menu

Rawicz Bronisława – „Mój gospodarz nie żałował mi chleba”

Rawicz Bronisława – „Mój gospodarz nie żałował mi chleba”

Bronisława Rawicz podczas okupacji mieszkała przy ul. Kościelnej w Warszawie. 31 sierpnia 1944 roku została wygnana z dzieckiem ze Starego Miasta do punktu zbornego w Wytwórni Papierów Wartościowych przy ul. Sanguszki, a następnie do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd wysłano ją do wsi Longinówka koło Piotrkowa Trybunalskiego. Swoją relację nadesłała 20 października 1984 roku do Edwarda Kołodziejczyka, pisarza i dziennikarza, gromadzącego relacje dotyczące losów ludności cywilnej w Powstaniu Warszawskim. Świadectwo, wraz z częścią zbiorów pisarza, zostało przekazane do Muzeum Dulag 121 w 2011 roku. Zachowujemy styl tekst i pisownię zgodną z oryginałem.

W związku z Pana apelem „Cisi Bohaterowie” pozwolę opisać swoją gehennę tułaczą po Powstaniu Warszawskim. Mieszkałam w czasie okupacji na Nowym Mieście, ul. Kościelna 13 m. 8. Dom, w którym mieszkałam, został zbombardowany 30 sierpnia 44 roku i to jako ostatni na krótkiej ulicy Kościelnej. 31 sierpnia wraz z innymi cywilami przekroczyłam barykadę przy ul. Przyrynek koło kościoła NMP [Najświętszej Marii Panny], którą budowałam razem z sąsiadami. Miałam wówczas 32 lata i 2-letnie dziecko.

Udziału w powstańczych szeregach nie brałam, bo mąż walczył pod dowództwem „Radosława” na Starówce, ale, jak pisałam wyżej, budowałam barykady (przy ulicach Przyrynek, Franciszkańskiej i Zakroczymskiej) i gotowałam kaszę i czarną kawę dla uchodźców z Woli, których zabrałam z ulicy do naszej piwnicy. Było to 5-8 sierpnia. Nie znałam nazwisk tych swoich podopiecznych z Woli, ale jeśli ktoś z nich żyje na pewno pamięta panią Bronię, która dwa razy dziennie podawała kubek rozgotowanej kaszy czy kawę i kawał suchara.

Po przejściu za barykadę przeżyłam szok, bo ustawiono nas „gęsiego”, a było nas może 6-8 kobiet znanych mi z widzenia. Wówczas przybiegł do nas oficer niemiecki, który był albo poznaniakiem albo ślązakiem i wrzeszczał – dlaczego tak długo nie przychodziliśmy z piwnic. Mężczyzn już odprowadzono. Kobieta stojąca przede mną powiedziała do oficera, że Powstańcy nie dali nam wychodzić. Wówczas zapytał ją, gdzie są Powstańcy. Ona odpowiedziała, że w wąskim [nieczytelne]. Ja nie mogłam wytrzymać, że zdradza Powstańców, trąciłam ją palcem w łokieć, aby nie mówiła, gdzie są Powstańcy. Oficer niemiecki zauważył mój znak – kazał mi wystąpić z szeregu i krzyczał: „Ty parszywa owco – ty wrogu niemiecki!” itp. oraz „rozstrzelać ją!”. Ukrainiec towarzyszący nam repetował broń skierowaną na mnie, ale kobiety, które były ze mną w szeregu, całowały Niemca po ręku i kolanach, aby mi darował życie. Ja ze strachu byłam żywym trupem. Myślałam [o tym], że mąż nie dowie się, że zginęłam za barykadą, a dziecko 2-letnie nie wie jak się nazywa. Ale kiedy spojrzałam na tego oficera, nie wiedząc, na którym świecie jestem – on doszedł do mnie – napluł mi w twarz i powiedział ordynarnie „Pies Cy zajebał – idź”. Nogi i ręce odmówiły posłuszeństwa. Słyszałam tylko, jak moje dziecko wołało „Mama, boję się Niemca”. Ale kobiety wzięły moje dziecko na ręce i mnie pod ręce i tak doszłam do Wytwórni Papierów Wartościowych przy ul. Sanguszki. Tam działy się dantejskie sceny. Na oczach około 2-3 tys. ludzi ukraińcy gwałcili młode kobiety i nikt nie mógł reagować, bo mieli karabiny maszynowe. Mnie to na szczęście ominęło – ale nadal się obsesyjnie bałam. Ponieważ spadło na nas wiele tynku i kurzu, mieliśmy głowy białe i roztargane włosy. W tym domu zginęło dużo ludzi, bo tylko w piwnicy kilkanaście osób ocalało. Jęki zasypanych ludzi 5-piętrowego domu słyszałam do godz. 6 rano, a potem doczołgałyśmy się na kolanach po gruzach do barykady. Biała szmata wytknięta za barykadę wstrzymała strzelaninę i znaleźliśmy się za barykadą.

Po godz. 8-9 rano ustawiono nas w szeregi koło parku Traugutta i prowadzono do Dworca Gdańskiego, potem do ul. Wolskiej. Odpoczynek był w kościele na Woli. Kiedy szliśmy przez spalone getto, kazali wystąpić starym ludziom, [mówili] że ich podwiozą samochodami, ale za 10-15 minut słychać było kanonadę karabinów maszynowych. Podobno wszystkich rozstrzelano. Po wyjściu z kościoła prowadzono nas ul. Bema do kolejki EKD i odwożono do obozu „Pruszków”.

Hala, w której się znalazłam, była pusta, ale trzeba było leżeć na betonie. Szczęśliwie uratowałam jesienny płaszcz, w który zawijałam dziecko, a sama trzęsłam się z głodu, nerwów i zmartwienia. W obozie wożono zupę z porąbaną siekierą kapustą, ale ja nie miałam w co jej wziąć. Potem jakaś kobieta dała mi słoik, i tak tą zupą karmiłam dziecko, a resztę wylizywałam sama.

1 września po południu już była hala zapełniona ludźmi – wówczas przyszło kilku oficerów – Niemców z pejczami i kazali nam wyjść przed halę, gdzie nastąpiła segregacja – ci jedni na wyjazd do obozów, ja szczęśliwie na Gubernię Generalną [właśc. Generalne Gubernatorstwo – przyp. red.]. 2 września o 5 rano ładowali tych hali do pociągów towarowych, gdzie był napis „Breslau”. Upychano ich kolbami – widziałam to przez szpary baraku, w którym przebywałam.

2 września nas załadowano w pociąg towarowy (węglarki) i wieziono. Po drodze pociąg się zatrzymał i ludzie (z RGO) krzyczeli na peronie czy jesteśmy warszawiakami. W Skierniewicach podano mi 1 litr gorącej kawy i kawałek chleba oraz kankę kompotu dla dziecka. Chleb ssałam – szkoda było go połknąć, taki był dobry. O godz. 16-17 pociąg mój zatrzymano na stacji Rozprze za Piotrkowem Trybunalskim. Tam już granatowa policja kazała nam iść do szkoły.

W szkole była czysta podłoga – ale ja zostawiłam dziecko pod opieką sąsiadki i pobiegłam na miasto. Ujrzawszy światło w oknie zapukałam do drzwi. Kiedy mi otworzyła gospodyni zapytałam, czy mogą nas dwie, plus dwoje dzieci, przenocować. Chętnie ta Pani nas zaprosiła. Pobiegłam po dziecko i sąsiadkę. Tam nastawiono kocioł wody i w gorącej wodzie wykąpałyśmy w balii dzieci, a potem [umyłyśmy się] same. Potem gościli nas czym mogli – wszystko postawili na stole, aby nas ugościć i nakarmić (pisząc to płaczę). Baliśmy się jeść, tylko kawę i chleb z masłem, ale marzyłyśmy o zupie kartoflance. Spałyśmy na słomie na podłodze, bo w obozie pruszkowskim oblazły nas wszy i nie chciałam zostawić ich tym dobrym ludziom w Rozprzy. Gościł nas kierownik mleczarni (nazwiska nie pamiętam).

3 września gmina w Rozprzy zapisywała nas na poszczególne wsie i podwody nas rozwoziły. Ja trafiłam z sąsiadką do wsi Longinówka, woj. Piotrków Trybunalskie (4 km od Piotrkowa). Mój gospodarz Antoni Idzik nie żałował mi chleba ani obiadu czy kolacji. Powoli stałam się członkiem rodziny. Aby nie myśleć ciągle o swoim [nieczytelne] domu i stracie 2-pokojowego mieszkania i kilkuletniego dorobku – zaczęłam pomagać, tj. gotować obiady i trochę sprzątać u gospodarza. Za to zyskałam wiele, bo jego córka Sabina, robiąc masło na sprzedaż, zostawiała dla mojego dziecka pół szklanki masła. Wolno mi było brać mleko dla dziecka czy siebie, a nawet ugotować dla dziecka jajko. Mój mały Andrzej był ulubieńcem córek Idzika. Chodził po całej wsi – tylu miał kolegów. Mnie na zimę dano łóżko, w którym spałam z dzieckiem i dużą męską pelerynę – a zima była mroźna i jestem do dziś wdzięczna rodzinie Idzików ze wsi Longinówka.

Po wkroczeniu wojsk radzieckich wybrałam się na zgliszcza Warszawy i chodziłam w lutym 45 roku po lodzie przez Wisłę. Rodzina moja i drugie moje 6-letnie dziecko przebywało u siostry w Ostrówku Węgrowskim. Tam dotarłam już w lutym. Potem wracałam kilka razy, aby zabrać małego Andrzeja z Longinówki do Ostrówka Węgrowskiego, Z Piotrkowa Trybunalskiego dojeżdżałam przez Pruszków pociągiem, a potem na Pragę pieszo – nawet dźwigałam 2,5-letniego syna.

Nadmieniam, że córki Idzika zawsze mówiły do sąsiadów, kiedy u nich przebywałam: „mama Pani”. Nigdy nie dali mi odczuć, że jestem na ich łasce. To mnie budowało, bo innych warszawiaków nazywano dziadami. Ksiądz z parafii Milejów, pracował, aby gospodarze nie gardzili warszawiakami – mówiąc na kazaniu, że ci ludzie mieli swoje domy, które zostały zburzone przez hitlerowców. Łagodził sprawy chodząc [nieczytelne] po domach, aby podbudować zmaltretowanych życiem i warunkami warszawiaków. Może mi zazdrościli mojego gospodarza i stosunków, jakie miałam w domu Idzika.

Z rodziną Idzików nawiązałam kontakt, kiedy już mieszkałam w Warszawie i pracowałam w [nieczytelne] Rokietra – może w latach 1952-55. Kiedy przyjechałam do Longinówki mój gospodarz nie poznał mnie, pytał kto jestem i czego szukam. Powiedziałam: „Pana, panie Idzik”, ale on twierdził dalej, że mnie nie zna. Aż powiedziałam: „Czy pamięta Pan warszawiankę z małym Andrzejem? To ja jestem”. Wówczas poszedł po swoje córki, które już były mężatkami i zrobiła się wielka uroczystość. Była jajecznica, boczek, wino i ciastka. Tak balowaliśmy od godz. 10-tej do 16-tej, bo po mnie przyjechał samochód (koledzy byli służbowo w Piotrkowie Trybunalskim i mnie zabrali). Odjeżdżając od nich otrzymałam osełkę masła, jajka, kwiaty [?], itp.

Dziś mój gospodarz już nie żyje, ale to był dobry człowiek. Jego córki i syn tak samo. Dziś ja im pomagam, bo dzieci córek Idzika chorują i ja im załatwiam lekarza i przyjeżdżają do mnie w gości, a ja też czasem do nich jadę lub piszemy czy dzwonimy do siebie. Przyjaźń została i dzieci Idzikowej nazywają mnie ciocią. Ja za ich dobre serce zrewanżowałam się jak mogłam i robię to dalej.

Nadmienię, że w Longinówce założyłam oddział RGO w 1944 r., pomagając w różny sposób chorym, starym i niedołężnym warszawiakom, często dawałam nawet chleb Idzika, jak ktoś z warszawiaków skarżył się, że nie jadł jeszcze śniadania, bo nie wszyscy trafiali na dobrych gospodarzy.

Za to, że przeżyłam ciężkie chwile w Powstaniu i na wygnaniu, pracowałam 17 lat jako terapeuta opieki społecznej na Mokotowie. Dziś już jestem emerytką, a mąż mój zginął w obozie koncentracyjnym Mauthausen, gdzie byłam osobiście złożyć kwiaty i zapalić znicz. Zabrałam syna, aby mu pokazać, że ojciec poszedł przez komin zamordowany przez hitlerowców.

Fragment rękopisu wspomnień Bronisławy Rawicz. Ze zbiorów Edwarda Kołodziejczyka / Muzeum Dulag 121

Powiązane hasła

”None

Skip to content