menu

Penczak Barbara z d. Potz – „Wypędzone z Warszawy, znalazłyśmy się w Pruszkowie”

Penczak Barbara z d. Potz – „Wypędzone z Warszawy, znalazłyśmy się w Pruszkowie”

Barbara Penczak z d. Potz, ur. w 1940 r., w czasie okupacji mieszkała wraz z rodzicami, Henryką i Witoldem (pseud. Koperski) oraz młodszym bratem, Michałem, w Śródmieściu przy ul. Świętojerskiej. Kiedy w czasie Powstania Warszawskiego w wyniku bombardowania zginęła jej matka oraz 1,5 roczny brat, opiekę nad dziewczynką przejęła babcia, Jadwiga Potz. Pod koniec września 1944 r. zostały razem wygnane do obozu Dulag 121, a następnie wysłane transportem w nieznanym kierunku, z którego udało im się uciec i przedostać do Gałkówka pod Łodzią. Jej ojciec, który walczył 104. kompanii Związku Syndykalistów Polskich na Starym Mieście, opuścił stolicę w październiku 1944 r. Pani Barbara Penczak opisała losy rodziny w 2022 r. w oparciu o własną pamięć wojennych przeżyć, opowieści rodzinne oraz literaturę dotyczącą losów Witolda Potza („Na barykadach Starówki” Stefana Śmigielskiego oraz „Przemarsz przez piekło” Stanisława Podlewskiego). Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.

1 października 2017 r. obserwowałam Marsz Pamięci odbywający się w ramach obchodów rocznicowych organizowanych przez Muzeum Dulag 121. Inscenizacja pokazywała, jak Niemcy pędzili Warszawiaków do Pruszkowa oraz warunki, w jakich ich przetrzymywali. Statyści starali się oddać atmosferę tamtych dni. Mogliśmy zobaczyć, jak wyglądały rodziny z dziećmi i tobołkami, okaleczeni, idący o kulach Powstańcy Warszawscy oraz sanitariuszki, które pomagały wygnańcom, rozdając ludziom wodę do picia, posiłki i robiąc opatrunki. Wśród statystów byli też tacy, którzy odgrywali rolę Niemców. Byli odziani w niemieckie mundury, mieli broń i zachowywali się jak prawdziwi okupanci. Obserwując obchody Przemarszu Warszawiaków, przypomniałam sobie niektóre przeżycia z okresu mojego dzieciństwa z czasu wojny, Powstania Warszawskiego, a także z obozu w Pruszkowie.

Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą przeżyć w rodzinnym mieszkaniu na ulicy Świętojerskiej. Pamiętam, jak przez mgłę, moją pierwszą mamę, trzymającą na rękach Michałka – mojego młodszego braciszka. Pamiętam również błyszczącą podłogę i jasne, wysokie pokoje. Do mieszkania przychodził mój tatuś – Witold Potz z wujkiem Sroczyńskim. Zabawiali mnie sztuczkami z białą i czarną laleczką, które mieściły się w ich dłoni. Obaj panowie byli ubrani w kurtki panterki, przepasane paskami i błyszczące oficerki. Z późniejszych opowiadań Babci i Ojca dowiedziałam się, że byli Powstańcami, którzy bronili pałacu Blanka, katedry Świętego Jana, domu Profesorów na Starym Mieście, a także budynku Pasty.

Dniem, który do dziś wzbudza we mnie strach i przykre wspomnienia, był 22 sierpnia 1944 roku, gdy zbombardowano nasz dom na ul. Świętojerskiej. Pamiętam straszliwy huk, pył, przeraźliwe krzyki, wyrwanie mnie z łóżeczka, w którym spałam i ucieczkę do piwnic, które znajdowały się pod naszą kamienicą. Było tam przygotowane pomieszczenie dla mojej mamy z dziećmi. W piwnicy przebywała również Pani Halina – druga żona mojego Dziadka, Witolda Potza Seniora, a w wózku leżał mały Andrzejek, ich syn. Ja stale przebywałam przy nim i to uratowało mnie od śmierci.
Tego sierpniowego dnia Niemcy z zaciekłością bombardowali Stare Miasto. Jedna z bomb, potocznie nazywana „Krową”, wpadła do naszej piwnicy. Dom całkowicie się zawalił, a całą moją rodzinę i sąsiadów zasypało. Do dziś, wchodząc do jakiejkolwiek piwnicy czy podziemia, czuję w nosie pył, zapach gruzu oraz niepokój. Z opowiadań Babci wiem, że tego dnia zginęła moja Mama i Michałek.

Ojciec, zawiadomiony o zbombardowaniu domów na Świętojerskiej, pośpieszył na ratunek, chcąc ocalić swoją rodzinę. Niestety, mimo reanimacji, nie udało się ocalić Mamy i brata. Oboje zostali pochowani w miejscu wolnym od gruzów zawalonego domu, a po wojnie ich ciała zostały przeniesione na Cmentarz Bródnowski.

Mój Ojciec wrócił do swojego zgrupowania – 104 Kompani Syndykalistów na Starym Mieście. Już po wojnie dowiedziałam się od tatusia, jak wyglądała obrona katedry Świętego Jana. Trwały tam zacięte walki o niemal każdy witraż okienny, każdą niszę, ale przy przeważającej sile doskonale uzbrojonych Niemców, Powstańcy byli zmuszeni się wycofać. W późniejszym czasie walczyli o inne reduty Starówki i wtedy również musieli się wycofać. Później mój Ojciec wraz z porucznikiem Kazimierzem Puczyńskim – pseud. Wroński i innymi Powstańcami, zdobywali kilkupiętrowy budynek Pasty. I tu także, po zaciętych walkach o każde piętro, zostali wyparci przez Niemców. Ranny pan Puczyński, mój tata i 17-letnia łączniczka – Jadzia, ukrywali się przez kilka dni w piwnicach tego budynku. Cierpieli z powodu braku wody, jedzenia i nękała ich choroba jelit.  Po pewnym czasie, gdy nieco zregenerowali siły, opuścili swoją kryjówkę. W tym czasie Warszawa była doszczętnie niszczona i podpalana przez Niemców. Był to już początek października, a ojciec wraz z towarzyszącymi osobami, uciekał przez niemal całkowicie opustoszałą i spaloną stolicę. Kryjąc się w kanałach, okopach, uciekając przez cmentarz, Getto Warszawskie, Pawiak i Dworzec Gdański, dotarli do Błonia.

Po śmierci mojej Mamy i Michałka, zaopiekowała się mną Babcia, Jadzia Potz, która była łączniczką AK w Powstaniu Warszawskim. Opowiadała mi, że przenosiła meldunki powstańcze, często ukrywając je w mojej bieliźnie. Pomieszkiwałyśmy w różnych zakamarkach, ruinach domów. Podobno chorowałam na dezynterię, ponieważ nie miałyśmy co jeść i piłyśmy wodę z różnych ujęć.

Ucieczka ze Starego Miasta kanałami do Śródmieścia Warszawy – to wspomnienie także budzi we mnie lęk i obrzydzenie. Pamiętam tylko ciemności, chlupanie wody z fekaliami. Babcia opowiadała, że byłam niesiona na rękach przez nią i jakichś ludzi, abym nie utopiła się w tej brei. Wyjścia z kanałów nie pamiętam, ale zapach często do mnie wraca.

Następnie zostałyśmy wypędzone ze Śródmieścia i musiałyśmy dotrzeć do Pruszkowa. Nie pamiętam tej wędrówki, ale ciężko mi pojąć, jak niespełna 4-letnie dziecko, jakim byłam, przeszło taki kawał drogi. Pamiętam natomiast pobyt w Pruszkowie. Jak w wysokiej i ogromnej hali Babcia podsadziła mnie na parapet okna. Panował tam zaduch, straszny tłok, harmider.

Następne wspomnienie dotyczy pobytu w wagonie, bez dachu, w pociągu, który wiózł nas w niewiadomym kierunku. Babcia leżała na podłodze, miała złamane żebra i bardzo krwawiły jej kolana. Ludzie stojący przy torach wrzucali do naszego wagonu pomidory czy jabłka, a ja próbowałam złapać cokolwiek. Na szczęście niektóre produkty upadały na podłogę.

Potem nagle ucieczka z wagonu, w ogromnym pośpiechu, w ciemnościach. Babcia ściągnęła mnie z wagonu, bo w przeciwnym razie byłybyśmy wywiezione, gdzie – nie wiadomo.

Zaczęła się tułaczka po kartofliskach, snopkach i stodołach. Wreszcie przygarnął nas i nakarmił wieśniak, pan Michał. Spałyśmy na sienniku, ale była to trudna noc, bo Babcia stale strząsała z siebie i ze mnie pchły lub pluskwy, które straszliwie mnie gryzły.

Nasza wędrówka trwała bardzo długo… aż wreszcie dotarłyśmy do Gałkówka pod Łodzią. Była tam plebania, na której mieszkała Ciocia Marysia – krewna Babci. Przed nami, kilka dni wcześniej dotarł tam ksiądz Adam Trzciński, który powrócił z obozu w Dachau. Był ciężko poraniony, niedożywiony, z bolesnymi hemoroidami od siedzenia na betonie obozowym. Pamiętam drewnianą balię, w której ksiądz mył się w zimnej wodzie z octem, aby doprowadzić ciało do zdrowia – tak mówiła Ciocia Marysia.

Gałkówek był dla nas spokojnym azylem przez wiele miesięcy. Była tam krowa, kogut, kury, studnia z żurawiem i przede wszystkim – woda i jedzenia.

Ja spałam z Babcią i czułam się wreszcie bezpieczna. Ksiądz Adam po dojściu do zdrowia uporządkował kościół i zaczął odprawiać msze. Lubiłam tam chodzić, bo unosił się tam zapach kwiatów i umytego drewna. Ciocia Marysia sadziła kwiaty na klombie przed oknami i zabierała mnie do piwnicy, gdzie trzymała w garnku zsiadłe mleko i ziemniaki. Lubiłam też chodzić po deskach położonych nad zalaną wodą posadzką, po której skakały czasem żabki.

Do Gałkówka przyjeżdżali także wujostwo Długołęccy – również krewni Babci i Cioci Marysi. Jeszcze długo, do lat 50., byli prześladowani za działalność konspiracyjną.

Pewnego dnia zapukał do okna mój Tatuś, Witold Potz, któremu w jakiś sposób udało się nas odszukać. Zabrał mnie i Babcię do Łodzi, gdzie poznałam nową Mamę – śliczną, młodą Alicję z domu Wyrzykowskich, która w czasie Powstania była sanitariuszką na Żoliborzu. Po pewnym czasie Tatuś i Alicja pobrali się. Babcia wyjechała do Dąbrowy Górniczej, gdzie spotkała się ze swoją rodziną Miszczaków i zaczęła tam pracować.

Ja – już w nowej rodzinie – zamieszkałam w poniemieckim mieszkaniu na ul. Żeligowskiego. Pamiętam niemieckie meble i obraz, który przedstawiał małą Niemkę. Wtedy zaczęło się w miarę normalne życie. Poznałam rodziców mojej drugiej mamy, Alicji – kochaną Ciocię Stenię i Wuja Jana, którzy także zajęli się moim wychowaniem. W tym czasie wróciły również z sześcioletniego wygnania na Syberię, moja ciocia – Dziutka i jej mama – Jadwiga. Później zaczęłam chodzić do szkoły, a wkrótce potem urodził się mój nowy braciszek – Jaś. Wszystkim moim bliskim jestem wdzięczna za opiekę i ratowanie mnie z różnych opresji losu.

Barbara Penczak z d. Potz w Józefowie wraz z matką Henryką oraz bratem Michałem. Józefów, 1944 r., tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Z arch. pryw.

Barbara Penczak z d. Potz niedługo po wojnie. Z arch. pryw

Powiązane hasła

”None

Skip to content