menu

Pawlak Jerzy – Wspomnienia z tułaczki

Pawlak Jerzy – Wspomnienia z tułaczki

Jerzy Pawlak, ur. w 1931 roku, brał udział w Powstaniu Warszawskim jako harcerz. Ze stolicy został wygnany pod koniec września podczas ewakuacji zakładu wychowawczego mieszczącego się przy ul. Puławskiej na warszawskim Mokotowie. W obozie przejściowym w Pruszkowie spotkał kobietę, która postanowiła udawać jego matkę – dzięki temu oboje zostali wysłani na tereny Generalnego Gubernatorstwa, do wsi Poręba Górna koło Wolbroma. Tam okazało się, że kobieta jest żydówką, uciekinierką z getta warszawskiego. Po wojnie Pan Jerzy Pawlak wrócił do Warszawy, gdzie odnalazł swoją biologiczną rodzinę. Wspomnienia zostały zebrane w ramach projektu organizowanego przez Muzeum Warszawy – ich całość dostępna jest na portalu http://www.banwar1944.eu/.

Pod koniec września harcmistrz z druhami, wyprowadzili nas gdzieś do jakiś okopów strzeleckich. Pamiętam, że było to na jakiejś skarpie. Wychylając się z rowu, widziałem szeroką panoramę w dole. To był z pewnością Dolny Czerniaków z rzadkimi luźno zabudowaniami. Niektóre z nich się paliły. Gdzieniegdzie wykwitały pióropusze ogniowe, a z oddali dochodziły odgłosy detonacyjne. Teraz zabrał głos harcmistrz, a twarz jego stała się bardzo poważna. „To już jest koniec chłopcy”, wypowiadając te słowa, bacznie przyglądał się naszym twarzom. „Powstanie upada, już kilka dzielnic się poddało. Nawet nie wiem, czy my nie jesteśmy ostatnimi? Wiem, że trudno się z tym pogodzić, nie traćmy jednak nadziei, bo tylko ona nam pozostała. Lepiej będzie dla waszego bezpieczeństwa, żebyście oddali mi swoje legitymacje i przepustki. Oto moja prośba do was. Rozejdziecie się po cichu po piwnicach, każdy na swój sposób. Nikomu nie mówcie, gdzie byliście, co robiliście. To jest dla waszego bezpieczeństwa. Obecna sytuacja wymaga tylko takiego wyjścia. Wiem, że to jest trudne, ale niestety konieczne”. Oddaliśmy więc legitymacje i przepustki harcmistrzowi, jak nam polecił. Smutni i przygnębieni rozeszliśmy się każdy w swoim kierunku.

Ja wróciłem do zakładu wychowawczego przy ulicy Puławskiej tuż koło kościoła. Ponieważ Dolna grubo wcześniej przestała istnieć. Tu było kilka sióstr zakonnych i nas chłopców, około 46-ciu, w wieku od 11-tu do 26-ciu lat. Gnieździliśmy się w kilku ciasnych piwnicach domu murowanego. Nikt mnie o nic nie pytał. Myślę, że byli zadowoleni raczej, że nie musieli mnie karmić. Ten niepewny okres oczekiwania i ta przerażająca cisza i to na głodnego, bo zakład już nie miał żadnej żywności, a co najważniejsze brak było nawet wody. Tak siedzieliśmy chyba 2 lub 4 dni. Jakże nieskończenie wlokły się te dni. Aż któregoś dnia przed naszym wejściem do piwnicy, stanął szkop z rozpylaczem w ręku i z zawiniętymi rękawami, a zza cholew saperskich wystawały po 2 granaty na patyku. Stał z rozkraczonymi nogami i darł się: „Alles raus! Sznell faflukta!” [„Alle raus! Schnell verfluchte!”]. Wychodziliśmy pomału z piwnicy w szpalerze szkopów. Stali na rozstawionych nogach, trzymając w rękach rozpylacze gotowe do strzału. Popędzali wołaniem, „alles raus hund” [„alle raus hunde”]. Byłem zadowolony, że nareszcie na powietrzu, niech się dzieje co chce.

Wyprowadzono nas na Puławską tuż przy parku Dreszera. Tu stał cały tłum cywilów, a z Odyńca dochodzili następni. Zauważyłem, jak szkopy doprowadzają małe grupki mężczyzn do grupy większej, ale przechodząc w szpalerze, rzucają na ziemię broń. A była tam już dość pokaźna sterta leżącej broni różnego kalibru. Po zdaniu uzbrojenia powstańcy dołączali do większej grupy, już rozbrojonych kolegów. Siostry zakonne zebrały nas w niewielką grupkę. Krążąc wokoło nas, jak kwoki wokół swoich kurcząt. Pamiętam, jak jakaś rodzina, trzymając się za ręce, szli torami tramwajowymi w kierunku Dworca Południowego, bo w tamtym kierunku gnali nas szkopy. Nagle nastąpił wybuch aż kłąb czarnego dymu wzbił się do góry. Następnie słychać było krzyk, płacz i wołanie o pomoc. To ta rodzina, trzymająca się za ręce, trafiła na minę. W miarę, jak zbliżaliśmy się do Dworca Południowego, cywilów przybywało. Dołączali do naszego pochodu z bocznych ulic, przynaglani przez szkopów. Dopędzono nas do terenów wyścigów konnych. Tu sprzętu sportowego było zatrzęsienie, zauważyłem sporo kajaków. Nie zważając na siostry odłączyłem się od grupy. Byłem zmęczony i spać mi się bardzo chciało. To też schowałem się do kajaku, zakrywając się brezentem. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Rano kiedy się obudziłem, zauważyłem, że wszystko wokoło pokryte jest szronem, aż mi się zrobiło zimno i dostałem gęsiej skórki. Bosy, w krótkich spodenkach i podartej koszuli. Niesamowicie głodny bacznie rozglądałem się, co by tu znaleźć do jedzenia. Z daleka zauważyłem kuchnię polową, nad nią unosiła się para. Wokół niej zgromadzili się zgłodniali wygnańcy. Każdy miał w ręku jakieś naczynie i wyciągał naczynie do kotła przed rozlewającego zupę. Znalazłem gdzieś na ziemi walający się karton i zadowolony dopchałem się do kotła. Rozlewającemu było obojętne, w co nalewa tą zbawczą zupę. Gorąca była to prawda, ale zanim ją zdążyłem wypić połowa jej spłynęła na trawę. Ogłoszono komunikat: „Ranni, starcy i dzieci na rękach będą przewożeni samochodami”. Gdzie, dokąd nikt tego nie wiedział? Bardzo doskwierała wszystkim ta niewiadoma. Ponieważ nie zaliczałem się do tamtej grupy uprzywilejowanej, poszedłem wraz ze wszystkimi, wychodząc z terenu wyścigowego za mury.

Pędzono nas do Włoch, co pewien czas był postój na odpoczynek. Wtedy podbiegli nieliczni mieszkańcy z okolicznych domów i dawali losowo jakieś pożywienie. Do mnie podbiegł jakiś chłopak i wręczył mi bochenek chleba. Natychmiast bez żadnej ceremonii dorwałem się do okupacyjnej gliny, bo to był chleb kartkowy. Nie zauważyłem jak pół bochenka tego chleba zniknęła. Wtedy podszedł do mnie chłopak w moim wieku, no może troszkę starszy. „Co chcesz za ten chleb?”. Spojrzałem [łakomie] na niego, że miał długie spodnie. „No cóż”, powiedziałem, „ty mi dasz te spodnie, a ja dam ci chleb i dodam swoje spodnie”. Chłopak, patrząc na chleb, przełknął ślinę i bez słowa zdjął spodnie, pozostając w slipach. Podając mi spodnie, wyrwał chleb z mojej ręki i od razu zaczął jeść. Ja zdjąłem swoje spodenki, podałem jemu i założyłem szybko spodnie jego. Nie mogłem dopuścić, ażeby się nie rozmyślił, ale nic takiego nie nastąpiło. Wręcz przeciwnie, chłopak po założeniu moich spodenek, podał mi rękę, uścisnął i zadowolony odszedł, ginąc w tłumie.

Doprowadzono nas na peron we Włochach. Gdzieś po 2 godzinach podstawiono pociąg towarowy i załadowano nas do niego. Pociąg ruszył bez pośpiechu, wioząc nas w nieznane. Po nie długim czasie, kiedy się zatrzymał, było już ciemno. Zaprowadzono nas do olbrzymich hal fabrycznych, w których gdzieniegdzie stały wysokie drewniane regały. Bez namysłu wgramoliłem się na najwyższą półkę. Zadowolony z doskonałego miejsca, zasnąłem od razu.

Obudziłem się chyba o 7-mej rano z pragnienia. Wyszedłem na zewnątrz, ażeby poszukać gdzieś wody. Znalazłem pompę przeciwpożarową i dorwałem się do tej wody, jakbym nie pił od stu lat. Jakże ja ją piłem łapczywie. Kiedy się już wyprostowałem, wycierając buzię ręką, jakaś pani przyglądała mi się z zaciekawieniem. Była w wieku powiedzmy jakieś 35 lat, szczupła i dość zgrabna. „Chłopcze, czy ty jesteś tu sam?”; „Tak”. „A ile ty masz lat?”;”9″. „E, to niemożliwe, taki wyrośnięty”; „Jak Boga kocham, że mam 9 lat”, odpowiedziałem nieco głośniej. „No dobrze, chłopcze, mniejsza o to. Na pewno jesteś głodny? Chodź ze mną, zaopiekuję się tobą i przede wszystkim cię nakarmię, ale musisz mi mówić mamo”. Pomyślałem sobie, cóż to mi szkodzi, nie będę głodny, ani spragniony. „Dobrze mamo”, odpowiedziałem grzecznie. Twarz mamy rozpromieniła się anielsko. Położyła mi swą dłoń na ramieniu, pocałowała w policzek i zaprowadziła do innej hali.

Hala, do której wprowadziła mnie mama, była równie zatłoczona jak ta, w której spędziłem noc. Teraz w świetle dnia zobaczyłem zatłoczony dworzec kolejowy. Ludzie rozłożyli się pokotem, gdzie, komu było wygodniej. Jedni bezpośrednio na betonie, inni bardziej zapobiegliwi na rozłożonych kocach. Mama trzymając mnie za rękę, prowadziła przez pół hali do swojego miejsca. Zważając, aby nie nadepnąć na kogoś leżącego.

Wreszcie dotarliśmy do zaklętego czworokąta dwa na dwa. Mama rozpromieniona, gestykulując rękami, opowiada sąsiadom, że cudem odnalazła synka. Oczywiście wszyscy się bardzo cieszą. Mama sadza mnie na kocach rozpostartych, z walizki robi stolik, nakrywając serwetkom. Układa szybko biały chleb z masłem na talerzyku, stawia kubek i nalewa mleko z puszki. Głaszcząc mnie po głowie zachęca do jedzenia. „Jedz skarbie, bo na pewno zgłodniałeś”. Nie wierzyłem własnym oczom, że coś takiego mnie spotkało. Ja cały czas siedziałem w enklawie Mamy. Ona zaś znikała na trochę, aby za chwilę zjawić się z jakąś zdobyczą. To czekoladę, to ser biały, miód i chleb, także wiadomości z terenu. Okazuje się, że jesteśmy w obozie przejściowym w Pruszkowskich Zakładach Kolejowych. Tu nastąpi selekcja. Małe dzieci z matkami i starsi ludzie zostaną wywiezieni po wsiach i przydzieleni do poszczególnych rolników. Reszta wywieziona będzie na roboty do Faterlandu [Vaterlandu]. Mama była bardzo zaradna i zapobiegliwa, a także mówiła świetnie po niemiecku. Napominała tylko dyskretnie: „tylko nic nie mów, ja będę mówić za ciebie. Nie bój się, ze mną nie zginiesz. Niczego ci u mnie nie zabraknie, już ja się o to postaram”.

Następnego dnia Mama zawinęła mi głowę bandażem, plamiąc czerwonym tuszem, a że byłem nieco zmizerowanym, kamuflaż ten wyszedł znakomicie. Ponieważ nie miałem butów ani marynarki, Mama już się o to postarała. „Ja już mam to wszystko dla ciebie, ale bądź cierpliwy. Dam ci to wszystko po tej selekcji w pociągu, ale póki co, możesz się krzywić i kuleć”. Wspaniały kamuflaż wyszedł wspaniale i nie tylko sąsiedzi dali się nabrać, ale i szkopy też.

Następnego dnia odbyła się selekcja. Rankiem do hali weszli szkopy z gotową bronią do strzału. „Alle raus!”. Wszystkich przebywających w hali wypędzili na zewnątrz. Tu ludzie zaczęli się ustawiać w karną kolejkę do ustawionego stołu, za którym siedzieli wyżsi oficerowie niemieccy. Po bokach stali w rozkroku szeregowi z automatami w dłoniach gotowych do strzału. Dalej od stołu były dwie drogi utworzone ze szkopów. Drogi się rozwidlały w różnych kierunkach. Znaczyli je szkopy ustawieni w pewnych odstępach z bronią i psami. Ludzie nie bardzo się kwapili z podchodzeniem do stołu. Pewnie dlatego, że nie wiedzieli, co będzie z nimi dalej. Toteż tuż przed stołem było kilku szkopów, popędzających i popychających kolbami. Ja w jednym ręku trzymałem jakiś tobołek. Mama, trzymając mnie za rękę, w drugiej niosła walizę. Kiedy przyszła kolej na nas ruszyliśmy pomału i bez pośpiechu, nie zważając na ponaglanie przybocznych poganiaczy. Zresztą nas nikt nie poganiał. Jeden z żołnierzy nawet wziął od Mamy walizę i postawił przed stołem. Mama „szprechała” do nich jak Niemka. Ja się w ogóle nie odzywałem. Dostaliśmy jakiś świstek od szkopów i skierowano nas do hali nr 1.

Po dwóch dniach załadowano nas do towarowych wagonów odkrytych. Jechaliśmy chyba całe wieki, zatrzymując się przeważnie za miastami i to na krótko. Nie mogliśmy nawet wysiąść na moment dla rozprostowania kości. Nagle pociąg się zatrzymał, była noc. Słyszeliśmy głębokie dudnienie dalekich wybuchów. Ktoś zawołał: „poznaję, to Sandomierz!”. My ściśnięci w wagonie przeładowanym bez ruchu i odrętwiali.

Wreszcie pociąg ruszył do tyłu, wioząc nas w nieznane. Jechaliśmy i jechaliśmy, już straciłem rachubę. Nawet nie wiedziałem, jaki jest dzień i jak długo jedziemy? Wreszcie pociąg się zatrzymał w głębokiej nocy. „Wolbrom, wysiadać!”, ktoś zawołał. „Pukajcie do każdych drzwi, niech was przenocują. Jutro musicie się zgłosić na rynku w gminie”. Mama doprowadziła mnie do najbliższego domku tuż przy stacji. Gospodarze nas chętnie przyjęli, kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Warszawy. Gospodarz przyniósł snop słomy i rozłożył go na podłodze w kuchni. Ja widząc to, powiedziałem tylko: „słoma!” i padłem na nią jak ścięty. Obudziłem się po dwóch dniach, ale byłem zmęczony. Mama w międzyczasie załatwiała formalności w gminie i załatwiła wyjazd jak najbliżej Wolbromia 2 km od miasta wieś Poręba Górna. Następnego dnia z rynku zabrały nas furmanki podwodowe i zawiozły do wsi przed szkołę. Zebrano nas w świetlicy i staliśmy się obiektem jak na targu niewolników. Wąsaci gospodarze w nie dopiętych bluzach z rękami w kieszeniach. Z drwiącym uśmieszkiem przyglądają się pogorzelcom z Warszawy. Zaczęli wybierać jak w ulęgałkach, komu, kto pasuje do pracy na roli. Mnie sobie wybrał gospodarz Jan Kałwa: 9 mórg, 2 krowy, 1 koń, 3 owce, stadko kur i kaczek, kilka królików; żona Maria, synowie Szczepan i Kazimierz 26 i 24 lata, córka Aniela 21 lat. Pasałem krowy i nosiłem codziennie 2 litry mleka do Wolbromia, dyrektorowi fabryki gumowej. Mamę wybrał inny gospodarz bez ziemi, był szewcem. Kilku rolników wytykało nam, że spaliliśmy Warszawę, a Bóg nas ukarał, bo się źle bawiliśmy i byliśmy wyniośli, źle traktowaliśmy chłopów itd. Ale ksiądz notabene był kuzynem Kałwów z Warszawy i szybko uzmysłowił rolnikom, że Powstanie Warszawskie to nie rozrachunki osobiste, ale obrona całego narodu o wolność i niepodległość całego państwa, a więc i za was! Po tych wywodach księdza z ambony, gospodarze jakby się zawstydzili i szybko zmienili o nas zdanie. Zaczęli nawet nas darzyć szacunkiem i stali się bardziej wyrozumiali.

Mama miała wyraźną żyłkę do handlu i rozwinęła swój talent bardzo szybko. Jeździła do Krakowa, Sosnowca, Bytomia zawożąc tam tytoń, ponieważ tu były duże plantacje tego towaru. Z powrotem zaś przywoziła gimze, gdyż tu w co drugim domu był szewc. Jedno i drugie było nielegalne, ale Mama i z tym sobie doskonale radziła.

Już byłem 14-nastolatkiem i coraz częściej zaczynałem się zastanawiać, co ja będę w życiu robił? Wioska położona była na terenie górzystym pod Krakowem. Kiedy była bezchmurna pogoda, widać było wyraźnie rysy Tatr. To był naprawdę wspaniały widok zapierający dech w piersiach. Ksiądz Kałwa namówił mnie, ażebym zaśpiewał w kościele, ponieważ w Strudze k/Warszawy w 1938 r. byłem wychowankiem u księży Michalitów. Tam właśnie śpiewałem w chórze i nawet solo. Kiedy mieszkańcy wioski usłyszeli moje śpiewanie w niedzielę na chórze, moja osoba bardzo wzrosła w ich oczach. W wiosce był zwyczaj, że długie wieczory jesienno-zimowe mieszkańcy zbierali się w jakiejś chałupie. Kobiety w jednym rogu darły pierze i tkały wełnę. Mężczyźni w drugim opowiadali legendy, kawały opowiadali o strachach i duchach. Dziewczyny nie dawały mi spokoju, prosząc, ażebym śpiewał o Warszawie, piosenki miłosne, jak „Chryzantemy”, „Tango Milonga”, „Serce w Plecaku”, „1-szy Sierpień”, „Nie grają nam surmy bojowe”, „Dnia 1 Września”, „Siekiera Motyka” itd.

Dni mijały, Mama była zajęta swoimi interesami i coraz rzadziej przebywała na wsi. Dziwne, że nawet nie pamiętam jej imienia ani nazwiska, a tyle dla mnie zrobiła dobrego. O ile sobie przypominam, to nawet nie występowała pod prawdziwym nazwiskiem. Jeszcze w Pruszkowie napominała mnie, ażebym nie zadawał pytań. „Teraz są takie czasy, że lepiej nic nie wiedzieć”, mówiła. „Ja ciebie też nie wypytuję, więc trzymajmy się tego”.

Aż 24 grudnia 1944 r. w wigilię, kiedy poszedłem z opłatkiem do Mamy, ażeby złożyć jej życzenia, powiedziała mi na osobności, że jest żydówką z getta warszawskiego, zaklinając mnie, ażebym zachował to w tajemnicy. „Wiesz na pewno, co Niemcy by z nami zrobili?”, dodając smutnym tonem, „jeszcze musimy troszkę przeczekać, a zapewniam cię, że to już nie długo. Nie ufaj nikomu tu, nawet ci chłopi mogą nas wydać Niemcom. Ludzie są łakomi na nagrodę”.

Ponieważ rolnicy mieli tu plantacje tytoniu, musieli oddawać okupantowi z niego kontyngent. Zawozili furmankami do gminy w Szreniawie powiat Miechów. Zdarzało się dość często, że ów tytoń rekwirowali nocą partyzanci. Jak żeśmy się wtedy bardzo cieszyli. Okupant za każdy kontyngent płacił: wódką, marmoladą, mydłem, cukrem, chlebem i jakimś „erzacem” brunatnym serem topionym z kminkiem. To się nazywał „becukrzajn”.

Pamiętam, jak w Warszawie jeszcze przed powstaniem, Niemcy rozprowadzali papierosy z musztukiem. Po wypaleniu papierosa należało rozerwać musztuk. W środku znajdowało się zdjęcie pornograficzne, także były do nabycia broszurki ze zdjęciami porno. Dziś nazwane świerszczykami. Okupantowi chodziło o zdemoralizowanie młodzieży.
W lutym 1945 r. nocą do wioski weszły ruskie wojska na małych kudłatych konikach. Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest już wolna. Wówczas zacząłem myśleć o powrocie do domu. Mama jak zwykle pojechała do Sosnowca i od tej pory ślad po niej zaginął. W marcu 1945 r. wyjechałem do Warszawy.

Pociąg zatrzymał się jeszcze przed dworcem zachodnim. Konduktor tylko zawołał konie do trasy Warszawa. Wysypał się tłum z tobołkami i wózkami. Wszyscy szli torami kolejowymi, które prowadziły do Śródmieścia. Poszedłem za nimi, dochodząc do skrzyżowania Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Królewską doszedłem do Krakowskiego Przedmieścia. Wkoło jeszcze leżało sporo śniegu. On to przykrywał gruzy, które jeszcze tak groźnie nie wyglądały. Myślę, że śnieg tu łagodził grozę, tylko jak spojrzałem na mury z oczodołami okiennymi. To właśnie przypomniało mi, co się tu wydarzyło.

Stając na Placu Zamkowym zobaczyłem leżącą kolumnę w kilku kawałkach na drewnianym bruku, bowiem nie wiem, czy Warszawiacy pamiętają, że Plac Zamkowy był wyłożony kostką drewnianą, natomiast figura Króla Zygmunta leżała osobno. Popatrzyłem na Podwale, Piwną, Świętojańską, aż mnie zatkało! Gruzy sięgające drugiego piętra, nawet nie ma przejścia żadną ulicą. W niebo strzelają tylko kikuty murów z oczodołami. Brak stropów między piętrami od góry aż do dołu. Nie wchodzę dalej na Starówkę. Te gruzy mnie przekonały, że tam nic nie ma, ale coś muszę zrobić, kogoś odnaleźć? Przecież siostra Janka była na Chełmskiej u sióstr. Niezwłocznie ruszyłem na Czerniaków, gdzie okazało się, że na początku Powstania dziewczynki zostały przeniesione do Skolimowa. Doszedłem tam na miejsce, aby dowiedzieć się, że Niemcy je wywieźli w nieznanym kierunku. Nie mając się gdzie zatrzymać, postanowiłem wrócić do pociągu i na wieś. Przeczekam, aż się wszystko ustatkuje i powrócę tu na pewno pomyślałem. Nie zwlekając ruszyłem w drogę powrotną do pociągu. Już nie pamiętam, ile razy traciłem przytomność, przewracając się na śliskiej jezdni, ani jak długo człapałem do pociągu? W każdym razie, kiedy dotarłem, zobaczyłem niesamowicie oblepione wagony masą ludzką z tobołami nawet na dachach. Jak się później dowiedziałem, byli to tak zwani szabrownicy. Wywozili z Warszawy rzeczy nadające się do sprzedaży.

Uczepiłem się między wagonami drabinki, bo pociąg już ruszył. Byłem zadowolony, że zdążyłem na niego. Co było dalej nie pamiętam, ponieważ obudziłem się na ławie przykryty kożuchem kolejowym tuż przy piecu, a pomieszczenie to stanowiło dyżurkę zawiadowcy w Koluszkach. Spałem podobno dwa dni, a znaleziono mnie leżącego przy torach nieprzytomnego. Kiedy pociąg się zatrzymał na stacji, pytano mnie skąd i dokąd jadę? Opowiedziałem, że nikogo nie znalazłem z rodziny i muszę powrócić na wieś. Jak się wszystko unormuje, powrócę na pewno. Zawiadowca nakarmił mnie, jak tylko mógł najlepiej, wsadził do przedziału służbowego i tym sposobem dojechałem do Wolbromia.

Kiedy zjawiłem się we wsi, gospodarze wytykali mi oszustwo, że to niemożliwe, ażebym w tak krótkim czasie zdążył pojechać do Warszawy i tu powrócić. Zamknąłem się w sobie, ale sprawiedliwi gospodarze wymyślili mnie i sobie wymierzyć sprawiedliwość. Otóż miałem przechodzić od rolnika do rolnika z jednego końca wsi do drugiego. U każdego miałem być tyle dni, ile rolnik miał mórg ziemi. No i zaczęła się moja wędrówka od chałupy do chałupy. Poznałem ich szczerość, wylewność, skąpstwo, bufonadę, a także głupotę. Najbogatszy rolnik miał 16 mórg ziemi, ale przeważnie mieli od 9-ciu do 3-ech, tak, że przez całą wioskę przeszedłem chyba dwa razy.
W każdy dzień biłem się po głowie, dlaczego nie wszedłem na Starówkę? Przecież miałem tylko kilka kroków? Nie, tego to ja sobie chyba w życiu nigdy nie wybaczę! Obiecując sobie, że na wiosnę muszę wrócić do Warszawy, nie będę nikomu nic mówił i zniknę po angielsku. Ksiądz Kałwa już wyjechał, a ja nie miałem nawet, z kim porozmawiać.

Gospodarze nie byli mi dłużni. Na każdym kroku starali się pokazać swoją wyższość moją nicość, a także gdzie jest moje miejsce?

Dlaczego nie wszedłem na Starówkę? To pytanie coraz bardziej doskwierało mi do żywego i to wtedy, kiedy gospodarz chciał mi pokazać, kto tu jest panem i władcą, a takich momentów robiło się coraz więcej. Zaciskałem wtedy zęby myśląc intensywnie o wiośnie.

Wreszcie nadszedł 14 kwietnia 1946 r. Tym razem nic nikomu nie mówiąc, wymknąłem się po angielsku na dworzec w Wolbromiu. Schowałem się w breku, jest to taka budka nieco wyżej umieszczona na końcu wagonu. Podróż minęła mi dość łagodnie bez żadnych incydentów i tym razem pociąg dojechał do Warszawy Zachodniej. Teraz już bez żadnej zwłoki ruszyłem znaną mi trasą. Szedłem jak na skrzydłach torami kolejowymi wraz z resztą pasażerów w kierunku Śródmieścia. Po śniegu nie zostało nawet śladu, toteż szkielety domów przyozdobione oczodołami wypalonych okien były bardziej ostre i wyraźniejsze, dodając miastu większej grozy i tajemniczości. Doszedłem do znajomego skrzyżowania Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Tu poczułem się u siebie, widząc niesamowity ruch uliczny. W nieruchomym tramwaju bez szyb ktoś sprzedawał gorącą zupę. Kobieta na cegłach sprzedawała chleb. Nawet oferowano kwiaty, a w powietrzu unosił się powiew wiosny. Kapela uliczna grała „Jak Uśmiech Dziewczyny Kochanej”. „Ludzie słuchajcie! Nasza Warszawa żyje!” Coś mnie mocno ukuło w piersi. Idąc Królewską koło Ogrodu Saskiego zza ogrodzenia wystawały młode gałązki wypuszczające nowe listki. Z ulic uprzątnięto gruz tak, że można było swobodnie iść. Bez zwłoki skierowałem się na ulicę Nowomiejską 1/3, bo tu mieszkała moja Mama z moim bratem Stachem. Na poddaszu róg Wąskiego Dunaju, ten narożny budynek okazał się kupą gruzu. Usiadłem zmęczony na tych gruzach, podparłszy strapioną głowę na ręku. Aż tu jakaś dziewczynka kładzie mi na ramieniu dłoń. „Panie Jureczku nareszcie! Pan Stasio tu często przychodzi i odnawia napis w bramie”. Ta dziewczynka to córka dozorcy tego domu. „Ale ja tu nie widzę żadnej bramy”, powiedziałem. „Niech Pan idzie za mną” i zaprowadziła mnie od Wąskiego Dunaju, wprowadzając do bramy. „O tutaj”, wskazując palcem na ścianę dodała. „Pan Stasio był tu przedwczoraj i poprawiał ten adres”. Nie miałem żadnego pisaka, więc dziewczynka przyszła mi z pomocą. Wetknęła mi do kieszeni kartkę z adresem i pocałowała. „To na Żoliborzu”, dodała, „łatwo tam trafić”. I kiedy wyszedłem na Nowomiejską, jechał akurat wozak na gumowych kołach załadowanym wozem gruzem. Zapytałem: „czy mógłbym się z nim zabrać?”. „Ale dokąd?, Zagadnął. „Na Żoliborz”, odpowiedziałem. „Wskakuj chłopcze, przy Cytadeli skręcam nad Wisłę. Tam zwalam towar i tak na okrągło, ale ty potuptasz ulicą Zajączka do torów tramwajowych. Skręcisz w prawo i te tory cię zaprowadzą do samego domu twojej Mamy!”.
Tak się też stało, że stanąłem na ul. Słowackiego 20. Żoliborz okazał się dzielnicą, jakby tu w ogóle nie było powstania. Całe budynki troszkę postrzelane i gdzieniegdzie zamiast szyb dykta albo tektura. Wdrapałem się na 4-te piętro, sprawdziłem, że jest mieszkanie 19. Zapukałem i po chwili otworzyła drzwi moja matka chrzestna Stefania Kajak. Bo w 1941 r., kiedy byłem w bursie przy ul. Czerniakowskiej róg Łazienkowskiej, Niemcy zrobili blokadę, sprawdzając dokumenty. Okazało się, że nie mam metryki chrztu. Więc Mama ze swoją koleżanką Stefą Kajak zawiozły mnie na rodzinną Wolę do kościoła św. Wojciecha i tam mnie drugi raz ochrzczono, bo proboszcz powiedział, że to nie szkodzi. Matka chrzestna tylko krzyknęła: „Stasiu masz Jurka!”. Przywitanie było bardzo gorące. Mamy nie było, ponieważ była w pracy na pl. Narutowicza w PKS-ie. W marcu 1947 r. odnalazła się siostra wywieziona do Berlina Jasia.
W kwietniu 1947 r. wstąpiłem do Ochotniczej Brygady Odbudowy Warszawy, mieściliśmy się w parku Traugutta tuż przy Cytadeli. Dowódcą był gen. bryg. Marian Spychalski. Turnus trwał 3-y miesiące. Umundurowani w wojskowe mundury i obowiązkowa musztra. Przebijaliśmy późniejszą ulicę M. Nowotki przez tereny Getta od Dworca Gdańskiego do pl. Bankowego. Współzawodniczyliśmy z brygadami międzynarodowymi jak: Węgrzy, Czesi, Francuzi, Jugosłowianie, Bułgarzy. Nasze narzędzie pracy to: kilof, oskard, łopata, taczka. Układaliśmy sami tory i pchaliśmy wózki z gruzem nad Wisłę. Nie otrzymywaliśmy za tą pracę zapłaty. Na zakończenie turnusu odbyła się defilada na terenie obozu z taczkami, oskardami, kilofami, łopatami. Wręczenie dyplomów i skierowanie do szkół zawodowych, do jakich kto się zapisał. Ja zgłaszałem chęć do szkoły sztuk pięknych, ale powiedziano mi, że jeszcze takich szkół nie ma. Zapisałem się, więc do Szkoły Przysposobienia Przemysłowego w Będzinie elektrotechniczna. Inni ochotnicy rozjechali się po całym kraju jak: Łódź, Kielce, Szczecin, Poznań, Wrocław, Żagań, Bielsko itd. […]

 

 

 

Powiązane hasła

”None

Skip to content