Różycka Teresa – Wypędzenie z Warszawy
Teresa Różycka, ur. w 1932 roku, podczas wybuchu Powstania przebywała wraz z matką Krystyną Różycką oraz piętnastoletnią siostrą Marią przy ul. Mochnackiekiego na warszawskim Mokotowie. Kobiety zostały wypędzone z domu na początku sierpnia. Po pobycie w punkcie zbornym na Zieleniaku oraz w obozie przejściowym w Pruszkowie zostały wysłane do obozów koncentracyjnych Buchenwald i Bergen-Belsen, gdzie przebywały kilka dni, a następnie do obozu pracy do Holzminden koło Hanoweru. Publikujemy wspomnienia Pani Teresy z czasu Powstania Warszawskiego i pobytu w obozach, który został przeplecione fragmentami pamiętnika (zaznaczone w tekście kursywą) prowadzonego przez nią od sierpnia do września 1944 roku. Na końcu tekstu załączymy fragmenty pamiętnika oraz skany rękopisów.
Powstanie, Zieleniak i Pruszków
Okupację spędziłam w Warszawie. Mieszkałyśmy wtedy przy ul. Mochnackiego, w pobliżu pl. Narutowicza. Z okien widać było kościół św. Jakuba i otoczenie przed jego głównym wejściem.
Gdy wybuchło Powstanie, byłyśmy (mama, ja i siostra Marycha) w domu, a ojciec pojechał na Mokotów, skąd nie zdążył powrócić. Miałam wówczas dwanaście lat. Już po kilku dniach mówiono ciągle o tym, co dzieje się na ulicy, że kobiety są gwałcone, potem zabijane, że pali się ten czy tamten dom. Nasz dom napełniał się uciekinierami z sąsiedztwa, m.in. przybyła Ukrainka z synem, ona mówiła dobrze po polsku, on nie najlepiej. Do naszego domu żołnierze Kamińskiego (Ukraińcy czy Rosjanie w służbie Wehrmachtu, zwani Własowcami) wpadli 10 sierpnia. Drzwi otworzyła im moja mama, inni się bali. Wyprowadzili nas wszystkich na sąsiednie ulice. Jednemu z żołnierzy wpadła w oko moja prawie piętnastoletnia siostra i zaczął ją głaskać i czule przemawiać. Moja mama z płaczem podała jej różaniec: „Niech cię Matka Boża córeczko ratuje!”. Ale ja zareagowałam gwałtownie: „Mamusiu, to dobry człowiek, on nic złego nie zrobi”! Moje oczy i jego spotkały się. Powtórzył: „Dobry czeławiek!” Ciągle patrząc na mnie puścił Marychę i odszedł. Tak Maryja posłużyła się mną, by uratować moją siostrę. Zaprowadzono nas na słynny Zieleniak przy ul. Grójeckiej. Szliśmy długim pochodem, otoczeni strażą, po drodze leżało dużo zabitych kobiet. Na Zieleniaku moja mama rozpoczęła działalność ochronną. Wszystkie młode sąsiadki oszpecała, charakteryzowała je na jak najbardziej brzydkie starowinki. Gdy podchodził, któryś z żołnierzy to wołała sąsiada Ukraińca i prosiła: „Niech pan go zagada i odejdzie dalej.” Następnego dnia wymaszerowaliśmy pod strażą niemiecką do Pruszkowa. Po drodze leżały umierające staruszki, które nie miały sił iść dalej, m.in. matka naszego sąsiada, ale Niemcy pilnowali i nie było nawet możliwości podać jej wody. Pruszków – wielka hala, ludzie gęsto stłoczeni. Tu też spędziłyśmy jedną dobę. Mama, żeby zdobyć coś do jedzenia pożyczyła garnek od znajomego i przyrzekła mu, że taką cenną rzecz jak najszybciej po nakarmieniu dzieci odda. Szukając kotła z zupą, natknęła się na siostrę – pielęgniarkę, która mogła natychmiast przetransportować nas do Milanówka. Mama pobiegła oddać garnek, ale kiedy wróciła, pielęgniarki nie było, bo zabrała inną kobietę z dziećmi. W tej sytuacji moja mama postanowiła na własną rękę szukać wyjścia z obozu. Poszłyśmy wzdłuż torów. Mówiono, że Niemcy wywożą pociągami ludzi do Łodzi, znalazłyśmy pociąg towarowy, w którym było dużo ludzi mających nadzieję, że pojedzie on do Łodzi. Wsiadłyśmy. Po kilku godzinach Niemcy zaczęli zamykać drzwi wagonów, pociąg ruszył. Kiedy minęliśmy Łódź, mężczyźni będący w naszym wagonie, wyrwali deski ze ścianki, ale tylko kilku wyskoczyło.
W obozach koncentracyjnych Buchenwald i Bergen-Belsen
Niedziela 13 IX 1944. Zabrali wszystkich mężczyzn. Było to w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Przeżyłam to bardzo silnie, ponieważ w naszym wagonie był ojciec z trzyletnią córeczką. Musiał ją oddać obcej kobiecie. Staliśmy tam cały dzień.
Po podróży bydlęcymi wagonami – dowieziono nas 15 IX do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. W nocy, mniej więcej o dwunastej, pociąg stanął. Wszyscy wysiedli. Noc ciemna, tylko gwiazdy świeciły. Prowadzili nas taką drogą, gdzie po obu stronach był las. Przechodziliśmy przez wiele ogrodzeń. Nareszcie zaprowadzili nas do płóciennych baraków. Tam na słomie kazali nam się położyć. Pierwszą noc spałam nawet bardzo dobrze. Następne noce były ciężkie. Na resztkach słomy było twardo i zimno, mimo letnich nocy. Wszy… nieprawdopodobna dla mnie ich ilość, strasznie gryząca. Drapanie nic nie dawało, jeszcze bardziej rozdrażniało skórę; to wszystko było koszmarem. Rano wydawali kawę. Mamusia dała nam ją z chlebem. Tam spotkałyśmy Jankę, panią Pieniążkową i panią Białobrzeską (przywiezione tym samym transportem sąsiadki z naszego domu; Pieniążkowa zmarła w obozie, Janka i Białobrzeska – przeżyły). Potem po paru godzinach poszukaliśmy umywalni. Umyłyśmy się porządnie, a mamusia uprała nam trochę bielizny. Umywalnia – to było koryto z płynącą cuchnącą wodą. Najgorsza dla mnie była ubikacja, czyli gnojówka, nad którą były umocowane równolegle oślizgłe kłody; na jednej z nich się stało. Nie byłam w stanie z niej korzystać. Na drugi dzień zaczęli nas liczyć i segregować (zaczęły się apele i apele). Oddzielali kobiety samotne od kobiet z dziećmi. Oddzielali także matki z dziećmi do 10 lat. Pogoda była piękna i ciepła. Wieczorem więźniowie przesłali nam wiadomość, żebyśmy się nie bały, że nie zginiemy, nie zagazują nas, ponieważ popsuło się krematorium. Przyjęłam to bez radości, miałam uczucie, że lepiej umrzeć, niż żyć w takich warunkach nawet kilka godzin. Po kilku strasznych dniach wyprowadzono matki z dziećmi. Dorosłe osoby zatrzymano w obozie. Na szczęście moją siostrę i mnie potraktowano jako dzieci. Prowadzili nas z powrotem na kolej. Tam wagonami, już osobowymi, mieliśmy jechać o 5-ej (17-ej), a okazało się, że odjedziemy o 6 rano. Trzeba było spać na dworze. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam żywego nietoperza. Tak wyruszyliśmy rano 18 IX.
Targ niewolników i obóz pracy w Holzminden
18 IX piątek. Dopiero o 12.00 w nocy z chorą Marysią, z tłumokami, wysiadłyśmy. Było to na stacji w Kreisenen. Zaprowadzili nas do jakiegoś kina, tam spałyśmy. Rano dostałyśmy upragnione mleko i chleb. Na rynku miasta Kreisenen posadzili nas gromadami i bauerzy wybierali jak niewolników kobiety umiejące doić krowy, lub wyglądające na silne, lub z małą ilością dzieci. Do nas podszedł jeden, długo się zastanawiał, ale siostra była chora miała silną gorączkę (dyfteryt!), więc zrezygnował. Kiedy targ niewolnikami został skończony, zaprowadzono nas znowu do pociągu. Tak przyjechałyśmy do Holzminden, gdzie moja mama i siostra zostały przydzielone do pracy w fabryce sklejki, a ja z dziećmi pozostawałam w baraku. Pierwszą rzeczą, jaką moja mama zrobiła, to było wysłanie kilku listów do rodziny i przyjaciół.
Ciągle przebywałam w szpitaliku, najpierw zaraziłam się od Marysi dyfterytem, potem miałam żołądkowe dolegliwości. Dużo leżałam w szpitaliku. Był taki moment, że czułam się bardzo źle, a koło mnie leżały bliźniaczki chore na szkarlatynę, miałam surowo zabronione podchodzenie do nich, ale łamałam ten nakaz, ponieważ ciągle któraś płakała, że chce pić, albo trzeba było poprawić jej pościel, a mnie się wydawało, iż jestem w lepszej kondycji niż one, więc muszę im usłużyć. To, że nie zaraziłam się od nich szkarlatyną, że przeżyłam, do dziś uważam za wielki cud i opiekę Matki Bożej.
Jak nie leżałam w szpitaliku, to dzieci mieszkające ze mną w baraku dokuczały mi, byłam mało przebojowa, niezaradna. Ale wpadłam na znakomity pomysł: moją monetą przetargową stały się bajki. Gdy jedno z dzieci coś dla mnie zrobiło, w nagrodę powiedziałam: „Opowiem ci historię o królewnie zamkniętej w wieży.” I kiedy zaczęłam opowiadać, przysiadły się po kolei wszystkie dzieci i słuchały rzeczywiście z uwagą i ochotą. Wobec tego za każdą przysługę, ustępstwo, np. zrobienie mi miejsca na kuchni bym postawiła garnek, aby ugotować zupę, czy zrobienie mi czegoś dobrego, opowiadałam wymyślone przez siebie baśnie. Im cenniejsza przysługa tym ciekawsza bajka, z czarownicą, rycerzami, czy królewną.
Mama miała duży autorytet w baraku, bo zorganizowała zbiorowe dzielenie chleba. Na naszą salę w baraku przypadało 1,5 bochenka chleba i otrzymywaliśmy je w dwóch kawałkach. Mama zaproponowała, że będzie krajała chleb na kawałki, rozkładała na tyle porcji, ile jest osób, a wszyscy sprawdzą czy równo podzielone i powiedzą, które są najmniejsze, które największe i dopiero jak wszyscy uznają, że nie ma różnic, mama nożem będzie wskazywała jakąś porcję, a wybrane dziecko z zasłoniętymi oczami będzie mówiło, do kogo ma należeć wskazany kawałek. I stało się to wielką ceremonią, wszyscy chcieli uczestniczyć, oceniać wielkość, nawet decydować, które dziecko ma mówić, dla kogo ten ma być kawałek chleba. I tylko w naszym baraku nie było kłótni przy dzieleniu chleba.
Wolno nam było chodzić po ulicach miasta po godzinach pracy. Kiedyś szłam z mamą i Marychą, a idący naprzeciwko nas oficer niemiecki (dziś wiem, że takie mundury nosili lotnicy), kiwnął na mnie palcem, abym podeszła do niego i zawołał – Komm! (Chodź!). Struchlałam. Z wielkim lękiem, nie spodziewając się niczego dobrego podeszłam, a on wręczył mi miesięczną kartkę na masło i mleko, jaką dostawali niemieccy oficerowie. Ten jego czyn uratował w moich oczach wszystkich wrogów, bo zrozumiałam jak ich wielu cierpiało z powodu okrucieństwa wojny. Z kartki skorzystałam niewiele, bo odebrała mi ją blokowa, Czeszka, pod pozorem, że ona będzie wykupywać, bo mnie nie dadzą, a potem przyniosła placek, „bo wykupione mleko wypił jej kot”. Niemniej z ogromną wdzięcznością wspominam ofiarność tego Niemca.
***
Z Pamiętnika Teresy Różyckiej
Powstanie. Dobry czeławiek
Mieszkałyśmy wtedy przy ul. Mochnackiego, w pobliżu pl. Narutowicza. Z okien widać było kościół św. Jakuba i otoczenie przed głównym wejściem. Mówiono ciągłe o tym, co dzieje się na ulicy, że kobiety są gwałcone, potem zabijane, że pali się ten czy tamten dom. Nasz dom napełniał się uciekinierami z sąsiedztwa, m.in. przybyła Ukrainka z synem, ona mówiła dobrze po polsku, on nienajlepiej. Do naszego domu żołnierze niemieckiej brygady Kamińskiego1 wpadli 10 sierpnia. Drzwi otworzyła im moja mama, inni się bali. Wyprowadzili nas wszystkich na sąsiednie ulice. Jednemu z żołnierzy wpadła w oko moja siostra i zaczął ją głaskać i czule przemawiać. Moja mama z płaczem podała jej różaniec: „Niech cię Matka Boża córeczko ratuje!”. Ale ja zareagowałam gwałtownie: „Mamusiu, to dobry człowiek, on nic złego nie zrobi”! Moje oczy i jego spotkały się. Powtórzył: „Dobry czeławiek!” Ciągle patrząc na mnie puścił Marychę i odszedł. Tak Maryja posłużyła się mną, by uratować moją siostrę.
Zaprowadzono nas na słynny Zieleniak (targowisko przy ul. Banacha). Szliśmy długim pochodem, otoczeni strażą, po drodze leżało dużo zabitych kobiet. Na Zieleniaku moja mama rozpoczęła działalność ochronną. Wszystkie młode sąsiadki oszpecała, charakteryzowała je na jak najbardziej brzydkie starowinki. Gdy podchodził, któryś z żołnierzy to wołała sąsiada Ukraińca i prosiła: „Niech pan go zagada i odejdzie dalej.” Następnego dnia wymaszerowaliśmy pod strażą niemiecką do Pruszkowa. Po drodze leżały umierające staruszki, które nie miały sił iść dalej, m.in. matka naszego sąsiada, ale Niemcy pilnowali i nie było nawet możliwości podać jej wody.
W obozie przejściowym w Pruszkowie – wielka hala, ludzie gęsto stłoczeni. Tu też spędziłyśmy jedną dobę. Mama żeby zdobyć coś do jedzenia pożyczyła garnek od obcego faceta, przyrzekła mu, że taką cenną rzecz jak najszybciej po nakarmieniu dzieci odda. Szukając kotła z zupą, natchnęła się na siostrę-pielęgniarkę, która mogła natychmiast przetransportować nas do Milanówka. Mama pobiegła oddać garnek, ale kiedy wróciła, pielęgniarki nie było, bo zabrała inną kobietę z dziećmi. W tej sytuacji moja mama postanowiła na własną rękę szukać wyjścia z obozu. Poszłyśmy wzdłuż torów. Mówiono, że Niemcy wywożą pociągami ludzi do Łodzi, znalazłyśmy pociąg towarowy, w którym było dużo ludzi mających nadzieję, że pojedzie on do Łodzi. Wsiadłyśmy. Po kilku godzinach Niemcy zaczęli zamykać drzwi wagonów, pociąg ruszył. Kiedy minęliśmy Łódź, mężczyźni będący w naszym wagonie, wyrwali deski ze ścianki, ale tylko kilku wyskoczyło. W Łodzi usłyszeliśmy, że mamy jechać na Berlin. Jednak pociąg skierowano na południe, gdyż Berlin był wtedy bombardowany.
1 Ukraińcy czy Rosjanie włączeni do Wehrmachtu działający na Ochocie, nazwani byli Własowcami.
Buchenwald i Bergen-Belsen
Niedziela 13 VIII 1944.Zawieziono nas do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Staliśmy tam cały dzień. 15 VII dowieziono nas do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. W nocy mniej więcej o dwunastej pociąg stanął. Wszyscy wysiedli. Noc ciemna, tylko gwiazdy świeciły. Prowadzili nas taką drogą, gdzie po obu stronach był las. Nareście zaprowadzili nas do płóciennych baraków. Tam na słomie kazali się nam położyć. Było twardo i zimno. Wszy… nieprawdopodobna dla mnie ich ilość strasznie gryząca. Umywalnia to było koryto z płynącą cuchnącą wodą. Najgorsza dla mnie była ubikacja, czyli gnojówka nad którą były umocowane dwie oślizgłe kłody. Na drugi dzień zaczęli nas segregować. Oddzielali kobiety samotne od kobiet z dziećmi. Oddzielali też matki z dziećmi do 10 lat. Wieczorem więźniowie przesłali nam wiadomość, żebyśmy się nie bały, że nie zginiemy, nie zagazują nas, ponieważ popsuło się krematorium. Moją siostrę i mnie potraktowano jako dzieci. Poprowadzili nas z powrotem na kolej. Wyruszyliśmy rano 18 VIII.
Na targu niewolników
18 VIII piątek. O 12 w nocy z chorą Marysia wysiedliśmy na stacji w Kreisingen. Na rynku miasta posadzili nas gromadami i bauerzy wybierali jak niewolników kobiety umiejące doić krowy lub wyglądające na silne lub z małą ilością dzieci. Do nas podszedł jeden, długo się zastanawiał, ale siostra była chora, miała silną gorączkę (dyfteryt), więc zrezygnował. Kiedy targ niewolnikami został zakończony, zaprowadzono nas znowu do pociągu.
Obóz pracy w Holzminden. Czarodziejska siła bajek
Zostałyśmy zawiezione do Holzminden, gdzie moja mama i siostra zostały przydzielone do pracy w fabryce sklejki, a ja pozostawałam z dziećmi w baraku. Byłam mało przebojowa, niezaradna i dzieci mi dokuczały. Ale wpadłam na znakomity pomysł, za każde ustępstwo, np. zrobienie mi miejsca na kuchni bym postawiła garnek aby ugotować zupę, lub zrobienie mi czegoś dobrego – opowiadałam wymyślone przez siebie bajki. Im cenniejsza była przysługa, tym ciekawsza bajka, z czarownicą, rycerzami czy królewną
Śmiałość ojca
Ojciec po Powstaniu znalazł się w Krakowie, gdzie nawiązał kontakt z AK. Gdy się dowiedział, gdzie jesteśmy, to natychmiast wpadł na pomysł godny Zagłoby. Wysłał list do komendanta obozu, że zostałyśmy pomyłkowo wywiezione, że jest zaprzyjaźniony z szefem niemieckiej policji Himmlerem i że mamy być traktowane inaczej niż wszyscy więźniowie, otoczone specjalną troską i opieką. Chodziło tu zwłaszcza o mnie, ponieważ byłam bardzo słaba. Był pewien, że komendant nie ośmieli się wysłać w tej sprawie zapytania do szefa policji.
Mama pisała rozpaczliwe listy, opisując jak wyglądam. Tata zaczął działać. Przez AK dostał wspaniale podrobione zawiadomienie, że mamy być zwolnione z obozu pracy, z piękną „wroną” (orzeł niemiecki) i sfałszowanym podpisem Himmlera. Mimo, że Polacy nie mieli prawa wjazdu do Rzeszy niemieckiej, z tym pismem i fałszywymi zezwoleniami Tatuś przyjechał do nas 18 stycznia 1945 przedstawił papiery i zabrał nas. Polska już była zajęta przez Armię Czerwoną. 21.1 Dotarliśmy do Brzegu n.Odrą. Niebezpieczne było zatrzymanie się w pobliżu frontu we Wrocławiu lub Jeleniej Górze, więc pojechaliśmy do Pragi Czeskiej.