Jakubiukowie – reportaż historyczny
Reportaż o wojennej historii państwa Jakubiuków powstał na podstawie przekazanych wspomnień oraz rozmów z panem Jerzym Jakubiukiem, który odwiedził Muzeum w lutym i maju 2013 roku.
To, co łatwe do zobaczenia
Pan Jerzy Jakubiuk odwiedził po raz pierwszy Muzeum Dulag 121 w poniedziałek 11 lutego 2013 roku. W standardowej ankiecie, którą wypełniają świadkowie historii, wyraźnie zaznaczył, że nagranie relacji na miejscu jest wykluczone, ponieważ w wyniku wylewu, który niedawno przeszedł, ma problemy z chodzeniem. Do ankiety dołączony był jednak list, w którym zapewniał, że w miarę swoich skromnych sił rozpoczął już „prace zmierzające do jego odwiedzin w Muzeum”. Gdy zadzwonił, aby omówić szczegóły przyjazdu, kilkukrotnie proponowaliśmy, że odbierzemy go ze stacji. Konsekwentnie odmawiał, upierając się, że drogę do Muzeum musi pokonać sam. W hołdzie swojemu Tacie. W poniedziałek, 11 lutego, aura faktycznie była zimowa, padał śnieg z deszczem. Gdy pan Jerzy wycieńczony i przemarznięty dotarł na miejsce, nie mieliśmy odwagi zapytać, jak długo – o kulach, z mozołem stawiając kroki – szedł do muzeum. Nagranie rozmowy musiało poczekać do wiosny.
Moja kwatera
Pan Jerzy przyszedł na świat 24 marca 1940 roku w nowoczesnej kamienicy przy ulicy Topiel 23, w bezpośrednim sąsiedztwie jeziorka na Dynasach, gdzie pani Stefania zabierała go na spacery. Gdy niemieckie aresztowania dosięgły znajomych państwa Jakubiuków, musieli przenieść się na ulicę Dobrą, aby zaopiekować się córką przyjaciół – Danusią Deputowską. To zaledwie kilka przecznic, ale ówczesne warunki nie pozwalały na przewiezienie mebli. Czas wojny nie ma względów dla matek z dziećmi. „W tym czasie mój świat rozciągał się wzdłuż Wybrzeża Kościuszkowskiego od mostu Kierbedzia [dzisiejszy Śląsko-Dąbrowski] do mostu średnicowego, to znaczy od pięknego pomnika Dowborczyków, stojącego na wysokości Karowej, do Syrenki przy Tamce. W sąsiedztwie tej ostatniej miałem swoją Kwaterę Główną ze względu na niezbędny mi budulec do konstruowania zamków z wiślanego piasku. Surowiec ten pracowicie dostarczali mi piaskarze, którzy podpływali krypami ze swym urobkiem do nadbrzeża, wyładowując swój towar na brzeg rzeki. – Opowiada, a kiedy przechodzi do opisu miejsc dziecięcych zabaw jego wspomnienia stają się bardziej zmysłowe, bogate w detal – Wiślany piach miał wówczas swój niezapomniany aromat. Pachniała cała Wisła a przy sprzyjającym wietrze całe Powiśle. Wybrzeże Kościuszkowskie było [wówczas] modną promenadą, o czym nie zapominali zakochani i młode pary. Starsze dzieci bardziej interesowała karuzela ustawiona na łuku torowiska pociągu dostarczającego węgiel do elektrowni […]. Identyczny pociąg, jak ten obsługujący elektrownię miałem na własność. Skonstruował go z drewna i ebonitu mój kochany wuj Artur. Niestety schwytany w przypadkowej łapance na ul. Waszyngtona zmarł w obozie Mauthausen […]. Moja kolej również zginęła w czasie Powstania”.
Odgłosy jaskółek
Godzina „W” zastała pana Jerzego przy kuchennym stole, kiedy popijał napar ze skórek suszonych jabłek – wojenną namiastkę poobiedniej herbaty. „Obserwowałem akrobacje piskliwych jaskółek zataczających kręgi w powietrznej przestrzeni między Dobrą a Aleją na Skarpie. Jaskółcze odgłosy do dziś wywołują we mnie niepokój i lęk. Nagle dołączył się do nich nowy, nieznany dźwięk: pif, paf, pif, paf… i wreszcie: ratatata, ratatata! – odgłosy wystrzałów. Tatuś [Mikołaj Jakubiuk] wyjął z kieszonki kamizelki zegarek, zerknął i powiedział: Zaczęło się! Udał się do łazienki i zaczął odkręcać wannę. Wyjął kilka cegieł ze ściany […] a do mieszkania weszło kilku młodych ludzi, którzy zaczęli wynosić z łazienki jakieś żelastwo. Mnie zainteresował żółw, podobnego widziałem na targu, zwłaszcza kiedy jeden z młodych ludzi włożył go sobie na głowę. Dopiero później uświadomiłem sobie, że był to hełm wzoru polskiego. Zabrawszy swoje rzeczy młodzi ludzie odeszli, a wraz z nimi pobiegł mój tatuś, którego zobaczyłem dopiero po kilku dniach”.
Mikołaj Jakubiuk przed wybuchem wojny pracował jako ordynator w Szpitalu Ujazdowskim im. Józefa Piłsudskiego. Na pamiątkowej fotografii dokumentującej jubileuszowe posiedzenie Warszawskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, które odbyło się w 1935 roku w audytorium Kliniki Psychiatrycznej Uniwersytetu Warszawskiego, dr Jakubiuk zajmuje krzesło w skromnym szóstym rzędzie. Nie wiemy, czy zabierał w dyskusji głos, ale sama obecność na wspomnianym zdjęciu świadczyła o niebywałym prestiżu. Była to wówczas czołówka psychiatrów polskich.
Z mieszkania na Dobrej Mikołaj Jakubiuk udał się do prowizorycznego szpitala urządzonego w podziemiach budynku na rogu Wybrzeża Kościuszkowskiego i Tamki. Warunki były spartańskie. Brakowało światła i podstawowych farmaceutyków. Pewien wgląd w to, czym dysponowali lekarze podczas Powstania, dają dwa tekturowe pudełka – po Natrium Nitrosum i Neopancarpinie, które pan Jerzy podarował Muzeum. W środku sześć fiolek: Cardiazol, Conargin, Testiculi i trzy ampułki strychniny – same leki pierwszej potrzeby. To wszystko czym dysponował dr Jakubiuk, udzielając pomocy rannym ze szpitala na Tamce.
Tymczasem na frontonie kamienicy na Dobrej wywieszono polską flagę i przystąpiono do budowy barykad. Jedna z nich biegła wzdłuż Dobrej od numeru 29, aż do przystanku „Petki” – jednej z dwóch kursujących wówczas linii tramwajowych. Artyleryjski ostrzał i bombardowania szybko skłoniły panią Stefanię, aby dołączyć do męża. „W tym czasie nasza część Powiśla została zajęta przez Niemców – wspomina pan Jakubiuk . Zostaliśmy w letnich ubraniach, bez niczego”. W szpitalu znów ostrzał, bombardowania i ewakuacja. Wszyscy troje w tłumie wychodźców ruszyli na południe, w stronę Śródmieścia, pnącą się w górę Tamką, gdzie w kamienicy pod numerem 38, pan Jerzy przeżył swoje pierwsze poważne bombardowanie.
„Byliśmy w połowie drewnianych schodów, kiedy rzucono bomby. Zapamiętałem potworny wybuch, do płuc wdarła się fala kurzu i piwnicznego pyłu. […] Mama zwilżyła chusteczkę wodą kolońską robiąc mi tampon do oddychania.” Pan Jakubiuk nie pamięta, ile czasu spędzili w przysypanej gruzem piwnicy. Za to do dziś wyraźnie pamięta smak tlenu, gdy ratownikom udało się w końcu odkopać rannych.”
Topografia Warszawy we wrześniu i w pierwszych dniach października zmieniała się z minuty na minutę, ale jej stałym elementem były szpalery ludzi, którzy przemieszczali się wolno szukając najbardziej dogodnej arterii, aby dostać się do Śródmieścia. Trasa państwa Jakubiuków biegła kolejno przez Kopernika, Foksal, Chmielną, przez Widok i podwórkami aż w okolice Alei Jerozolimskich, gdzie zakwaterowano ich w budynku przy Piusa XVI. Tam znów piwnice, huk bomb, pył w płucach, mama podająca tampon nasączony wodą kolońską i upragniony haust świeżego powietrza. I tak, aż do kapitulacji Powstania.
Białe kafelki
6 października 1944 roku, w „porze obiadowej”, państwo Jakubiukowie wyruszyli w kierunku Dworca Zachodniego. Idąc Alejami Jerozolimskimi z ulicy Piusa XVI (dziś Piękna), potem Śniadeckich, 6 Sierpnia, Topolową, Wawelską, Profesorską, Barską, aż do Kopińskiej, która kieruje już wprost na miejsce. Kiedy dotarli do tunelu prowadzącego na Dworzec było już późne popołudnie.
„Wówczas te tunelowe przejścia obłożone były białymi kafelkami – wspomina. Kiedy dopytujemy jak to się stało, że cztero i pół letnie dziecko zapamiętało takie detale, pan Jerzy odpowiada, że od dziecka jest krótkowidzem. Najwyraźniej pamięta to, co najbliższe do zobaczenia: guziki w ubraniu rodziców, kafelki, na Dworcu czy białego szpica, który wybiegł im na spotkanie, gdy dotarli do kwatery w Piastowie. „Pamiętam wszystkie guziki na ubraniu moich rodziców i pamiętam wszystkie kafelki nie tylko na Dworcu Zachodnim, ale również na innych dworcach – mówi rozbawiony – Idąc dalej pamiętam wyposażenie różnych sklepów i charakterystyczne elementy składające się na ich asortyment. Tutaj nie tylko chodzi o mój wiek – zaznacza – ale również i o to, że ja byłem zawsze, od urodzenia krótkim widzem”.
„Doszliśmy do pierwszej klatki prowadzącej na peron po prawej stronie i to [właśnie] dojście obłożone było białymi kafelkami. Prowadziło na peron I, tor 1. Ludzie ciągnęli w milczeniu, wspinali się na schody, a osiągnąwszy peron, byli załadowywani do kolejnych wagonów długiego pociągu towarowego. – Opowiada, czasem zerkając do notatek – Porządek dotychczasowego załadunku naruszyła grupa ludzi przybyła tunelem od strony Woli. Wnętrze tunelu było ciemne, a więc grupa robotników z łopatami pojawiła się nagle powodując spore zamieszanie. Wachmani <kierujący ruchem> na chwilę stracili orientację, ale to wystarczyło, aby pewni siebie zagarnęli mnie wraz z rodzicami do swojej grupy, która w odróżnieniu od pędzonego na prawo ludzkiego węża zaczęła podchodzić na peron pierwszy lewą klatką schodową”. Pan Jerzy do swojej relacji dołączył nawet poglądowy rysunek, na którym trzy schematycznie narysowane postaci idą w przeciwnym do tłumu kierunku.
„Jako krótką chwilę pamiętam swój ‘transport’ ponad ścianą wagonu. Po mnie tą samą drogą zostali dostarczeni do wagonu moi rodzice, którym natychmiast wręczono łopaty i inne akcesoria niezbędne w tym zespole. Natychmiast po znalezieniu się na wagonie, był to bowiem wagon odkryty, pociąg głośno gwizdnął i odjechał. W tym czasie sąsiedzi na wszelki wypadek zasłonili twarze rodziców trzymanymi łopatami, a na mnie przykucniętego narzucono jakąś szmatę. Krótki skład pociągu szybko przebył kilkanaście kilometrów, po czym dwa razy głośno gwizdnął i zatrzymał się w szczerym polu. Na ten znak do działania znów przystąpił zespół ‘robotników’, którzy najpierw przetransportowali przez ścianę wagonu (do przylegającej do torów, pustej budki wartownika) mojego tatę, potem do budki trafiła mama. Następnie rodzicom dostarczono mnie. Na szczęście, do budki przymocowane były żelazne schodki, które pomogły mi osiągnąć poziom torów. W tym momencie pociąg gwizdnął i pomknął sobie”.
Pan Jerzy snuje tylko domysły kim mogli być ci robotnicy. Przypuszcza, że byli to ochotnicy, którzy zgłaszali się do brygad porządkowych pracujących w burzonej po Powstaniu stolicy dobrowolnie, aby pomóc uciekinierom z transportów. „Działanie tych ludzi nie było działaniem ludzi przestraszonych – podkreśla – To było działanie komandosów, którzy przećwiczyli to wiele razy” . Być może więc państwo Jakubiukowie nie byli jedyną rodziną „porwaną” tego dnia z Dworca Zachodniego. „A może na jeden występ uratowali tylko jedną rodzinę? – zastanawia się głośno Pan Jerzy – Tego nie wiem”.
Szpic Asik
W październiku 1944 roku wzdłuż linii kolejowej między Ursusem a Piastowem nie było jeszcze domów. Po obu stronach torów rozciągały się tylko pola. Kiedy państwa Jakubiuków wysadzono z pociągu, zmierzchało. W oddali widoczne były tylko dalekie światła i strużki dymów z piastowskich domów. Nie było bezpiecznie. Od bramy wjazdowej do Durchganglager 121 dzielił ich dystans zaledwie kilku kilometrów, więc szansa na spotkanie niemieckiego patrolu, nawet tutaj, pośród zagonów z kapustą, była więcej niż prawdopodobna.
Dlatego, gdy usłyszeli zbliżające się „zdecydowane, męskie kroki”, szybko schronili się w pobliskich zaroślach. „[Kiedy] zobaczyliśmy idącego na służbę polskiego kolejarza – pan Jerzy wspomina moment natychmiastowej ulgi – ośmieleni wyszliśmy na ścieżkę. Kolejarz popatrzył [na nas] i w milczeniu sięgnął do kolejarskiej torby. Wyjął z niej swoją kolację: przylepkę okrągłego chleba i pomidora. Następnie schylił się wręczając mi te smakołyki. Potem wyprostował się i zaciskając zęby w milczeniu poszedł ku torom. Był to pierwszy chleb, który widziałem od 63 dni”.
Szczęśliwie okazało się, że w Piastowie pokój wynajmował znajomy Mikołaja – pan Kownacki, właściciel białego szpica o wdzięcznym imieniu Asik. Kiedy dotarli na miejsce Asik wyprzedził w drzwiach gospodarza, aby powitać gości. „Mój ojciec znał ten adres, ponieważ panowie się znali sprzed wojny. I rzeczywiście nie pomyliliśmy się. Udzielił nam pierwszej pomocy. W sublokatorskim mieszkaniu pana Kownackiego spędziliśmy noc z 6 na 7 października 1944 roku. Następnego dnia nasz opiekun uzyskał z Urzędu Gminy oficjalny przydział kwatery na ulicy Królowej Jadwigi. […] Był to jeden pokój na parterze (ok. 20 metrów kwadratowych), z dostępem do kuchni. Na tej powierzchni zamieszkiwało kilkanaście dorosłych osób, a najwięcej konfliktów rodził dostęp do płyty kuchennej”.
W ówczesnym Urzędzie Gminy – jak podaje „Kronika miasta Piastowa” – u boku burmistrza Aleksandra Erdmana zatrudnieni byli współpracownicy działającej na terenie Piastowa konspiracyjnej Placówki AK „Jowisz”: Ignacy Blaszkowski, Marian Kowalski, Stanisław Grobelko oraz Józef Kalita. Woźny Kalita odbierał prośby o kwatery i kierował albo do Referenta Meldunkowego, pana Kowalskiego, albo do Sekretarza Zarządu Gminy pana Blaszkowskiego. „Posiadanie zaufanych ludzi w urzędach pozwalało na mniej ryzykowną działalność legalizacyjną. Kenkarty i arbeitskarty były wystawiane przez komórki legalizacyjne w Warszawie lub Pruszkowie” – pisze Zdzisław Zaborski w książce poświęconej konspiracji w VI Rejonie AK „Helenów” „Trwaliśmy przy tobie” (Pruszków 2011). Prawdopodobnie to oni pomogli panu Kownackiemu załatwić przydział kwatery dla Jakubiuków. Pan Mikołaj sam później zaangażował się w konspirację, pomagając ukrywającym się na terenie gminy żołnierzom AK.
Wraz z przeprowadzką rozpoczęła się monotonna egzystencja czasów okupacji: powtarzające się niemieckie rewizje, poszukanie informacji o wypędzonych z Warszawy bliskich, próby zdobycia podstawowych produktów. Z tej codziennej „rutyny” pan Jerzy szczególnie wyraźnie zapamiętał wizyty na piastowskim targu, który wówczas mieścił się wówczas u zbiegu dzisiejszych ulic Dworcowej i 11 Listopada, w miejscu gdzie dziś park miejski zwęża się w kierunku zabudowań stacji.
„Codziennie trzeba było pójść na ten targ. Tylko że słowo kupić nie znaczyło tego samego, co znaczy dla pana – objaśnia pan Jerzy – Kupić równało się zdobyć. Liczyły się tylko biżuteria, złoto, dolary. Za ruble nic pan nie kupił, chyba że były to świnki carskie. Ale trzeba było znać też ceny. Na przykład, jaka była cena pięciu papierosów w czasie Powstania Warszawskiego? – kiedy rozkładamy ręce, podnosi głos – Świnkę! Czyli pięć złotych dolarów. Dlatego, aby kupić chlebek, trzeba było mieć albo odpowiednie pierścioneczki albo taką walutę, która jeszcze była chodliwa”. Ale na piastowski targ ściągał Warszawiaków przede wszystkim niepokój o bliskich – czasem bardziej uciążliwy niż głód.
„Na targu w Piastowie ktoś systematycznie wywieszał informacje na temat stanu poszczególnych warszawskich ulic – wspomina pan Jerzy. Pod nimi pojawiała się lista poszukujących się warszawiaków. Tam był płot, na którym się przyczepiało ogłoszenia: ‘Maciuś szuka Halinki’, ‘Halinka szuka Felusia’ albo ‘Krysia! Żyję! Przeżyłem! A ty żyjesz? Gdzie mieszkasz?’. Korespondencja wszelkiego rodzaju. I dzięki tej korespondencji również ja znalazłem swojego dziadka, swoją babcię i kilku znajomych, bo ludzie na wszelki wypadek zostawiali tam znak życia”.
„Zamek”
Na Królowej Jadwigi państwo Jakubiukowie nie pozostali długo. „Po kilkudziesięciu dniach pobytu, sytuacja stała się na tyle niedogodna, że staraliśmy się zamienić ten adres na inny. […] Znalazła się jedna osoba, która nie czuła sytuacji i domagała się, w odróżnieniu od innych, pewnych przywilejów dla siebie”. Jednak kiedy dopytujemy, jakie przywileje ma na myśli, pan Jerzy kwituje ucina, że w tej kwestii wolałby zachować dyskrecję. „Musieliśmy się ewakuować dlatego, że ja byłem w kiepskim stanie. Jak pan doskonale wie, z warszawskich piwnic dzieci z reguły wychodziły zakażone, z całym serwisem chorób epidemicznych. I to dotyczyło też mnie. […] Aby utrzymać mnie przy życiu mój ojciec musiał mi robić nieustanne transfuzje krwi. […] Żeby mnie ratować musiałem dostawać krew od matki. Sygnalizowaliśmy problem panu Kownackiemu, który obiecał trzymać rękę na pulsie. I rzeczywiście pewnego dnia zostaliśmy oficjalnie przeniesieni do tzw ‘Zamku’” – okazałej secesyjnej kamienicy z początku ubiegłego wieku, której pozostałości jeszcze do sierpnia 2013 roku można było podziwiać u zbiegu ulic Wyspiańskiego i Godebskiego.
Pan Jerzy – zaintrygowany piastowskim „Zamkiem”- często dopytuje o jego historię. „Kronika miasta Piastowa” z kwestią jego genezy rozprawia się zwięźle: „Karta ewidencyjna Ośrodka Dokumentacji i Zabytków w Warszawie sprawcę zaistnienia pałacu określa następująco: ‘Według tradycji miejscowej pierwotnym właścicielem był oficer armii rosyjskiej’”. Niewiele. Być może był nim Antoni Nikołajewicz Makowski, bądź ktoś z jego rodziny, bo w urzędowych dokumentach to on figuruje jako właściciel działki, w czasie kiedy kamienica najprawdopodobniej powstała. W 1910 roku Emiljanówkę R. – osadę wchodzącą w skład majątku Reguły/Malichy – zakupił pełniący służbę na kolei felczer Rudolf Szulc, który w dwadzieścia lat później powołany został na pierwszego Wójta nowo powstałej gminy Piastów. Mieszkał w sąsiadującej z „Zamkiem” narożnej kamienicy do dziś zwanej niekiedy domem Szulca. Trzy lata później willę odkupił Bruno Edward Paprocki – wówczas trzydziesto-kilkuletni dobrze zapowiadający się architekt, mający w swoim dorobku kilka znaczących projektów w Warszawie i okolicach. Na początku lat dwudziestych wyemigrował do Ameryki Południowej, gdzie zasłynął jako autor projektu monumentalnego Palacio de Justicia w Limie. Według miejscowej legendy Bruno Edward Paprocki co wieczór wspinał się na ośmioboczną wieżyczkę willi „Adelajda” – nazwanej tak na cześć jego żony, Eugenii Adelajdy– aby na jej szczycie grywać na trąbce.
Międzywojenna historia „Zamku” pozostaje w sferze domysłów. „Była taka plotka – wspomina pan Jerzy – że tam przed wojną było centrum kształcenia szpiegów wywiadu polskiego. Tych, którzy byli przygotowywani do służby w Trzeciej Rzeszy”. Według niego, świadczyć miał o tym nietypowy, jak na potrzeby wojskowe, charakter jego pomieszczeń. „Pokoje z reguły były duże, ale były też sale, jedna sala półkolista czy wręcz okrągła. Była to sala balowa. Nagle zostałem osiedlony w [miejscu], gdzie była i sala balowa” – dodaje ze śmiechem i kontynuuje swoje przypuszczenia – To tam panowie oficerowie robili bale. Tam też mieli nabierać towarzyskiej ogłady i uczyć się etykiety niezbędnej w późniejszej pracy wywiadu. Kilkukrotnie spotykałem się z takimi sformułowaniami, które ze zrozumiałym względów nigdy nie były kończone […] Nikt nigdy nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać”. W 1920 roku piastowski „Zamek” faktycznie przeszedł na własność Sztabu Generalnego Naczelnego Dowództwa Wojsk Polskich. Pełnił najprawdopodobniej funkcje reprezentacyjne, bądź szkoleniowe, bo w 1934 roku Sztab zlecił znanej warszawskiej firmie budowlanej Józefa Bekta przeprowadzenie generalnego remontu.
Kolejna miejska legenda dobrze znana mieszkańcom Piastowa głosi, że na przełomie 1920 i 1921 roku w „Białym Pałacu” rezydował młody oficer armii francuskiej Charles de Gaulle, który od 1919 roku w ramach Francuskiej Misji Wojskowej wykładał w Rembertowie teorię taktyki podczas kursu doskonalenia polskich oficerów. W czasie wolnym od pracy odwiedzał Warszawę. Lubił się ponoć przechadzać Alejami Ujazdowskimi, Krakowskim Przedmieściem, odwiedzając po drodze hotel Bristol i cukiernię Bliklego, a także Zielną, gdzie mieścił się wówczas Francuski Klub Oficerski. Kiedy ofensywa Piłsudskiego na Kijów załamała się, de Gaulle mianowany został oficerem wywiadu przy VI Armii generała Iwaszkiewicza, w której dosłużył się orderu Virtuti Militari. Czy jest możliwe, aby zakończeniu kampanii południowej kapitan de Gaulle został zakwaterowany w Piastowie? Jan Gerhard, autor poczytanej biografii De Gaulle’a, wspomina, że kapitan był bardzo powściągliwy, kiedy pisał o okresie pobytu w Polsce. I rzeczywiście ani w „Pamiętnikach Wojennych”, ani innych pismach wspomnieniowych nie ma wielu wzmianek na temat Polski.
Na początku okupacji do „Zamku” przybyły przesiedlone z Poznania polskie rodziny, a zaraz potem zainstalowała się tam jednostka niemieckiej armii. Na ośmiobocznej wieżyczce, na której muzykować miał Bruno Paprocki, zamontowano gniazdo karabinów maszynowych i działko artyleryjskie ostrzeliwujące alianckie samolotów niosące pomoc walczącej Warszawie. „Z wiadomych państwu powodów – Pan Jerzy kontynuuje przerwaną opowieść – niemiecka jednostka musiała się przenieść gdzie indziej. Nie chciała mieć prawdopodobnie kontaktów z niezwyciężoną Armią Czerwoną i wolała się szybko ewakuować. W związku z czym ja dostałem możliwość poprawy swoich warunków lokalowych. Wszystkie pomieszczenia były absolutnie wolne od jakichkolwiek pozostałości – opowiada o kondycji ich nowej rodzinnej kwatery, na którą pod koniec października lub listopada 1944 roku zaprowadził ich pan Kownacki – Wojsko potrafi się szybko ewakuować, doszczętnie, wynieść łóżka polowe można łatwo. […] Była tylko jedna cecha, która była wręcz równoważnikiem godeł. Jest mi trudno o tym mówić, ale jest to dowód pewnej kultury posiadaczy tego budynku przed nami. Otóż w niektórych pomieszczeniach, jakby to delikatnie po polsku określić, poprzedni użytkujący te pomieszczenia, zostawili pewne pamiątki” – tu pan Jakubiuk wymownie zawiesza głos nie pozostawiając wątpliwości, co ma na myśli. Nie ma jednak pewności czy były one na pewno niemieckie.
„Pozostawione przez Niemców zasieki stanowiły źródło ciepła i materiał na podstawowe sprzęty, które konstruował tatuś, mimo braku niezbędnych narzędzi – opowiada z dumą pan Jerzy. „Najważniejsze było łóżko, które dawało izolacje od podłogi. Osiągnięciem inżynierskim z pewnością było postawienie świetnie funkcjonującej kozy”. W tych prowizorycznych warunkach rodzina Jakubiuków spędziła święta Bożego Narodzenia.
Żołnierze z tektury
Pan Jerzy niekiedy przerywa opowiadanie, aby przeczytać fragment swych wspomnień. Zdejmuje wtedy okulary w grubych rogowych oprawkach i pozwala sobie na dłuższe dygresje. W sposób szczególny intryguje niekompletność i fragmentaryczność wspomnień „kandydata na przedszkolaka”. „To jest niedobra sytuacja, że zamiast 90 albo 100 lat, mam tylko tyle, ale równocześnie jest w tym taki jakiś pozytyw, że mogę zwrócić uwagę na sprawy, których ludzie starsi ode mnie nie znają. Oni się interesowali karabinami, minami, rozmaitymi środkami wybuchowymi, a mnie interesowała specjalnie taka dosyć niepopularna kategoria rzeczy jak szklanka mleczka, bułka”.
„Co jest najważniejsze dla dziecka? – dopytuje niespodziewanie pan Jerzy, kiedy podpytujemy o kontaktach z przedstawicielami piastowskiej Rady Głównej Opiekuńczej – To, co jest łatwe do zobaczenia. Bo przecież gruzami nam nikt nie zaimponował. Czy [pracownicy RGO] byli wyposażeni w coś, czym mogli dziecku zaimponować? Wie pan, co oni mieli ciągle ze sobą? – kiedy rozkładam ręce podpowiada – Wycinanki. Nie wiem, czy pańskie pokolenie zna jeszcze żołnierzyków ołowianych?
– Znamy tylko plastikowe – odpowiadamy zgodnie z prawdą.
– Kiedyś były ołowiane. Ołowianych żołnierzyków z wiadomych względów przedstawiciele RGO nie mieli, ale mieli właśnie takie wycinanki żołnierzyków. Dostawaliśmy kartony, na których były figurki rycerzy, żołnierzy konnych rozmaitych formacji, no i można to sobie było wycinać, a po wycięciu można je było postawić. No, bo co zrobić z czasem dziecka? Dać mu takie wycinanki do wycinania, żeby nie myślało o cierpieniu, o tym na przykład, że jest głodne”.
Być może to właśnie fragmentaryczna i niekompletna pamięć dziecka, w przeciwieństwie do włączanych od razu w kontekst, narrację, historię wspomnień dorosłych świadków, jest zdolna plastycznie oddać obraz, scenę, epizod, szczegół, który umyka akademicko opartych na „dojrzałych” relacjach i dokumentach historiografii. Guziki, kafelki i tekturowi żołnierze, którymi bawi się cztero i pół letni chłopiec, bywają bardziej istotne niż daty. Na przykład data zamieszkania w piastowskim „Zamku”, która uciekła panu Jerzemu z pamięci.
Epilog: Gorąca zupa
Datę 18 stycznia 1945 roku, kiedy wyruszyli z ojcem w drogę powrotną do domu, pan Jerzy pamięta świetnie. „Był niezwykle mroźny, śnieżny dzień – wspomina – Tę chwilę pamiętam bardzo dobrze. Dotarłem do Warszawy zmarznięty na kość”. Na miejscu, na Dworskiej 25, gdzie swoją siedzibę miała warszawska gazownia – z gorącą zupą czekała już jego mama. Kiedy niemądrze pytam czy do Warszawy wracali pieszo, Pan Jerzy nie przestaje się śmiać. „A czym innym? Pan sądzi, że mnie helikopterem ktoś dowiózł? Wtedy musiałbym zapytać: kto? Czy dowództwo Trzeciej Rzeszy? Czy dowództwo niezwyciężonej Armii Czerwonej mnie miało przewieźć helikopterem do mojej Warszawy?”.