Olszewska-Jaworska Elżbieta – Wygnanie z Woli
Elżbieta Olszewska-Jaworska, ur. w 1935 r., podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała przy ul. Jana Kazimierza na Woli. Wraz z członkami rodziny, wygnani z domu 6 sierpnia i postawieni pod murem na rozstrzelanie, uniknęli egzekucji. Zostali popędzeni pieszo do Pruszkowa, stamtąd wysłani do obozu przejściowego we Wrocławiu, a następnie do wsi Veiden Verden. Swoje świadectwo Pani Elżbieta przekazała Muzeum Dulag 121 w 2012 roku.
Urodziłam się w Warszawie w 1935 roku na Woli, przy ul. Wolskiej 150. Na Woli, przy ul Bema, mieszkali również moi dziadkowie i pradziadkowie. W czasie wojny, po utracie kolejnych domów, przez zburzenie i spalenia, moi rodzice i ja przenieśliśmy się do mieszkania przy ul. Jana Kazimierza 18a (do domu Kamińskiego) i tu przebywałam w czasie Powstania Warszawskiego do 6 sierpnia.
Na Woli Niemcy dokonali straszliwej rzezi, dokładnie wszystko pamiętam. Z domów Kamińskiego, w jednym z których my mieszkaliśmy, z nielicznymi wyjątkami, prawie wszyscy zostali rozstrzelani. Moi sąsiedzi, znajomi koleżanki ze szkoły. 6 sierpnia (to była niedziela), ok. godz. 16.00 wyprowadzono nas z piwnicy, było ok. 12 osób, w tym moja mama Helena Olszewska z dwumiesięcznym bratem Mirosławem, dziadek Antoni Guzik i dwie siostry mojej mamy i Anna i Józefa Guzik. Postawiono nas pod płotem z zamiarem rozstrzelania. Ale stał się cud, Niemiec zarządził, że mamy szybko biec do kościoła, św. Wawrzyńca, który znajduje się przy ul. Wolskiej w odległości ok. 300 m.
Jeszcze było widno kiedy znaleźliśmy się wewnątrz kościoła. Było tam bardzo dużo ludzi, dosłownie nie było gdzie stać. Było już prawie ciemno, kiedy Niemcy wysadzili w powietrze szkołę przy ul. Gizów róg Wolskiej (mam fotografię zgliszcz tej szkoły, ale zrobioną już po wojnie), która znajdowała się naprzeciwko kościoła w odległości ok. 200 metrów i w której Niemcy mieli przez czas okupacji szpital dla swoich żołnierzy. Spadające szyby i witraże spadające na ludzi w kościele poraniły bardzo ciężko wiele osób.
Następnie za ok. godzinę zaczęli nas wyprowadzać z kościoła, myśleliśmy, że będą nas rozstrzeliwać, ale okazało się, że mamy iść dalej i tak wyruszyliśmy w stronę Pruszkowa. Dla mnie to była straszna noc. Pamiętam, że bardzo chciałam spać i co jakiś czas przysypiałam gdzieś na trawie. Moja mama na zmianę z ciociami niosła dwumiesięczne dziecko. Nad ranem dotarliśmy do Pruszkowa do tej wielkiej hali, gdzie znów było tłumnie, ludzie koczowali na betonie na czym kto miał. Myślę, że my w tej hali byliśmy kilka dni. Później zapędzono nas do wagonów przemysłowych z wielkimi zasuwanymi drzwiami, bez jakichkolwiek siedzeń, więc leżeliśmy na podłodze. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przeważnie w polu. I wtedy dużo osób sprawnych uciekło.
Moja mama z dwojgiem dzieci, dziadek i ciocie bali się uciekać i zostaliśmy do końca. Tymi wagonami jechaliśmy kilka dni, aż dojechaliśmy do Wrocławia do obozu przejściowego. Później po wielkich trudach wysłano nas do gospodarza na wieś w okolicy dzisiejszej Legnicy i Jawora. Wieś nazywała się Veiden Verden. Tu zostaliśmy aż do wkroczenia Rosjan tj. do 12 lutego 1945 roku. Powrót do Warszawy to oddzielna historia. Aktualnie mieszkam w Michałowicach (powiat pruszkowski) i bardzo często przejeżdżam koło hali ZNTK wspominając jak to było 66 lat temu.