Pisańska Zofia – „Byłam dwa razy w obozie Dulag”
Zofia Pisańska urodziła się w 1922 roku na ziemiach obwodu winnickiego Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W latach 40. mieszkała z mężem, Zygmuntem Klusko, na warszawskim Marymoncie. Tuż przed wybuchem Powstania małżeństwo rozdzieliło się – Pani Zofia z ośmiomiesięcznym synem na rękach przedostała się na ul. Grzybowską, podczas gdy jej mąż pozostał w domu. Rozpoczęcie walk uniemożliwiło im spotkanie. Po kilku tygodniach spędzonych w piwnicach na Śródmieściu Zofia Pisańska została pognana do obozu przejściowego w Pruszkowie. Kiedy, dzięki przychylności wartownika, udało jej się stamtąd wydostać, postanowiła przedrzeć się przez strefę walk, aby odnaleźć męża znajdującego się w Warszawie. Szczęśliwie udało jej się dotrzeć na Marymont, jednak po dwóch dniach spokojniejszego życia po raz wtóry – tym razem z mężem – została zmuszona do przejścia tej samej drogi, którą pokonywała wcześniej samotnie – przez kościół świętego Wojciecha do obozu Dulag 121. Stamtąd małżonkowie zostali wywiezieni do Krzyżanowa, gdzie doczekali końca wojny. Rozmowa z Panią Zofią została przeprowadzona w Muzeum Dulag 121 w 2020 roku.
Nazywam się Pisańska Zofia. Mój tata był Pisański. Moja mama pochodziła z Miłkowskich. Józefa i Feliks.
W którym roku się Pani urodziła?
7 kwietnia 1922 roku. Urodziłam się na Ukrainie. Jak miałam cztery lata, to rodzice uciekli stamtąd. Tam mieli swój majątek. Jakoś udało im się przed tą całą zawieruchą uciec.
Pamięta Pani nazwę miejscowości, w której Państwo mieszkali?
Byłam chrzczona w Niemirowie. A gdzie mieszkałam, tego nie wiem. Tak mi się wydaje, że ich majątek nazywał się Wachnówka, ale tak na sto procent nie pamiętam. Rodzice w ogóle mnie nie uświadamiali, nie mówili o tych sprawach.
Pamięta Pani jakieś sceny z tego dzieciństwa? Ma Pani wspomnienia z tej ucieczki?
Pamiętam, że za głowę mojego taty – jeśli by go ktoś złapał, kiedy uciekaliśmy stamtąd – dawali nagrodę. Mój tata był sędzią czy adwokatem. Nie wiem dokładnie. Mamusia nie pracowała, tylko po prostu była w domu. Powodziło im się tam pewnie dobrze. Ale w końcu musieli uciekać.
Zapamiętała Pani ten moment?
Na początku, jak rodzice przyjechali, to się błąkali. Najpierw mieszkali w Inowrocławiu, potem gdzieś jeszcze, bo tata nie mógł znaleźć pracy w swoim zawodzie, miał bowiem ten taki akcent i trudno było mu znaleźć zatrudnienie. Tam gdzie była praca, tam się mieszkało. Mieszkaliśmy i w Inowrocławiu, i w Bydgoszczy, w końcu do Rembertowa przyjechaliśmy. Rodzice wynajęli tam mieszkanie.
W Warszawie była mojej mamusi siostra, która wcześniej uciekła stamtąd. Część rodziny tam została, ale w ogóle nie mieliśmy z nią kontaktu, bo nie wolno było pisać. Siostrzeniec mojej mamy, który został, jakoś w czasie wojny, kiedy mieszkaliśmy w Rembertowie, przyjechał do Warszawy. Miał przepustkę. On bał się nas odwiedzić, bo nie wolno im było nigdzie się ruszać, ale w końcu przyjechał i powiedział, żeby rodzice więcej nie pisali do niego, bo tam nie wolno im mieć kontaktu z Polską.
Już do szkoły chodziłam, byłam taka prawie dorosła, kiedy zapoznałam takiego studenta, który jeszcze przed wojną przyjeżdżał z Warszawy do Rambertowa. Jego rodzice mieszkali w Warszawie, ale postawili dom w Rembertowie dla lokatorów. Ich syn przyjeżdżał, bo tam był ogródek. Był starszy ode mnie parę lat. Jakoś tak się stało, że wyszłam za mąż za niego. Miałam wtedy 21 lat.
Więc musiało być to około 1943 roku. Tuż przed Powstaniem.
Tak, to było wszystko przed.
Jak wspomina Pani czas przedwojenny?
Tatuś pracował w Pocisku w Rembertowie. To był taki zakład amunicji [Zakłady Amunicyjne „Pocisk” – przyp. red.]. Ja się uczyłam. Mamusia była w domu. Później wszystko nam się rozbiło – mamusia zachorowała, miała raka nogi, a tatuś umarł. W ogóle cała rodzina się rozprysła. I po prostu wojna wybuchła. Ja byłam wtedy u znajomych w Warszawie, na Pradze. Nie zdążyłam zrobić matury. Mój przyszły mąż studiował, ale przerwał studia.
Jak Pani minęły lata okupacji, co Pani wtedy robiła? Jakie były warunki życia?
Warunki były okropne. W czasie wojny byłam na Krakowskim Przedmieściu. Na moich oczach palił się Zamek Królewski. Przeżywałam to strasznie.
W pewnym momencie tatuś, a potem mamusia zostali umieszczeni w domu opieki społecznej na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Bednarskiej. Ja natomiast wynajęłam sobie mieszkanie tuż obok, w dziekance [Zajazd Dziekański – budynek przy Krakowskim Przedmieściu 56 – przyp. red.]. Musiałam się sama utrzymać, pomóc trochę mamusi w tym domu opieki. Pamiętam, że na Miodowej była cukiernia. Właściciel miał dwójkę dzieci, wychowywał je bez żony, nie byli razem. Zaoferowałam się zaopiekować tymi dziećmi. W jego domu była starsza matka, była służąca, a ja tylko dziećmi się opiekowałam. W tym czasie miałam kontakt z moim przyszłym mężem, mimo że nie mieszkałam już w Rembertowie. On był bardzo opiekuńczy w stosunku do mojej mamy, do mnie.
Pewnego dnia jechałam tramwajem w pobliżu Arbeitsamtu i z tramwaju Niemcy do tego Arbeitsamtu wszystkich wyrzucili. Sprawdzali dokumenty, żeby do pracy kogoś wziąć. Miałam wtedy taką kenkartę, że niby gdzieś pracuję, ale to było fikcyjne. Oni to doskonale wiedzieli. Był taki moment – przy biurku siedział Polak nie Polak, nie wiem, ale mówił po polsku. Sprawdzał wszystkie te dokumenty. Wiedziałam, że mnie zabiorą na roboty do Niemiec, bo byłam jeszcze młoda. Na szczęście moi rodzice przywieźli z Ukrainy trochę złota. Miałam przy sobie złoty pierścionek, pamiętam, z literką Z, bo jestem Zofia. Powiedziałam, że nic nie mam poza tym pierścionkiem i poprosiłam: „Niech mnie Pan uratuje, bo ja mam mamę chorą i się nią opiekuję. Nie mogę nigdzie wyjechać”. On, pamiętam, powiedział mi: „Idź prosto tym korytarzem i skręć w prawo”. Poszłam. Spojrzałam, a tam były ubikacje. Weszłam do takiej ubikacji. Siedziałam spokojnie. W dole były takie otwory, widziałam buty niemieckie osób, które tam przechodziły. Ktoś złapał za klamkę. Pomyślałam, że schowałabym się do tej miski klozetowej. W końcu oni poszli znów łapać. Nie wiem, czy to ten, czy nie ten otworzył te drzwi i powiedział: „Uciekaj tylnym wyjściem”. Wyszłam gdzieś na Marszałkowską.
Wziął od Pani pierścionek?
Nie, nie chciał tego pierścionka. Nie chciał nic, puścił mnie. Wyszłam na Krakowskie Przedmieście.
W czasie okupacji ciągle były łapanki, ciągle żyło się w strachu. Jeszcze jak byłam na Krakowskim Przedmieściu, to tam była taka Resursa Obywatelska [budynek przy Krakowskim Przedmieściu 64 – przyp. red.]. Przed tą Resursą stał taki starszy człowiek, grał na skrzypcach piosenki patriotyczne: „W nocy nalot, w dzień łapanka, bimber szklanka…”, coś takiego. W końcu go oskarżyli i zastrzelili.
Jak mieszkałam z moim mężem już na Marymoncie – mieliśmy z siostrą mojego męża taki domek jednorodzinny – Niemcy wpadli do nas pewnego dnia skoro świt, wszystko powywracali, z szafy rzeczy powyrzucali, czegoś szukali. Męża zabrali. Z tych domów zabrali mężczyzn. Postawili pod płotem i liczyli: „Raz, dwa, trzy, cztery, pięć odchodź, pięć odchodź”. Tych, co odeszli, to zabrali do lasu i rozstrzelali. Ciągle przed Powstaniem powtarzały się takie historie.
Czy działali Państwo w konspiracji?
Mój mąż nie. On nie zajmował się konspiracją, ale siostra mojego męża, siostrzenica i siostrzeniec, którzy też mieszkali w tym domku jednorodzinnym, brali udział w Powstaniu.
Czym się Państwo w tym okresie zajmowali?
Mój teść miał warsztat obuwniczy, miał tam czeladników. I mąż pracował u swojego ojca. Ja nigdzie nie pracowałam.
Państwo wiedzieli, że się zbliża Powstanie? Ktoś przekazywał te informacje? Czy jakoś się o tym mówiło?
Siostrzeniec i siostrzenica [Stanisław i Stefania Wlaźnik – przyp. red.] brali udział w Powstaniu, ale nic nam nie mówili o tym. Chodziły plotki o Powstaniu. Właśnie miało wybuchnąć Powstanie – już miałam małe dziecko – gdy mąż do mnie powiedział: „Wiesz co, coś wisi w powietrzu, coś będzie. Ty jedź z dzieckiem do moich rodziców – którzy mieszkali w Warszawie na Grzybowskiej – a ja do ciebie przyjadę, bo na razie tutaj nikogo nie ma w domu, wszyscy gdzieś poszli. Nie chcę zostawić tak mieszkania samego. Ty jedź najpierw z dzieckiem, a ja do ciebie przyjadę”. I pojechałam z synkiem. Wybuchło Powstanie i mąż już nie zdążył do mnie przyjechać, został na Marymoncie.
Pamięta Pani dokładne adresy miejsc zamieszkania?
Z mężem mieszkaliśmy na Marymoncie, ale dokładnego adresu nie pamiętam. Na Grzybowskiej to rodzice mieszkali na czwartym piętrze, nie pamiętam numeru. Wiem, że to było niedaleko Haberbuscha, bo tam w czasie Powstania olej rozdawali. Poszłam po ten olej, ktoś mnie trącił, bo coś niósł, cała byłam oblana tym olejem. To była makabra. Na tej Grzybowskiej Powstanie trwało, myśmy do piwnicy musieli schodzić, bo ciągle słychać było te krowy ryczące, detonacje, takie wrr, wrr… Później bum, bum, pociski ciągle. Siedziało się w piwnicy z tym małym dzieckiem. Była bieda, nędza. Nie było co jeść. Ja jeszcze, dzięki Bogu, karmiłam to dziecko, ale do mnie przyszła kobieta z marchewką, żebym zjadła tę marchewkę i pokarmiła jej dziecko. Takie były różne historie.
Siedziało się na tej Grzybowskiej. Jak było hasło, że Niemcy zaraz wpadną, to się szybko brało dziecko i leciało się na Śródmieście. Tam byli powstańcy. Jak później był spokój, to się znów wracało na Grzybowską, do tej piwnicy.
Miała Pani jakieś informacje o tym, co się dzieje z mężem na Marymoncie?
Żadnego kontaktu nie miałam, bo to było piekło. Mowy nie było o tym, żeby nos gdzieś wystawić.
W końcu było już tak, że Niemcy zajęli Grzybowską. Nas wygonili z tych piwnic i popędzili do tego kościoła na Woli.
Kościoła św. Wojciecha?
Tak. Jak nas pędzili, to po drodze za nami były miotacze ognia. Mnie tylko nogi opaliło, ale ludzie padali poparzeni. Palili się, bo każdy na siebie wziął coś cennego – czy palto, czy futro. Nas właśnie pędzili do takiej remizy, ci wszyscy poparzeni tam dotarli. Wtedy powiedzieli w tej remizie, że poparzeni mają zostać, pójdą do szpitala, a ci, którzy mogą, to niech idą dalej. Ja z dzieckiem ruszyłam dalej, a ci zostali. Jak tylko odeszliśmy, to ich wszystkich rozstrzelali. Nas popędzili do tego kościoła na Woli. Najpierw była segregacja. Tych z dziećmi i chorych wpuścili do kościoła, a zdrowych, kobiety i mężczyzn, zostawiali na zewnątrz. Później wywozili ich, ale nie wiem gdzie – na roboty czy gdzieś indziej.
Byłam z dzieckiem w kościele. Pamiętam taki moment, że to moje dziecko było strasznie głodne, już nie miałam pokarmu. Było prawie konające z głodu. Tam stały takie cebrzyki z wodą, którą ludzie się obmywali. Człowiek był spragniony. Ochlapać się trochę można było, z tej piwnicy powychodziliśmy brudni. Nie wiem skąd, miałam jakiegoś suchara i taki kubek. Nabrałam tej brudnej wody z tego cebrzyka. Wzięłam kubek tej brudnej wody, namoczyłam suchara i dałam dziecku. I proszę sobie wyobrazić, że nic mu nie zaszkodziło.
Miałam wtedy przy sobie aparat fotograficzny. Niemcy ogłosili, że kto ma aparat, żeby oddał. Oddałam. Mogłam chociaż rolkę wyciągnąć, tego żałuję bardzo, ale wtedy człowiek nie myślał o niczym tylko o ratowaniu dziecka i życia. W takim momencie człowiek inaczej myśli w ogóle. Później wywieźli nas z kościoła do Pruszkowa.
Pociągiem?
Tak, pociągiem.
Kiedy to było? Pamięta Pani miesiąc, dzień, kiedy wygnano Państwa z domu?
Daty nie pamiętam, ale to musiało być na początku Powstania. W Pruszkowie puścili nas do takich hal, gdzie zwykle są pociągi. Tam trochę słomy było rzuconej i tam żeśmy byli. Nie pamiętam, jak to było z jedzeniem. Tylko wiem, że była opieka RGO. Była pomoc, ale minimalna. Podrzucili coś dziecku, żeby mogło coś zjeść, napić się. Do głowy mi nie przychodzi, jak ja sobie z tym radziłam. Przecież dziecko się załatwiało. Teraz nie zdaję sobie sprawy z tego, jak to było.
W końcu wpadłam na pomysł, żeby wyjść z tego obozu w Pruszkowie. W domu na Grzybowskiej mieszkała taka garbata kobieta, która też trafiła tutaj ze swoim dzieckiem. Poszłyśmy do bramy i prosiłyśmy tego wartownika, żeby nas wypuścił. Powiedziałam, że mam siostrę w Pruszkowie, że moje dziecko to właściwie jest chore. I nas wypuścił.
Nie pamiętam ludzi w Pruszkowie, do których trafiłam, ani ulicy. To był jednorodzinny domek. Poszłam do kościoła, żeby ochrzcić dziecko – chrzestną została ta kobieta z Grzybowskiej, a chrzestnym chyba organista. Nie pamiętam nazwiska.
Jak nazwała Pani syna?
Mieczysław, bo on się urodził w Nowy Rok, akurat pierwszego.
Ciągle były wiadomości pokątne, że z jakichś dzielnic przywożą ludzi. Ta znajoma, z którą wyszłam, miała córkę. Też na Marymoncie mieszkała. Nasłuchiwałyśmy, czy z Marymontu przywożą, ale żadnych wiadomości żeśmy nie otrzymały. Powiedziałam: „Wiesz co, ja pójdę pieszo na Marymont do męża”. A ona: „Ja zostanę, może tu córkę moją przywiozą”. I tak z dzieckiem wybrałam się pieszo na Marymont. Nie wiem, jakim cudem nie zabłądziłam gdzieś, tylko szłam w stronę Warszawy. Gdy dochodziłam już blisko Warszawy, wszędzie widziałam napisane na słupach ostrzeżenia: „Kto udzieli pomocy warszawiakowi, ten będzie rozstrzelany”. Wtedy noc się zbliżała, jakiś gospodarz – nazwiska ani nic nie pamiętam – wziął mnie, wsadził do stodoły i powiedział: „Żeby tylko dziecko nie płakało”. Przyniósł mi trochę żywności, dziecku dał mleka czy coś. Byłam tam noc. Skoro świt wyszłam, żeby już nie robić kłopotu… Bo przecież ten człowiek strasznie ryzykował. Żałuję, że nie znam ani jego nazwiska, ani tej miejscowości. Nie było mi w głowie pamiętać takie rzeczy. Szłam dalej. Doszłam do Babic. Tam byli tacy ogrodnicy, którzy mieli swoje warzywa. Zatrzymałam się u takiego jednego i on do mnie powiedział, że z Marymontu przychodzi taki starszy mężczyzna, jakoś się przedziera, i nosi dla powstańców i ludzi trochę pomidorów, trochę ogórków, żywność. Pomyślałam, że jak on się przedziera, to i ja się przedrę na Marymont. Na co on: „Skąd, to pod ostrzałem z tego CIF-u, na tej wieży stoją strażnicy i pilnują, żeby do Warszawy się nikt dostał”. A ja przecież szłam pieszo po to, żeby się spotkać z mężem. Byłam uparta i jak ten mężczyzna przyszedł, powiedziałam: „Jak Pan idzie, to i ja przejdę”. I z dzieckiem, czołgając się, usiłowałam dotrzeć do męża. Były takie piaski tam. I po tych piaskach z tym starszym człowiekiem szłam. Tu trup leżał, tam trup leżał. Tak doczołgałam się do męża. Do naszego domu. Wszystko było w porządku. Myśmy tam mieli ogródek taki przy domu. Były takie piękne jabłka. Jak przyjechałam, to mąż mnie dotykał, czy to ja jestem żywa, bo on już dawno mnie pochował. I mówi: „Popatrz, na górze mam te jabłka i śliwki. Tak myślałem, że może dla ciebie kiedyś będą”.
Byłam z mężem chyba przez dwa dni i znów ogłosili przez megafon, że wszystko będzie zrównane z ziemią, żeby się wynosić i koło lasku zbierać. Znów nas pędzili do tego kościoła. Po drodze Ukraińcy nas pilnowali. Jeden Ukrainiec podbiega do mnie, do mego syna i przystawia mu broń i mówi: „Ty polski bandit jesteś!”. Na szczęście nie strzelił. Po drodze raz mąż niósł dziecko, raz ja. W wózku kółka się popsuły. Wózek się rzuciło, jakiś tobołek ciągnęliśmy z sobą. Rzuciło się i to, bo to kawał drogi był. Wreszcie doszliśmy znów do tego kościoła. Wiedziałam, że przy kościele będzie segregacja. Męża zostawią, a mnie puszczą z dzieckiem. To był bardzo dobry człowiek, ale mało przedsiębiorczy. Dałam mu dziecko: „Ty masz dziecko”, a sobie brzuch wypchałam. I na tej podstawie poszłam do kościoła, a męża zostawili z dzieckiem. Pamiętam, w tym kościele było na strychu takie okienko. Przez to okienko patrzyłam, bałam się, co będzie dalej. Myślałam, że straciłam i męża, i dziecko. Ale zobaczyłam, jak Niemiec doszedł do męża i do niego powiedział: „Raus do kościoła!”. I znów mąż był ze mną, w kościele.
Znowu byli Państwo razem. Dużo było tych rozłąk.
W tym kościele było różnie, to było coś okropnego. Kobieta rodziła przy ołtarzu. W ogóle trudno opisać.
Znów nas wieźli do Pruszkowa. Pamiętam, jak przy bramie ktoś z RGO chyba dał dziecku taki kocyk. Taką kołderkę. Bo właściwie bez niczego tu przyszliśmy, bo wszystko się po drodze porzucało, bo było zbyt ciężkie.
Na terenie obozu to w ogóle nie wychodziłam, bo się bałam. Byłam młoda. Jakby Niemcy mnie zobaczyli, to mogli mnie gdzieś zabrać, więc w ogóle się nie pokazywałam. Siedziałam z dzieckiem, a za drugim razem jeszcze z mężem. Pierwszy raz byłam krótko. Nie wiem, ile to było dni. Drugi raz, z mężem, dłużej. Ciągle byłam w strachu, bo mąż młody, ja młoda. A Niemcy ciągle chodzili, krążyli, wyciągali ludzi młodych. Tak więc ciągle w strachu był człowiek. Wiem, że ci pomagający też się bali.
Wpuścili nas do takich rowów ze słomą. Jak ten kocyk dostałam, to tego dzieciaka zawinęłam i w tej słomie położyłam. To były warunki nie do przyjęcia po prostu. Mieliśmy trochę pomocy od RGO. Jakaś kobieta przyszła i mówi: „Z dzieckiem jesteś, Boże”, i przyniosła mi jakieś mleko. Trochę nas tam odżywili. Nie da się opisać, jak to było. To wszystko było bardzo trudne.
Pamięta Pani moment selekcji?
Myśmy stali ileś godzin w upale. Pamiętam, że wtedy był upał. Wiem, że to było tak, że byliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce. Z RGO miałam pomoc, inaczej byśmy nie wytrzymali – ani ja, ani dziecko. Kilka godzin się tam stało. Wsadzili nas do takich odkrytych pociągów bydlęcych. I wywieźli. W tym wagonie żeśmy stali ileś godzin, bo tory przecież były zajęte przez wojsko. Jeszcze trwało Powstanie Warszawskie, więc był rwetes. Nas wywieźli do Piotrkowa Trybunalskiego, do wsi Krzyżanów.
Gdzie Państwo zamieszkali?
Tam trafiliśmy z mężem i dzieckiem do gospodarza. Byłam w dobrych warunkach, bo miałam przy sobie męża, który pomagał temu gospodarzowi. On przydzielił nam taką komórkę, pomimo że miał dom wybudowany, ale my w tej komórce byliśmy. Po ścianie się wilgoć lała. Jakąś kołyskę dostałam i z dzieckiem tam byłam. To było nie do przeżycia po prostu.
Jak było już po wojnie, to myśmy wrócili na Marymont. Nasz dom był zniszczony, ale sąsiedni był cały i myśmy się tam zakwaterowali z mężem. Tam wcześniej mieszkało bardzo bogate małżeństwo. Oni nawet zrobili sobie taki bunkier i wszystkie swoje cenne rzeczy do niego pochowali. Tam były perskie dywany, meble ludwiki, obrazy, w ogóle cenne rzeczy. Myśmy zajęli ich mieszkanie, bo nikogo w nim nie było. Nie wiem, jak żyło się po tej wojnie. Naprawdę trudno mi powiedzieć. Było ciężko z żywnością, jakieś zmarznięte kartofle żeśmy znaleźli. Nad Wisłą stało jeszcze wojsko, czegoś pilnowało, nie wiem dokładnie. Oni przychodzili w nocy i z tego bunkra wykradali rzeczy. Myśmy nic nie ruszali, bo jak oni by wrócili, toby nas posądzili. Zobaczyli, że jestem z dzieckiem i zaczęli przynosić mi trochę jedzenia. Przychodził taki Ukrainiec, młody chłopak. Zapoznał się z dzieckiem i ze mną. Przynosił fotografie swojego dziecka, pokazywał mi je. Mówił, jak ja dziecko kąpałam: „Ja toże kupał”. Był taki delikatny, że jak przychodził i męża nie było, to się pytał: „A muż jest?”. Ja na to: „Nie ma”, to on wychodził.
Jaki był los Pani mamy podczas Powstania?
Moja mamusia, jak wybuchło Powstanie, już nie żyła. Bogu dziękowałam, że mamusię zabrał. Mamusia była bez nogi, bo miała w niej tego raka. W ogóle ledwo chodziła. Na moich oczach pewnie by ją rozstrzelali. Dziękowałam Bogu, że mamusia już wtedy nie żyła.
A rodzice Pani męża, u których Pani mieszkała? Byli oni wypędzeni razem z Panią?
Ja się z nimi rozeszłam. Oni byli wywiezieni gdzieś pod Łowicz, ale nie wiem, w jaki sposób, nie miałam z nimi kontaktu.
Pamięta Pani, jak miała na imię i nazwisko sąsiadka, która była z Panią w obozie?
Nie pamiętam jej imienia, na nazwisko miała Maszke, ale ona nie była Żydówką. Nie pamiętam jej imienia. Proszę sobie wyobrazić, ona miała córkę, na którą miała czekać, że się z nią skontaktuje. Dała mi pieniądze na drogę: „Weź te pieniądze, one ci się przydadzą”. Przyjeżdżam do mojego męża, a ta córka jej brała udział w Powstaniu w Warszawie na Pradze, przedostała się przez Wisłę i ponieważ znała naszą rodzinę, to była u mego męża. I ja jej te pieniądze, co jej matka mi dała, oddałam.
To piękne. Czy po wojnie wracały do Pani wspomnienia? Czy w ogóle się o tym mówiło w rodzinie?
Tak. Miałam dużo kontaktu z wnukami. Kiedy dzieci pracowały, ja z wnukami przebywałam. Im opowiadałam. Nawet mój wnuczek Tomek mówi: „Muszę nagrać to, co przeżyłaś”. Dużo człowiek przeżył.
Bardzo dużo. Pani Zofio, serdecznie dziękuję za rozmowę.