gdy nadlecą sowieckie pociski, wycofam się i ja do piwnicy.
Wiele osób z naszego domu już te trzy tygodnie w ogóle z piwnicy nie wychodzi. Są to przeważnie mieszkańcy piątego i czwartego piętra. Jedzą, śpią, nocują i narzekają na robactwo i zaduch. Nic dziwnego.
Moja mała śpi na wyniesionej z pokoju kanapce, ja koło niej na dwóch stołkach zawinięta w koc wojskowy Lecha.
26 sierpnia 1944 roku
Atmosfera w domu jest strasznie podniecona. Nikt nie hamuje nerwów. Gdyby nie dziecko, dawno poszłabym do szpitala, tam lepiej nadawałabym się do pracy niż w domu. Leszku, dlaczegoś odszedł i zostawił mnie samą?!
Mam tyle energii i wyładowuję ją nie zawsze w dobrym kierunku – skłonna jestem do kłótni, do sprzeczek, do potrącania małej. Gdyby to w dobry potok ująć, w dobre ryzy, a dać więcej serca, więcej zaufania, biegłby nurt głęboki, szlachetny, ku pożytkowi swoich i innych potrzebujących.
Teraz w okresie takiego, że tak powiem, „zbratania się” wszystkich lokatorów na skutek anormalnego trybu życia, koczowania po klatkach schodowych, gotowania w schronach, nastręcza się wiele okazji do przysłużenia się temu czy owemu, więc też jak mogę i jak umiem, pomagam. Wiem, że mnie lubią, i jak zwykle stwierdzam, że pożyteczniejszą jestem wśród obcych niż wśród domowników.
Tylko Leszek wierzył we mnie i z nim byłam pełnowartościowym, jak mi się dziś, policzywszy lata wojny – wydaje – człowiekiem.
28 sierpnia1944 roku
Dzisiejszą noc przespałyśmy w moim łóżku przy otwartym oknie, bo po północy było już spokojnie. Względny to spokój naturalnie, bo od wiaduktu 3 Maja biły czołgi na całego. Powstały nowe pożary.
O godzinie 6.30 nagły szum przelatującego pocisku. Łapię Bronkę z łóżka i do korytarza. Już nie chciała usnąć i cały dzień marudzi.
Przed południem nadlatywały ciężkie pociski artyleryjskie niemieckie bombardujące nas z Pragi. Tak, tak ciężkie tu chwile przeżywamy.
Zeszłyśmy do piwnicy i tam byłyśmy dwie godziny wraz z najbliższymi sąsiadkami też z trzeciego piętra. Okazało się, że to były pociski jednak niemieckie, a myślało się, że sowieckie. W ogóle staliśmy się miastem frontowym, a tu jeszcze ta pomoc sowiecka nie nadchodzi…
Wieczorem
Zabrakło nam miłego sąsiada, dobrego żołnierza, podchorążego z kontuzją z 1939 roku, a obecnie dowódcy placówki AK na ul. Konopczyńskiego – pana Kazimierza Langego. W 1940 roku przyjechał z Łodzi, gdzie srożył się terror niemiecki; zostawił rodziców, braci i siostrę, fabrykę ojca, który przeszedł na volksdeutscha – bo o fabrykę mu szło, aby ją utrzymać. Pan Kazio poróżnił się z ojcem naówczas, a przyszedłszy do siebie pod opieką siostry w szpitalu, przyjechał do Warszawy. Tutaj żył skromnie, handlował, dwa lata temu go poznaliśmy, gdy zamieszkał na naszym korytarzu. Bardzo miły, uczynny i religijny chłopiec.
Wczoraj zabił go granatnik z czołgu, gdy szedł na placówkę. Pochowany na cmentarzyku wojskowym… I nie było matki, aby mu do ubogiej trumny żołnierskiej zamknęła oczy. Skonał na noszach wpośród wielkich cierpień…
Na grobie są kwiaty, szarfa biało-czerwona i napis na tabliczce: „Śp. Kazimierz Lange (Longinus) 28 lat – zginął na posterunku”.
Pół nocy tego dnia przemodliłam, siedząc na stołku i patrząc w jego zamknięte drzwi o pół kroku ode mnie. Noc była wietrzna i wicher długo, długo lamentował w opustoszałym pokoju…
1 września 1944 roku
Wczoraj było wielkie przeżycie, gdy straszny, olbrzymi pocisk nadleciał od strony Ogrodu Saskiego. Rozkręcając się, szumiał w powietrzu, nadlatywał z brzękiem tłuczonych szyb i rwanych dachówek, przeleciał za wysoką ścianą sąsiedniego domu i rozerwał się z głuchym hukiem na ul. Kopernika 4.
Siedzieliśmy przy stole na drugim piętrze przy obiedzie, gdy to się stało. Okropne wrażenie.
Dziś to samo.
Zapiski na tułaczce
Wieś Kunice pod Opocznem, 9 października 1944 roku
Jesteśmy tu już trzy tygodnie, ja z rodzicami i Broneczką.
Opuściliśmy piekło warszawskie, czyli nasz zbombardowany i płonący dom na Nowym Świecie, 7 września około 5 po południu.
Bocznymi przejściami poprzez ogródki i podwórka dotarliśmy do fragmentu zburzonej klatki schodowej i tam przebyliśmy parę godzin wieczornego bombardowania, będąc już zupełnie zdeterminowani na śmierć… Było z nami sporo osób z naszego domu. Do tego dnia przebyliśmy już niemało: 5 września bomby, od których zawalił się nasz schron, spod którego gruzów ja i ojciec cudownie wprost zostaliśmy odgrzebani – ja byłam zasypana do połowy i odniosłam rany na nogach, ojciec cały i po dwu godzinach ledwie oddychający odwalony; jeden pożar domu – szczęśliwie, z poświęceniem wielkim ugaszony, zapadnięcie się mojego i Broni pokoju i strata wszystkich pamiątek, gdyż uciekając przed spadającymi cegłami, nie zdołałam już spod krzesełka wyciągnąć swych toreb i walizki, a reszta przepadła już przedtem w zawalonej piwnicy; wreszcie pożar domu frontowego, gdy już trzeba było uchodzić, widząc, jak poczyna płonąć oficyna rodziców – straszna chwila, gdy bezradnie patrzeć przyszło, jak niszczący płomień zagarnia całe mienie. Ojciec ledwie trzymający się na nogach, z raną na głowie, w jednym ubraniu, z rozwianą siwą głową, wpatrzony jak zahipnotyzowany w pożar… Matka dźwigająca jakieś tobołki, plecak, zgorączkowanymi oczyma wpatrzona w portret Stasia ze Stalagu – najwięcej mi go żal było. Bronia moja z poważną mizerną twarzyczką, strwożona ogniem i ja bez żadnych już dokumentów w letnim palcie, z woreczkiem pantofli i dziecinnych butów, przybita zatraceniem swych ukochanych pamiątek, fotografii i listów Leszka, z chorą nogą…
Ot, rodzina tułaczy!
Podczas gdy reszta osób poszła dalej, my udaliśmy się po gorących cegłach i zgliszczach spalonych domów do kolegi tatusia, pana Sztampacha, na teren spalonego kina Cassino. Tu przenocowaliśmy w kotłowni wśród dymu od sąsiednich palących się ścian. Byłyśmy z matką przerażone słabością i nędznym wyglądem ojca i zagrażającym nam wciąż bombardowaniem, oślepłe wśród kopcącej lampki, zgnębione, że tak mało zdołałyśmy unieść z sobą.
Uzupełnienie
Gdynia, 28 lipca 1946 roku
Z Warszawy jestem i wiem, że ją kocham najbardziej ze wszystkich miast – że ją z bólem opuszczałam, patrząc przez pozbawione łez i nadziei oczy, jak ogniste płomienie trawią i niszczą to, co było nasze wspólne – moje i męża, i dziecka. Paliły się gruzy już pod zmęczonymi śmiertelnie nogami, pył i kurz zasłaniał oczy, trzymałam za rączkę siedmioletnie dziecko, ponure i głodne, i choć tak śmiertelnie zmęczone, niepłaczące i nieskarżące się, i odważnie słuchające śmiercionośnego warkotu niemieckich samolotów…
Za nią szedł ojciec z wynędzniałą twarzą, z raną głowy, wydobyty z gruzów, gdzie przebywał trzy godziny bez powietrza, on, szanowany architekt, teraz, w 24 godziny po zasypaniu, pędzony precz, pod karabinami, poprzez ulice i barykady, i druty kolczaste, aby widzieć to miasto, które zabudowywał, jako góry rumowisk, dogasające zgliszcza, ukochane resztki Uniwersytetu, płonący kościół Świętego Krzyża, Ratusz na placu Teatralnym jako ślepe bez okien zwalisko – barykada powstańców. Ten ból, ten straszny ból beznadziei, który szarpał moim i ojca sercem!
Na końcu szła matka, dźwigając dwie walizki przewieszone przez plecy i piersi, siwa, zrozpaczona, z której zwykle wesołych i pięknych oczu biły tylko dobroć i przychylność dla ludzi – teraz „niewidząca” tych w mundurach, którzy jej pomóc chcieli, z groźnie zmarszczonymi szlachetnymi łukami czarnych brwi, w mokrym od całonocnego gaszenia pożaru palcie, niewidząca wrogiej tłuszczy niszczącej jej miasto ukochane… Usta jej szeptały modlitwę, ale oczy stawały się coraz bardziej groźne. Miękły jej rysy, gdy słyszała za sobą człapanie i ciężki oddech Tatusia, i wtedy słyszałam jej głos pełen nieprzebranej litości i miłości: „Co Józieńku, co najdroższy?!…”.
Moja rana na nodze piekła od upału i kurzu, i szorstkiej wełny spódnicy, sączyła się z niej ropa i krew. Prowizoryczny opatrunek dawno odpadł. Uginałam się dosłownie pod wielkim plecakiem wypełnionym nędznymi resztkami, które wydawały nam się skarbem w całym roku tułaczki. I ten pochód, ten pochód milczących posępnie lub tłumiących płacz ludzi!…