Runowska Elżbieta – „Pięć i pół. Tyle miałam lat”
Elżbieta Runowska z d. Włodek, ur. w 1939 r., podczas okupacji mieszkała z rodziną przy Al. Jerozolimskich 28. W pierwszych dniach października została wygnana z rodzicami, Sylwestrem i Pelagią Włodek, rodzeństwem, Sylwią i Waldemarem oraz ukrywająca się w ich domu Żydówką „Marysią”, do obozu Dulag 121. Po kilkunastu dniach pobytu w pruszkowskim obozie wysłani zostali transportem do Częstochowy, a następnie przedostali się do wsi Biała Wielka koło Lelowa. Swoje wspomnienia Pani Elżbieta Runowska przesłała Muzeum w 2021 r. Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.
Nie rozumiem, dlaczego jestem tak bardzo skażona wspomnieniami Powstania Warszawskiego. Ten kłębek drutu kolczastego tamtych wydarzeń wrył się tak mocno w moje serce, że nieraz bardzo uwiera. Wtedy dobrze go wyjąć i rozciągnąć we wspomnieniach. Byłam tylko dzieckiem. Pięć i pół. Tyle miałam w momencie wybuchu powstania.
Rok 1939 to rok początku tragedii milionów ludzi, to również rok moich narodzin. Dla mnie początek wszystkiego, o czym Grzegorz Turnau śpiewał: „między ciszą a ciszą sprawy się kołyszą”. Jestem zatem w trakcie kołysania się, a że przyszłam na świat w miesiącu lutym, to całkiem nieskromnie powiem, że jestem z dobrego, bo przedwojennego, materiału. Fakt moich urodzin został potwierdzony metryką, wystawioną w kościele Świętego Krzyża, wtedy w Generalnej Guberni.
Cały okres okupacji wraz z rodzicami i najbliższymi, do czasu wygnania nas przez Niemców na poniewierkę, spędziliśmy w samym śródmieściu Warszawy, w Alejach Jerozolimskich pod numerem 28. To, czym dysponuje moja najwcześniejsza pamięć, to obraz, jak wszyscy członkowie rodziny byli stłoczeni w kącie przedpokoju, z którego przez otwarte drzwi widać pokój w półmroku rozświetlonym płonącą oliwną lampką, umieszczoną przed obrazem Chrystusa. Słychać przerażający świst. Bombardowanie miasta i mój dziecięcy strach. Zakrywałam dłońmi uszy, wołając: „Mama, nie chcę tej bomby!”. W tej części przedpokoju było wzmocnienie stropu, sufit był znacznie niżej, i to miejsce, uważane za najbardziej bezpieczne, miało uchronić nas przed skutkami uderzenia bomby.
Z lampką oliwną oświetlającą obraz Chrystusa był cały rytuał: codziennie, pod koniec dnia, Tata wyjmował z uchwytu lampki szklane, ciemnoczerwone naczynie, dolewał oleju, specjalnymi szczypczykami wymieniał wypalony, zużyty knot, i na pływaku z korka zakładał nowy, ponownie umieszczając lampkę przed obrazem. Ja stałam wówczas obok Taty i przyglądałam się, a czasem nawet pomagałam. Jak ja to zapamiętałam! Później, po wojnie, po powrocie do ocalałego mieszkania, obraz Chrystusa znalazł się ponownie w tym samym miejscu na ściśnie, tylko oliwnej lampki już nie było. Zastąpiła ją malutka żaróweczka zamontowana w lampce po oliwie.
Wracając jednak do wydarzeń, zapis mojej pamięci jest prawie fotograficzny: piwnica, stoję tam z rodzicami i mieszkańcami z tej samej klatki schodowej, a przez piwniczne okienko z podwórka słuchać wrzaski, krzyki… Dlaczego, co się dzieje? Nie rozumiem. Tata bierze mnie na ręce i wychodzi po drewnianych, skrzypiących schodach na podest, za nim wychodzą pozostałe osoby z piwnicy. Tuż przy drzwiach prowadzących do naszej kuchni (mieszkaliśmy na parterze) stoi potwór. Szary, stalowy płaszcz, ogromne okulary, gogle, hełm i czarny długi karabin. Ściskam z całej siły szyję Taty, boję się! Ogromnie… strach nieopisany! Cała gromada mieszkańców zostaje wyprowadzona na ulicę i podzielona, kobiety i dzieci oddzielnie, mężczyźni oddzielnie. Tata siłą oderwał moje ręce od siebie i kazał mi biec za Mamą i grupą kobiet, które, już biegiem, popędzane okrzykami Niemców i wycelowanymi w nich karabinami, kierowały się do Muzeum Narodowego.
Mój bieg, żeby dogonić Mamę, po zadymionych Alejach, pełnych potłuczonego szkła, kawałków gruzu, trwał dla mnie w nieskończoność, i tego nie mogę zapomnieć! Nie da się! Czasem w nocy, gdy nie mogę spaść, a przypominam to sobie ten bieg, płaczę. Musiałam dogonić Mamę, oddalającą się coraz bardziej… musiałam! Mój płacz i krzyk, który ledwo co wydobywałam ze ściśniętego strachem gardła, dusił mnie i pozbawiał tchu. „Mamo, stój!” Upadało się. Dogoniłam!
Nie wiem dlaczego, ale zamiast biec do Muzeum, wpadamy do bramy domu tuż przed ulicą Bracką. Szok, pod ścianą bramy leży nieżywy człowiek. Pociemniała kałuża krwi zastygła przy jego głowie… sina twarz, pierwszy raz widzę trupa powstańca… Biegniemy do piwnicy tego opustoszałego domu. Tu te kilka kobiet z dziećmi, w ciszy i ciemności czekają… Moja półtora roczna siostra uspakajana jest kostkami cukru…
Następny zapis mojej pamięci to długi marsz do Pruszkowa. Mam na sobie przewieszoną przez ramię płócienną torbę, jaką mama uszyła mi i bratu, a w której są suchary i kostki cukru. Długa kolumna maszerujących ludzi, nędzarzy… Idziemy, idziemy… Pamiętam moment odpoczynku po sygnale prowadzących nas żołnierzy. Siadamy byle gdzie, na jakimś rumowisku, by odpocząć. I wtedy wydarzyła się rzecz niebywała. Odkrytym samochodem wolno jedzie oficer niemiecki lustrujący odpoczywających nędzarzy. Zatrzymuje się przy naszej rodzinie, przechodzi na drugą stronę ulicy, gdzie były działki, i wraca niosąc w czapce kilka pomidorów. Coś mówi… podaje je mojemu bratu, a ten odwraca się do niego plecami. Chwila grozy, jaką przeżyli rodzice, jak zareaguje oficer na zachowanie brata… Mama wzięła te pomidory, podziękowała, Niemiec odjechał…
Kolejne wspomnienie to ogromne hale z szarymi słupami, wokół siedzący, bądź leżący ludzie na workach, na jakiś szmatach. I to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci – odór, nieznośny zapach tego miejsca. To obóz w Pruszkowie, Dulag 121.
Potem widzę plac z torami i ogromną kolejkę ludzi, którzy kierowani są do wagonów. Selekcja. Tata trzyma mnie za rękę. Nie wiem, gdzie jest mama i brat. Trafiamy do towarowego wagonu… Ciasno, nie ma gdzie usiąść….Wśród ludzi krąży metalowy kubek, po napełnieniu nieczystości wylewane są na zewnątrz. Nie wiem, jak długo trwała podróż… dwa albo trzy dni.
Dojechaliśmy do Częstochowy. Dlaczego potem znaleźliśmy się we wsi Biała Wielka koło miasteczka Lelów, tego nie wiem. I tam, w tej wsi znaleźliśmy schronienie w rodzinie wójta, pana Tomasza Świątka. Gospodarze przyjęli nas z całą życzliwością. Byli pomocni i pełni współczucia. Mieli świadomość, że jest z nami Żydówka, ale nie wydali jej Niemcom.
W bali, w cieplej wodzie, zostałam umyta, wykąpana i położona do łóżka ze słomianym siennikiem. Musiałam bardzo mocno zasnąć, pewnie zmęczona wydarzeniami, jakie miałam za sobą, bo rankiem obudziła mnie gospodyni, która wycierała kałużę z pod łóżka, na którym spałam. To ja… wstydziłam się bardzo.
Takie są te wspomnienia mojego dzieciństwa. Oby nigdy żadne dziecko nie musiało mieć takich doświadczeń i wspomnień.