menu

Rottengruber Wojciech – „Idę ulicą wśród ruin”

Rottengruber Wojciech – „Idę ulicą wśród ruin”

Wojciech Piotr Rottengruber, ur. w 1941 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał przy ul. Wspólnej. Wraz z matką Barbarą został wygnany po zakończeniu Powstania Warszawskiego do obozu Dulag 121, skąd udało im się wydostać. Swoje wspomnienia zaczął spisywać w 1987 r. Publikujemy fragment książki wspomnieniowej Pana Wojciecha Rottengrubera pt. „Księga pamiątkowa. Tom I”, dotyczący losów autora podczas II wojny światowej.

Chińczycy mają takie przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach!”. Przekleństwo, bo za ciekawe uznawane są epoki obfitujące w wojny, przewroty i rewolucje. Okresowi, w którym przyszło mi żyć, niczego pod tym względem nie brakuje.

Urodziłem się podczas drugiej wojny światowej w okupowanej przez hitlerowców Warszawie. Poród odebrano około 9 rano w klinice położniczej. Podobno było bardzo zimno jak na maj i padał śnieg z deszczem. Najwcześniejsze wspomnienia, jakie jestem w stanie przywołać, to zaledwie szczątki zapisów pamięciowych. Nie mam pewności, czy są rzeczywiste, czy może stanowią plastyczną rekonstrukcję zasłyszanych w dzieciństwie opowiadań. Wiem jednak, że dotyczą powstania warszawskiego, to znaczy wydarzeń z września lub października 1944 roku.

Niczym na starym filmie widzę przestronną kuchnię z oknami wychodzącymi na podwórze. Występuję tam jako trzyletni chłopczyk. W kuchni krząta się jakaś kobieta. Oprócz niej jest jeszcze starszy ode mnie o kilka lat towarzysz zabaw i jego pies. Nagle ktoś krzyczy: „Krowa!”, i na ten okrzyk ja, kolega i pies chowamy się za kuchenne drzwi.

W następnym fragmencie moja Matka biegnie przez podwórko, ciągnąc mnie za sobą ku wejściu do pełniącej funkcję schronu piwnicy. Dalej poruszamy się prawie na oślep, w tumanach pyłu powstałego po zawaleniu się sąsiedniego budynku. Krztuszę się od tego pyłu, więc Mama przysłania mi twarz chusteczką.

Dziś wiem, że przeżycie powstania zawdzięczam szczęśliwej okoliczności, jaką było mieszkanie w części miasta znajdującej się od samego początku aż do kapitulacji w rękach powstańców i przez to wyłączonej z walk ulicznych. „Krowami” zaś warszawiacy nazywali wielkokalibrowe moździerze, względnie wystrzeliwane z nich pociski rakietowe, które w locie wydawały odgłos podobny ryku krowy. Usłyszawszy go, mogliśmy być pewni, że za chwilę nastąpi wybuch. Jedyna wątpliwość wynikała z pytania: kogo trafi – nas czy sąsiadów…? Siła rażenia takiej „krowy” była porównywalna do eksplozji bomby lotniczej.

Dłuższym wspomnieniem utrwaliła mi się podróż do Radomia. Zapewne wyjechaliśmy z jakiejś podwarszawskiej miejscowości na okupowanym przez Niemców, lewym brzegu Wisły. Pamiętam, jak siedzę w szoferce na kolanach babci Heleny Tylińskiej-Heluty. Na skrzyni ciężarówki pełno ludzi, wśród nich Mama, która patrzy na mnie przez małe okienko. Jestem szczęśliwy, bo mogę siedzieć przy kierowcy. Wkrótce zapada noc, a my jedziemy dalej ze zgaszonymi światłami przez tory kolejowe.

Jest jeszcze jeden obraz, któremu nie potrafię wyznaczyć miejsca w porządku chronologicznym. Idę wraz z Mamą i obcymi ludźmi ulicą wśród ruin. Widzę biały kaflowy piec, który ostał się przytwierdzony do bocznej ściany, mimo że podłoga i kilka kondygnacji pod nim runęło.

Po kapitulacji powstania opuściliśmy miasto z ostatnią falą ludności cywilnej. W myśl warunków kapitulacji Warszawę mieli opuścić wszyscy mieszkańcy. Wymarłe miasto było później metodycznie zamieniane w gruzy przez specjalne oddziały niemieckich saperów. Wojsko powstańcze musiało wychodzić w zwartych oddziałach. Po rozbrojeniu powstańcy udawali się do obozów jenieckich. Był to istotny warunek umowy, ponieważ oznaczał, że zostali uznani przez Niemców za kombatantów, nie zaś „bandytów”, jak hitlerowcy zwykli nazywać uczestników ruchu oporu. Cywilów kierowano do obozu przejściowego utworzonego na terenie fabryki traktorów[1]. Szliśmy pieszo – wyniszczeni, zrezygnowani ludzie, wśród których dużo było osób starych i chorych, a także obarczonych małymi dziećmi – posuwając się trasą wyznaczoną przez rozstawionych wzdłuż drogi żołnierzy niemieckich. U schyłku roku 1944 co rozsądniejsi Niemcy zdawali już sobie sprawę z nieuchronności klęski III Rzeszy. Dlatego nie wszyscy sumiennie wypełniali swoje obowiązki. Niektórzy żołnierze udawali, że nie zauważają, jak z kolumny pryskają uchodźcy. Ucieczka wiązała się z ryzykiem i wymagała odwagi; kto trafił dobrze – uciekał niezatrzymywany, a kto na oddanego hitlerowca – dostawał kulę. Matka z małym dzieckiem u boku nie mogła sobie pozwolić na taką brawurę.

Nie pamiętam, jak długo byliśmy w Pruszkowie – dzień czy dwa? Mama i ja zostaliśmy wypuszczeni oficjalnie. Zwolnienie załatwiła działająca w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu kobieta, mieszkająca w Polsce obywatelka Szwajcarii. Nie dowiedziałem się niestety, w jaki sposób z obozu wyrwała się Heluta. Brat Matki a mój wujek, Andrzej Tyliński, przebywał tam również i spotkał wśród załogi swojego kolegę z czasów gimnazjum. Był nim syn rosyjskiego emigranta, który wstąpił do ROA (dosłownie: Rosyjskiej Oswobodzicielskiej Armii; w polskim tłumaczeniu: Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej; później formacja ta została wcielona do SS), gdy Niemcy zaczęli tworzyć z rosyjskich antykomunistów oddziały wojskowe. Kolega wujka Dzidka ubrał go w płaszcz mundurowy, hełm i okulary motocyklowe wymienione za złoty pierścionek. Tak przebrany i posadzony w przyczepie motocykla, wujek został wywieziony poza bramę obozu.

Wszyscy razem spotkaliśmy się u znajomych W Podkowie Leśnej, podwarszawskiej miejscowości letniskowej. Okoliczne osady i wioski, włącznie z tymi, które zostały kiedyś pomyślane jako miejsca na wille i domki wypoczynkowe, zalała wówczas fala wypędzonych. Tam, przynajmniej na krótki czas, można było znaleźć schronienie. Mimo to, musieliśmy szukać pewniejszego lokum na zbliżającą się zimę. Najbliżej mieszkającym krewnym, który mógł udzielić nam pomocy, był brat mojego dziadka, Stefana Tylińskiego – Władysław w Radomiu. Władysław był najstarszym z trzech synów sieradzkiego młynarza, Ignacego Tylińskiego. Mój dziadek urodził się jako drugi; najmłodszy syn nosił imię Adam. Po śmierci ojca i sprzedaży majątku każdy z braci odziedziczył znaczny kapitał. Dziadek kupił hotel w Warszawie, zaś Władysław – duży młyn i dom w Radomiu. Wuj Władysław, nazywany przez rodzinę i pracowników Starym, nie wydawał się zachwycony naszym przyjazdem, raczej przyjął nas z konieczności. […]

Podczas okupacji nie mieliśmy żadnego źródła utrzymania. Żeby nie zdawać się całkowicie na łaskę krewnych, Heluta zaczęła robić krówki na sprzedaż. Były to najpyszniejsze krówki, jakie jadłem w życiu! Zawijaliśmy je w kolorowe papierki, później Mama roznosiła je po sklepach, które złożyły zamówienia.

Radom został wyzwolony 17 stycznia. Pamiętam, jak do miasta wchodzili Rosjanie. Nie było krwawych walk ulicznych. Z opowieści wiem, że wszystko rozegrało się na przedpolu. Noc poprzedzającą wkroczenie wojsk rosyjskich wszyscy domownicy spędzili w kuchni na parterze. Widać uznali ją za najbezpieczniejsze miejsce. Dla nas, dzieci, przygotowali posłania pod wielkim kuchennym stołem, który prawdopodobnie miał stanowić dodatkową ochronę. Z oddali dochodziło nas dudnienie artylerii. Dorośli bali się Rosjan bardziej niż Niemców. Otaczała ich zasłużenie zła sława gwałcicieli kobiet. Radom przynależał do obszaru Generalnej Guberni, to znaczy, był uznawany przez sowietów za polskie miasto. Z tego samego powodu za próby gwałtów dowództwo karało żołnierzy śmiercią. Mimo to, zdarzały się, aczkolwiek nie miały zasięgu masowego, jak choćby na terenie Pomorza, traktowanego przez Rosjan jako prowincja Germanu.

Niektórzy oficerowie rosyjscy byli kulturalnym ludźmi. Stacjonującym w młynie oddziałem dowodził kapitan Brajłowski. Pamiętam, że godzinami grywał na stojącym w salonie fortepianie Tylińskich. Jednak nie od pierwszego dnia, a dopiero kiedy przekonaliśmy się, iż towarzystwo Rosjan nie zagraża żadnemu z domowników. Nie znam szczegółów, lecz początkowo młode kobiety i dzieci siedziały poukrywane w komórkach i spiżarniach. Po jakimś czasie na miejsce Rosjan przyszli żołnierze polscy.

Sytuacja powoli wracała do normalności, skończyła się wojna. Chciałbym napisać, że nikt już nie ginął, ale to byłaby nieprawda. Przeżywaliśmy przemiany ustrojowe. Ofensywa wojsk radzieckich na zachód zostawiła trwały ślad w postaci władzy komunistycznej. Dekrety o nacjonalizacji przemysłu dotknęły nas bezpośrednio. Wprawdzie należący do dziadka Stefana hotel „Terminus” w Warszawie nie podlegał z mocy ustawy przejęciu przez państwo (zatrudniał mniej niż 50 pracowników), ale przejęty został i tak. Formalna decyzja mówiła o „czasowym użytkowaniu” i zwróceniu hotelu właścicielowi po polepszeniu się sytuacji mieszkaniowej w stolicy. Moja babka, Helena Tylińska, łudząc się szansą na odzyskanie hotelu, opłacała przez lata adwokata wydrwigrosza, który ochoczo podsycał jej nadzieje. Nasze bytowanie miało zmienić się diametralnie, „kiedy tylko oddadzą hotel”. Zamiast wrócić do Warszawy i przejąć co się da (na przykład dwa sklepy), babka tkwiła w Radomiu, czekając na zwrot od państwa. Decyzja pozostania w Radomiu wynikała też poniekąd z tego, że poprzednie mieszkanie dziadków zostało zburzone. […]


[1] Autor podczas rozmowy z pracownikiem Muzeum dokonał sprostowania, informując, że zapamiętał, że obóz utworzony był na terenie warsztatów kolejowych.

Powiązane hasła

”None

Skip to content