menu

Sapuła Maria z d. Trojan – „Boże, moje lalki się palą, książeczki, wózek”

Sapuła Maria z d. Trojan – „Boże, moje lalki się palą, książeczki, wózek”

Maria Sapuła, ur. w 1933 r., w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z rodzicami, Wacławą i Wacławem Trojan, przy ul. Czerniakowskiej 215. Jako 11-letnia dziewczynka pomagała personelowi medycznemu w powstańczym punkcie sanitarnym. W połowie września 1944 r. rodzina została wypędzona do obozu przejściowego Dulag 121. W wyniku selekcji Pani Maria z mamą została wysłana do wsi Secemin, niedaleko Włoszczowy, a tata trafił do KL Auschwitz. Wacław Trojan zmarł w 1945 r. w KL Mauthausen, tuż przed wyzwoleniem obozu przez wojska amerykańskie. Rozmowa z Panią Marią Sapułą została przeprowadzona w 2022 r.

 Proszę się przedstawić.

Nazywam się Maria Sapuła z domu Trojan. Urodziłam się 17 maja 1933 roku w Warszawie. W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego miałam 11 lat i mieszkałam przy ulicy Czerniakowskiej 215, ale numeru mieszkania nie pamiętam. Nasz dom był zaraz za Szpitalem Orłowskiego.

Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Czym się zajmowali rodzice przed wybuchem II wojny światowej i w czasie okupacji?

Rodzinę miałam wspaniałą właśnie do wybuchu wojny i powstania. Mama Wacława z d. Marczak urodziła się w 1913 r, tata Wacław Trojan urodził się w 1908 r.

Kim z zawodu był ojciec?

On był specjalistą od tych trąb. Stroiciel instrumentów muzycznych – może w ten sposób.

Czy mama miała jakiś wyuczony zawód, czy była po prostu przy mężu?

Nie, była przy mężu.

 Czy pamięta Pani jeszcze dawną, przedwojenną Warszawę?

Jak przez mgłę, ale pamiętam jak najbardziej. Wychowałam się na Frascati. To ten ogród, jak Książęca schodzi w dół ku Wiśle, po prawej stronie, bo po lewej na wzgórzach był szpital. Mój dziadziuś przed wojną wykupywał specjalny talon na okres wiosna–lato i ze mną chodził tam na spacery. Prócz tego rodzina wyjeżdżała w góry, do Rabki. Mieliśmy tam stałego górala, u którego wynajmowaliśmy cały dom, bo przed wojną to cała rodzina jeździła. Po wojnie, jak mój syn był mały, też całą rodziną wyjeżdżaliśmy do Rabki. Nawet u którejś z sióstr było takie zdjęcie, jak siedzimy wszystkie na olbrzymim głazie. Fajne zdjęcie, nie mogę go znaleźć. One poumierały, a ich dzieci nie wiedzą.

Maria Sapuła, Warszawa, lata 30.

Ważne, że w pamięci zostało wspomnienie.

Wracając do pytania, moja ciocia chrzestna Marycha, tak na nią wołali, miała pracownię ekskluzywnej bielizny. Druga ciocia, Wanda, moja ukochana, była hafciarką. One obydwie to prowadziły. Wanda przepięknie haftowała i u niej się pół rządu ubierało. Ciotka miała takie znajomości. Miała zwyczaj zadawania się z wyższymi sferami, śmiali się z niej nawet: „O, Marycha to do wyższych sfer należy”. To była kobieta wykształcona, musiała mieć co najmniej maturę, bo miała męża oficera. Wujek przed wojną był pułkownikiem w Wojsku Polskim, kandydatka na żonę oficera musiała mieć pewne wykształcenie, więc tak było z ciotką. Ona była moją chrzestną i ja z nią wędrowałam po kawiarniach. Byłam małą damą kawiarnianą. Obracałam się z nią w tych wyższych sferach, jak się śmiałam nieraz. Z ciocią właśnie chodziłam nie tyle do teatru, bo byłam jeszcze za mała, ile do kawiarni na lody. Ona nie miała dzieci, więc mnie bardzo hołubiła. Szyła mi sukieneczki, ładnie mnie ubierała i właściwie była moją drugą matką. Od wujka, jej męża, dostałam piękny wózeczek. On miał brata rodzonego, który mieszkał przy ulicy Belwederskiej, w dzielnicy wojskowej. Te domy wojskowe do dzisiaj ocalały. On tam mieszkał ze swoją rodziną, miał dwie dziewczynki, już duże, i po nich odziedziczyłam ten piękny wózek. On mi się potem spalił w czasie Powstania Warszawskiego. Pani wie, co to był za wózek? Takich wózków to kiedyś nie było, on miał okienko. Ten brat z zagranicy go przywiózł dla swoich dziewczynek.

To musiał być unikat w tamtym czasie…

To był unikat. Piękny wózek miałam, hulajnogę, wszystko od tych dziewczynek dostawałam. Wujek mi przynosił. Z ciotką i wujkiem nieraz chodziłam do restauracji na obiad. Byłam światowa, jak się z tego śmiałem.

Niestety ten błogi czas został przerwany przez wojnę…

Niestety wybuchła wojna i się skończyły dobre czasy. Tatuś w 1939 roku został zabrany do wojska. Mama nic mi o tym nie opowiadała. To wszystko wiem od ciotek. On pracował w fabryce instrumentów dętych Gliera. Zajmował się trąbami. Cała rodzina taty była bardzo muzykalna, on zaś był specjalistą od trąb. W 1939 roku dostał się do niewoli. Był w Niemczech. Wiem ze słyszenia, że tam zwalniali ludzi, którzy mieli na Śląsku rodzinę, i tatuś z tego skorzystał. Podał adres swojej rodziny i go uwolnili. Prawdopodobnie liczyli na to, że zwalniani podpiszą volkslistę. On z kolegą uciekł. Wsiedli w pociąg do Warszawy. Straszna była ta podróż, ale jakoś dojechali. Wrócił do domu. Był podobno w konspiracji, ale jako dziecko o tym nie wiedziałam. Tatusia często nie było, ciągle miał jakieś sprawy.

Czy zapamiętała Pani wybuch wojny w 1939 roku? Czy jakieś wspomnienia zachowały się z tego okresu? Miała pani wtedy sześć lat.

Pamiętam jak przez mgłę, że moja mama wyszła wtedy z domu na miasto. Tatuś, jak wspomniałam, był w wojsku. Strasznie się denerwowałam, bo mamy nie było długi czas. Przyszła dopiero po południu czy wieczorem. Czekałam na nią u pani Zającówny, sąsiadki, z którą mama się przyjaźniła. Mama wróciła i opowiadała, że w Śródmieściu, na Marszałkowskiej czy gdzieś indziej, wplątała się w jakieś druty. Druty leżały i tak ją oplątały, że nie mogła nogi wyjąć, a było bombardowanie. W naszym domu na podwórzu stacjonowało wojsko i żołnierze złapali szpiega, który na dachu dawał znak samolotom, że tutaj mają bombardować. Złapali go. Tyle pamiętam. Bardzo się bałam.

Był strach, prawda?

Tak, strach był ogromny. Później kolumny wojsk mi się kojarzą. Podczas okupacji chodziłam do szkoły na Wilanowską, blisko miałam. Któregoś razu, jak poszłam na lekcje, nasza pani powiedziała: „Słuchajcie, dzieci, my was wypuszczamy, ale cała dzielnica jest obstawiona Niemcami. Nie wiemy, co się stało. Idźcie prosto do domu”. Im przecież nic nie tłumaczono, tylko Niemiec przyszedł i nakazał, żeby dzieci rozpuścić do domu. Vis-à-vis naszego domu na Czerniakowskiej była kwiaciarnia. Przyjaźniłam się z córką kwiaciarza i bardzo tego pana lubiłam, „wujku” na niego wołałam. Zamiast do domu poszłam do niego. Jak on mnie zobaczył, to powiedział: „Marysieńko, w tej chwili do domu. Nie mogą cię Niemcy tu znaleźć, bo nie jesteś moją córką”. „To wujek powie, że jestem” – przekomarzałam się jak to dziecko. „Nie, bo jak wylegitymują mnie i ciebie, to co?” „Oni nie będą wiedzieć”. Jakoś mnie jednak przekonał i poszłam do domu. Wchodzę w bramę, jeden Niemiec mnie przepuścił na podwórko. Podwórko było betonowe, w półkolu stały garaże. Drugi od razu mnie zabrał i postawił pod ścianą. Wtedy zaczęłam się trząść ze strachu, zresztą nie ja jedna, bo tam już inne dzieci stały i dwie osoby dorosłe, kobieta i mężczyzna. Staliśmy tak długi czas. Nie dali nam ani usiąść, ani nie pozwolili do domu iść. Obok głównej bramy, po lewej stronie, jak się wchodziło w podwórko, była nasza klatka. Dalej się szło, była brama i klatka na górę – tam mieszkała moja ciocia. W tej bramie mieszkali dziadziusiowie, ale babcia i dziadek już wtedy nie żyli. Taka wnęka była i tam właśnie przy murze nas postawili. Cały czas mówiłam do takiej koleżanki z podwórka, że pewnie nas rozstrzelają. Ona: „Ty głupia, nie mów tego, bo ja chcę żyć jeszcze”. Ja na to: „Też chcę żyć, ale nie wiadomo, co będzie”. Proszę sobie wyobrazić – w naszym domu mieszkała akuszerka z mężem. Wnuk do nich przychodził. Trzeba było trafu, że ten pan, mąż akuszerki, wszedł akurat na podwórko, zobaczył mnie i powiedział: „O, Marysia też tu jesteś. A co wy tu robicie?” „Niemcy nas tu ustawili”. „Aha”. Podszedł do Niemca i tak tylko pokazał. Co się okazało? Ciocia nam później opowiedziała, że mąż akuszerki był w ogóle Niemcem, pochodził z niemieckiej rodziny, nie był volksdeutschem. On nie podpisywał żadnej listy, bo nie musiał. On się ożenił z Polką i osiadł w Warszawie. Potem wyjechał do Niemiec. Ona została. W każdym razie miał taki znaczek i ten oficer niemiecki mu zasalutował. On zaczął z nim rozmawiać, widocznie na nasz temat, żeby nas puścił do domu. Ten Niemiec podszedł i krzyknął do nas: „Raus! Raus!”, i poszliśmy do domu.

Czy wtedy wszystkich wypuszczono do domu, czy tylko Pani się uratowała?

Nie, wszystkich wypuścili.

To był cud.

Tak, nawet tych dorosłych wypuścili. To była jedna taka historia, a druga wydarzyła się chyba z 1942 na 1943 rok. W naszej klatce mieszkała młoda kobieta, śliczna, zgrabna, taka w pani wieku. Zawsze się jej przyglądałam. Ona była też taka odważna. Dziecko potrafi ocenić człowieka. Często mnie zaczepiała, rozmawiała z nami. Z moją przyjaciółką Izą szłyśmy akurat do szkoły. Schodzimy, a ona biegiem na górę. Wyszłyśmy z klatki. Wtem jakby coś spadło. Klap. Oglądam się za siebie, a ona leży. Z czwartego piętra się rzuciła. Prawdopodobnie wyszła i na plakacie z nazwiskami rozstrzelanych ludzi znalazła nazwisko swojego narzeczonego. Później jej mama opowiadała, że u nich w domu było gestapo i ona się najprawdopodobniej bała, że przyjdą po nią. Oni oboje byli w konspiracji. Ona się bała, że przyjdą po nią, będą ją torturować, i dlatego popełniła samobójstwo, skoczyła z czwartego piętra. Byłam tego świadkiem.

To tragiczna historia. Czy Pani pamięta, jak ta kobieta miała na imię?

Nie, nie pamiętam ani nazwiska, ani imienia. Może Hanna, Hania… Ona była dorosła, nie znałam nazwisk wszystkich sąsiadów. Pamiętam, że była bardzo piękna.

Czy pamięta Pani jakieś święta Bożego Narodzenia spędzone w czasie okupacji?

Tak, pamiętam – nawet jasełka się odbywały w kościele albo w mieszkaniach prywatnych. Tak jak mówiłam, jeszcze w czasie okupacji miałam wspaniałe dzieciństwo. Tatuś wrócił z obozu, bo uciekli razem z tym kolegą Ludwikiem, który walczył potem w „Baszcie”. W czasie całej okupacji był w randze majora. To była poważna postać w tej „Baszcie”.

Wracając do świąt – czy była choinka? Chyba była. Były choinki, bo Niemcy też kupowali choinki. Taką średnią choineczkę tatuś zawsze kupował. Już nie taką wielką jak przed wojną, tylko średnią. Jak wrócił, były normalne święta, ale z jedzeniem to było różnie, nie było tak jak normalnie. Jak się dało coś kupić, to było, a jak nie, to się jadło cebulę – albo ze śmietaną, albo z oliwą. Zamiast ryby samą cebulkę. Mąka była dostępna, można było kupić. Jak nie było w sklepie, to się gdzie indziej zdobywało. Wiem, że ciocia Reginka piekła makowca. Ona wspaniałe makowce robiła, to zapamiętałam. W ogóle miałam fajne te ciotki, dzieciństwo miałam bardzo dobre. Raz było co jeść, raz nie, raz mniej, raz więcej, ale można było kupić, jak ktoś miał pieniądze. Bazar Różyckiego był słynny, to tam wszystko można było zdobyć.

Czy zapamiętała Pani moment wybuchu powstania?

Tak. Moi rodzice mieli akurat pojechać na Pragę, chyba na bazar, ale tatuś powiedział: „Nie wiem, czy pojadę z tobą i czy w ogóle pojedziemy”. Mama pytała dlaczego, ale ojciec nie mówił nic konkretnie, tylko że musi wyjść. Mama jeszcze spytała: „Ale przyjdziesz niedługo?”. Odpowiedział: „Tak, niedługo przyjdę”. Wrócił, powiedział: „Niestety, dziś nie pojedziemy na Pragę”, i znów wyszedł. To było przed godziną piątą. W naszej dzielnicy było bardzo dużo Niemców. Tu, gdzie jest basen na Rozbrat, była wtedy szkoła Hitlerjugend. Myśmy się ciągle tłukli z tymi Niemcami. Bójki odchodziły.

Pani też się biła?

A jak! Myśmy dorwały kiedyś dziewczynę, taką hardą. Za warkocz ją z tyłu pociągnęłam i chodu w nogi.

Trzeba było uciekać.

Nikt się nie bił tak jakoś bardzo, bo się bał, ale szturchnęło się parę razy. Przed wojną na ulicy Rozbrat była Wyższa Szkoła Dziennikarstwa[1]. Niemcy w budynku tej uczelni urządzili koszary, dzielnica była więc obstawiona. Nasze okna nie wychodziły na ulicę Szarą. 1 sierpnia poleciałam do sąsiadki wyjrzeć przez okno. Spojrzałam, a tam nasi powstańcy, ludzie poubierani wojskowo, z opaskami i pistoletami. Powiedziałam: „Ojej, tu się szykuje wojna”. Taka młoda dziewczyna, postawna blondyna z rozwianymi włosami, biegła po Szarej z pistoletem i strzelała. Później widziałam drugą, ale niestety ta druga padła. Nie było dojścia, bo Niemcy zaczęli strzelać. Ona jeszcze drgała. Nie było jak jej ściągnąć. Próbowali jej sznury rzucać, ale ona nie reagowała. Pierwszy trup. W nocy chyba ją ściągnęli. Tak zaczęło się powstanie. Każdy ręką machał. Tatuś wpadł do nas i powiedział: „Broń Boże, nigdzie wam nie wolno wychodzić. Niedługo wrócę”. I znów poszedł, ale gdzie, to była tajemnica. Tatuś pojawiał się i znikał. Całą noc trwała strzelanina. Poszłam spać, normalnie spałam.

W mieszkaniu jeszcze?

Tak, w mieszkaniu. Panicznie bałam się piwnicy, do tego stopnia, że kiedy było już naprawdę niebezpiecznie, to mnie siłą powstaniec zniósł. Darłam się i nogami wierzgałam, że nie pójdę, byłam przekonana, że się uduszę w tej piwnicy. Tak się bałam. Niestety powstańcy kazali wszystkim zejść. I ten chłopak zniósł mnie, wierzgającą nogami. Później, jak wyszłam z tej piwnicy, byłam szczęśliwa, mimo że nie wiedziałam, jaki widok mnie spotka za chwilę. Jak zaczęło się palić, to tak stanęłam i powiedziałam: „Boże, moje lalki się palą, książeczki, wózek”, ten, który dostałam od wujka. To wszystko się spaliło. A ubrania? Mama nawet żadnych ubrań nie zabrała, nic.

Panie wyszły z domu tak, jak stały?

Jak stałyśmy, tak wyszłyśmy. Tylko paltko zarzuciłam.

Żadnych zdjęć, dokumentów nie udało się zabrać z sobą?

Nic. Wszyscy mówią, że tylko powstańcy walczyli, a przecież w powstaniu wszyscy pracowali i wszyscy walczyli. U nas w domu, u dozorcy, był punkt sanitarny. Tam jako mała dziewczynka całymi dniami przesiadywałam, zwijając bandaże, piorąc je, bo nie było środków opatrunkowych. Jako dziewczynka pomagałam. Tak to polubiłam, że rano jak tylko cośkolwiek połknęłam, leciałam do tego punktu sanitarnego. Byłam dumna z tego, że bandaże zwijam.

Tak Pani mogła pomóc powstańcom.

Tak mogłam pomóc. I chyba to się przyczyniło, że po ukończeniu szkoły podstawowej, po harcerstwie, skończyłam szkołę pielęgniarską.

A jak się Pani znalazła w tej służbie?

Stała kolejka, trzech czy czterech czekało na zmianę opatrunku. Spytałam: „Do kogo ta kolejka?”. „Do mieszkania dozorcy”. To mieszkanie było spore, miało dwa czy trzy pokoje. „Czekamy, bo tutaj jest punkt sanitarny”. Jak oni skończyli, to też tam weszłam. Któraś z pań, która już tam działała, tak się roześmiała: „Przyszłaś nam pomóc?”. Zapytałam: „A co tu trzeba robić?”. „O kochana, tu dużo jest do roboty, trzeba prać te brudne bandaże, później suszyć, zwijać, bo nie mamy czym rannych owijać”. „To ja chętnie pomogę”. Taka starsza spytała: „Naprawdę chciałabyś pomóc? To proszę, siadaj i zwijaj te bandaże”. Wzięłam bandaż i zaczęłam pomału zwijać. Ona na to: „A troszkę szybciej możesz?”. „No mogę”. I od tego się zaczęło, od zwijania bandaży, a później – do momentu kiedy była woda – nawet prałam te zakrwawione.

Jakie warunki były podczas powstania?

Jak jeszcze była woda, to jeden z panów wpadł na pomysł, żeby na wszelki wypadek wykopać studnię, bo jak zabraknie wody, to zostaniemy bez niczego. Pod koniec naszego funkcjonowania w powstaniu to tę wodę się gotowało i cedziło przez gaziki, których mama miała jakiś mały zapas. Ciągle prała te gaziki i przecedzała przez nie wodę, bo ta woda była czerwona, rdzawa. Pod koniec piło się nawet taką wodę.

Jak wyglądała sprawa z jedzeniem?

Ciężko było z jedzeniem, szczególnie pod koniec. Mieliśmy taką umowę sąsiedzką, że kto co ma, znosi na dół i się tym dzielimy.

Do piwnicy?

Nie,na podwórko. Rozdzielało się jedzenie i gotowało. Gazu nie było, tylko taka kuchnia. U nas na Szarej był punkt, gdzie się kupowało węgiel. Dopóki można było korzystać i właściciel miał ten węgiel, to się go kupowało, ale to krótko trwało. Później to już meble się paliło. Jadło się to, co było.

Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej na wieść o wybuchu powstania? Jak ludzie to oceniali?

Na samym początku to atmosfera była taka, że każdy liczył, że powstanie będzie bardzo krótko trwało, najwyżej parę dni: „Damy kopa Niemcom, oni nas popamiętają i to się wreszcie skończy, dosyć już tego”. Atmosfera była wspaniała. Potem każdy liczył te dni. Pod koniec było już różnie. Jedni w dalszym ciągu wierzyli, że wkrótce będzie koniec, a drudzy mówili, że najpierw wymordują nas wszystkich, bo wieści różne przychodziły. W czasie powstania zginęła też moja babcia.

Jakie były okoliczności jej śmierci?

Babcię po prostu zastrzelili.

Jak babcia miała na imię?

Agnieszka.

Babcię zastrzeli Niemcy?

Tak, Niemcy. Nie dopytałam, czy to było tak, że Niemiec wszedł i strzelił do niej, czy przez przypadek ją trafił. W każdym razie trumnę z desek zbili – nie wiem, skąd mieli wtedy deski w Śródmieściu, ale była trumna i pochowali ją na podwórku, obok kamienicy Wedla, bo tam był kawałek ziemi, taki ogródek. Wedlowie mieszkali na pierwszym piętrze, a babcia została pochowana na ich podwórku. Jak wróciłyśmy do Warszawy, to wyprawiłyśmy babci pogrzeb. Pierwsza czynność, jaką wykonałyśmy po powrocie, to pogrzeb babci.

Na podwórkach w ogóle stały wtedy kapliczki, ołtarze, przy których za czasów okupacji odprawiało się np. nabożeństwa majowe. Nie szło się do kościoła, bo była godzina policyjna, tylko na podwórku się odprawiało.

Czy w czasie powstania jakaś msza się odbyła przy takim ołtarzyku?

Msza nie, bo księdza wtedy nie było, ale ludzie się modlili, śpiewali pieśni. Był taki pan Ryszard, mąż lekarki, który podczas okupacji i służył do mszy w kościele, i sprzątał go, ale działał też w organizacji konspiracyjnej.

Nasze Powiśle upadło dosyć późno. Prawdopodobnie to był koniec września, jak nas wysiedlili, ale który dzień, tego nie pamiętam. 2 października padło powstanie. W nocy nas wyprowadzili na ulicę Szarą i – pamiętam – podpalili dom. Dla mnie było to straszne.

Państwa dom przy ulicy Czerniakowskiej?

Tak. Na naszych oczach się spalił. Strasznie to przeżywałam. Przecież tam zostały moje lalki z wózeczkiem, zabawki, książki.

Czy udało się coś zabrać z domu?

Nie, nic. Mama wzięła tylko maleńką torebeczkę. Myśmy nic nie zabrali, nie zdążyliśmy, bo Niemcy nie pozwolili. W pośpiechu mama przycięła mi dłoń kufrem, kiedy krzyczałam: „Mamusiu, zabierz futro i pelisę tatusia!”. Sama się ubrałam w palto. Moje półbuciki mama przywiązała do torebki i jeden półbucik zgubiłyśmy po drodze. Szewc potem dorobił mi drugi but. To takie półbuciki były. Boże, że człowiek przeżył to wszystko.

 Wyprowadzili nas do ogrodu na Szarą. Tę rękę miałam tylko chusteczką owiniętą i nagle z krzaków wyłoniła się głowa Niemca. Zawołał do mnie: „Komm!”. Za mną sąsiadka stała, taka głupia kobitka: „Nie chodź, nie chodź, bo cię zabije!”. A ja poszłam. Ten człowiek po polsku do mnie powiedział: „Co tobie jest? Co ty masz w rączkę?”. Może też miał dzieci w moim wieku? Powiedziałam, że mama niechcący przycisnęła mi rękę wiekiem od kufra. „Pokaż”. Po latach tak kombinowałam sobie, że to musiał być sanitariusz, bo miał środki opatrunkowe.

Wtedy takich rzeczy brakowało.

On szybko wyjął coś z torby, z manierki jakiegoś alkoholu kazał mi się napić. Mało się tym nie udławiłam. Polał ranę. Mnie tak szczypało, Boże kochany! Zawinął bandażem tę rękę, tak przyzwoicie. Podziękowałam i jeszcze czekoladę od niego dostałam. Chyba powiedział, ale nie jestem pewna: „Ja Polak”. Dlatego później mówiłam, że to Ślązak był, on dobrze znał polski. Ich przecież przymuszali, żeby podpisali listę.

I wysyłali na front.

I wysyłali na front. Całe szczęście, że trafiliśmy na Wehrmacht, bo na przykład z Szarej 1, po drugiej stronie od nas, z takiej dużej kamienicy z wielkim podwórkiem, dochodziły tak straszne krzyki. Boże! Tam chyba własowców[2] wpuścili. A oni przecież mordowali, gwałcili. Co z Wolą zrobili! Okropne.

Z którą dzielnicą Pani wychodziła po upadku Powstania Warszawskiego?

Z Powiślem. Zaprowadzili nas przez Frascati. Pamiętam, że tam rosły jabłonie. Byłam spragniona tych jabłek, bo głód panował wtedy i nie mieliśmy już nic do jedzenia. Zerwałam sobie ze dwa lub trzy jabłka i wsadziłam za palto. Niemiec to zauważył i podleciał do mnie ze szpicrutą. Długi czas miałam ślady po tej szpicrucie. Zaprowadzili nas w aleję Szucha. Pamiętam tę noc straszną – rozlegały się potworne krzyki. Rodzice mnie schowali pod siebie. Prawdopodobnie gwałty były, bo własowców puścili. Tak przypuszczam teraz, ale wtedy jako dziecko to tylko te krzyki straszne zapamiętałam. Z samego rana naszą grupę wyprowadzili i szliśmy przez Warszawę. Obraz był straszny, pełno trupów. A najgorszy był – tego nigdy nie zapomnę – widok kadłubka dziecka, taki maleńki, bez główki. Przeżyłam straszny szok. Śni mi się to po nocach do dnia dzisiejszego.

Te wspomnienia wracają, prawda?

Do dziś mi się to śni. Jak czekaliśmy na pociąg, to akurat trafiliśmy na bombardowania aliantów. Staliśmy na dworcu, kiedy nadleciały samoloty i zaczęły bombardować. Na szczęście niedługo.

Pamięta Pani, który to był dworzec?

Chyba Dworzec Zachodni. Do Pruszkowa to chyba z Zachodniego odjeżdżały pociągi?

Tak .

To musiał być Dworzec Zachodni. Podjechał pociąg, i nim zawieźli nas do Pruszkowa.

Czy to były osobowe czy towarowe wagony?

Kiedyś się zgadałam na ten temat z kilkoma osobami. Powiedziałam, że mi się zdawało, że to były normalne osobowe wagony, ale ktoś zareagował, że brednie opowiadam, że takimi nie wozili, tylko zasuwanymi.

Były różne transporty.

Mnie się zdawało, że to był pociąg osobowy.

Mogło tak być. Długo trwała ta podróż? Czy może Pani podać przybliżoną datę znalezienia się w obozie Dulag 121?

Na pewno cały sierpień byliśmy w Warszawie, może to była połowa września, około 15 września 1944 roku. Tak mi się wydaje, ale mógł to być też koniec sierpnia. Nie umiem podać dokładnej daty. Podróż chyba długo nie trwała, ale nie pamiętam tego. Zajechaliśmy do Pruszkowa. Pamiętam te hale i taki dół, gdzie się wszyscy załatwiali. Straszne warunki tam panowały. Ile myśmy tam byli, już nie pamiętam. Chyba trzy–cztery dni.Tak mi się wydaje, a może nawet pięć? Może to było cztery–pięć dni. Nie wiem, trudno mi powiedzieć.

Rozumiem, w końcu była Pani dzieckiem.

Mnie się zdawało, że to wszystko długo trwało. Byłam sprytnym dzieckiem. Wyznaczono takie punkty, w których chleb rozdawano. Jak przyjechaliśmy i zobaczyłam ten chleb, to mi od razu ślinka poleciała. Ćwiartki dawali. Co to jest ćwiartka? Mówiłam, że proszę jeszcze dla mamy. Jedni dawali, drudzy nie dawali, różnie to było. Szłam w drugą kolejkę. I tam nieraz dwie dostałam, to już miałam trzy. Przy nas siedział ksiądz. Jemu też przyniosłam kawałek. Zostawiałam i znów szłam. Ten ksiądz powiedział: „Dziecinko, nie znoś tyle, bo może dla innych nie starczy”.

Maria Sapuła, Warszawa, lata 30.

Jak to dziecko, brała Pani na zapas.

Stanęłam i się zastanowiłam. Faktycznie. Powiedziałam: „Ale na razie mamy co jeść”, bo jak przyniosłam trzy czy cztery ćwiartki, to było coś. Człowiek nie zjadł tak od razu. Zjadłam jedną kromkę i miałam dosyć. Ale to już był chyba chleb normalny, nie ten czarny.

Taki czarny, gliniasty był…

Gliniasty był, ale chyba bielszy, tak mi zdawało. W pierwszej chwili nasza grupa trafiła do grup jadących do Oświęcimia. Ten ksiądz powiedział do mojej mamy: „Proszę pani, dlaczego pani nie idzie do lekarza po karteczkę, żeby panią na blok numer jeden przenieśli? Przecież z dzieckiem pani jest”. My poszłyśmy, oczywiście do Polaka. Pani wie, że nie dał nam tej karteczki? Przyszłyśmy z powrotem i ten ksiądz poradził: „Niech pani szybko idzie do Niemca, niech pani idzie”. I poszłyśmy. Każda oddzielnie weszła, tam była tłumaczka. Proszę sobie wyobrazić, że on dał mi kartkę na „jedynkę”. Moja mama znała trochę niemiecki, nawet nieźle, i ona również dostała kartkę na „jedynkę”.

Czy mówiłam pani, że potem zginął ten polski lekarz?

Tego Pani nie mówiła…

Mówię o lekarzu w obozie.

Proszę o tym opowiedzieć.

Był taki traf, jak po wojnie pracowałam w Śródmieściu, że siedziałam w jednym pokoju jako instruktorka od higieny szkolnej z doktor stomatologii, panią Gołaszewską. (Ona już nie żyje). Coś się zgadało na temat okupacji, obozów. Powiedziałam, że trafiłam do polskiego lekarza, który nie dał mi przepustki. Na co ta stomatolog: „Pani Mario, on dostał wyrok z naszej organizacji, bo on niewielu ludziom pomógł, a raczej w ogóle nie pomagał, tylko szkodził”. Polska Podziemna wydała na niego wyrok i go zabili. Dostał karę śmierci za to, że ani dzieciom, ani matkom nie przepuszczał. Ta doktor Gołaszewska mi otworzyła oczy, bo ona w ogóle w konspiracji była, nie wiem, w jakim oddziale, mówiła mi kiedyś, ale nie pamiętam.

A co stało się z ojcem  po przybyciu do obozu Dulag 121?

Tata nie dostał kartki. To było nasze pożegnanie. Tatuś płakał. Straszne to było. Kochałam ojca i byłam z nim bardzo związana.

Zapamiętała Pani moment rozstania?

Nasze ostatnie pożegnanie pamiętam do dziś. Rzuciłam mu się na szyję: „Tatusiu, kiedy my się zobaczymy?”, on na to: „Nie wiem, dziecinko”. Straszny płacz ojca i mój.

To był ostatni raz, kiedy się państwo widzieli?

Tak. Ksiądz też się z nami pożegnał, bo on pojechał transportem razem z moim tatusiem. My poszłyśmy na tę „jedynkę”.

 Tata razem z tym księdzem trafił do Oświęcimia?

Powinien tam trafić razem z księdzem i jeszcze jednym mężczyzną, który siedział obok, bo oni mi mówili: „My jedziemy do Oświęcimia”. Skąd oni się tego dowiedzieli, tego nie wiem, może z tej grupy polskiej ktoś im to przekazał.

Czy pamięta Pani jakieś zachowania Niemców wobec więźniów w obozie Dulag 121? Wspominała Pani o tym lekarzu niemieckim, który dał to skierowanie na wyjazd do Generalnego Gubernatorstwa.

Tego lekarza to bym i dzisiaj poznała. Na pewno już nie żyje, ale to był rosły mężczyzna, przystojny, chyba musiał mieć dzieci. Jako dobrze wychowana dziewczynka dygnęłam, jak weszłam, i dygnęłam, jak miałam wychodzić. On wstał, podał mi rękę, proszę sobie wyobrazić, i się uśmiechnął. Ta tłumaczka to chyba była Polka, też się uśmiechnęła. Chyba coś mi życzyła, ale już nie pamiętam co. Szczęścia czy powodzenia? Coś takiego mi powiedziała.

Niemiec uratował Panie przed transportem do Oświęcimia…

Tak, jak najbardziej, to był transport do Oświęcimia. O tym dowiedziałam się od tego księdza. Zresztą obok też jakiś mężczyzna siedział i też do nas mówił: „To nas spotkało, nie wiemy, kiedy wrócimy i czy w ogóle wrócimy”.

Jakie warunki panowały w obozie pruszkowskim?

Warunki były tragiczne. Siedziało się i spało. Żeby się załatwić, to – pamiętam – gdzieś na dół schodziłam, w takie koryta.

Tak, to były tzw. kanały rewizyjne.

Tak. I tam teraz jest muzeum?

Muzeum jest w osobnym budynku postawionym w 2010 roku. Niestety teren byłych Warsztatów Kolejowych nie należy do muzeum.

To niedobrze. Warunki były tragiczne. Nie było żadnego kocyka, nie było czym się przykryć.

Co z dostępem do wody?

Nie pamiętam żadnej wody. Nie wiem, czy dawali coś do picia.

A zupę ktoś wydawał?

Też sobie nie przypominam. Coś tam chyba dawali, ale nie pamiętam. Zapamiętałam tylko ten chleb, który bardzo mi wtedy smakował, ale był obrzydliwy. Pierwsze te chleby, jak tylko Niemcy weszli, to były chleby razowe i do tego marmolada. Straszne to było.

Czy zachowała Pani jakieś wspomnienia, wydarzenia związane z obozem Dulag 121?

Tak, ten ohydny smród i tłum ludzi.

Hałas, zgiełk, tak?

Zgiełk, hałas, płacz. Jedni płakali, drudzy się śmiali. Wie pani, jak to tłum ludzi, część się żegnała, bo jechała do obozu, część zostawała.

Z tego transportu, który wiózł ludzi do Guberni, my wysiadłyśmy w Seceminie, a reszta pojechała dalej. Na stacji jeszcze się wyrwałam i chciałam wsiąść do pociągu do cioci, jechać z nią. Dwóch Niemców odbezpieczyło karabiny i mało mnie nie zabili. Krzyk się podniósł i wszyscy zaczęli wołać, żebym wracała. Ze spuszczoną głową wróciłam z powrotem do mamy. Tam był rynek, na który nas wszystkich jak bydło poprowadzili. Ta pierwsza wioska inaczej się nazywała, bo nas kawałek pędzili koło lasu, ale zostańmy przy tym Seceminie. Chłopi wybierali nas jak bydlęta, nie ludzi. Jeden gospodarz dwa razy do nas podchodził, bo myślał, że moja mama jest sama, bo ja akurat wtedy odeszłam. Mama powiedziała, że jest z dzieckiem, z córką. A on: „A to nie, to ja pani nie biorę”. Później podeszła taka babcia – szkoda, że ta babcia nas nie wzięła, bo skorzystałaby, my byśmy jej pomagały, ale ona powiedziała: „Nie mam nawet krówki, nie miałabym dziecku co dać pić. Nie, nie wezmę was”. Wie pani, te słowa: „Nie wezmę was”, wówczas dla mnie nic nie znaczyły, ale po latach poczułam się jak zwierzątko. Wrócił ten gospodarz, do którego ostatecznie trafiłyśmy.

Dlaczego ocalała moja ciotka Wanda i nie poszła do żadnego obozu? Bo sobie pożyczyła najstarsze dziecko sąsiadki. Ona miała ich kilkoro. Tak jak moja mama też nie miała żadnego dokumentu, że jestem jej córką, tak i ciotka nie miała. Ciotka poinstruowała tę mądrą dziewczynkę, że teraz nazywa się Trochowicz. Już nie pamiętam, jak ta dziewczynka miała naprawdę na nazwisko. Dzięki tej dziewczynce ciocia ocalała.

Po latach poczułam taki żal, taki niesmak, że człowieka traktowali jak takiego niewolnika, coś w tym rodzaju. Przykre to było. Moja mama na pewno przeżywała to inaczej. Do mnie jako dziecka jeszcze nie docierały pewne rzeczy. Ten gospodarz to był taki kurdupel, na koślawych nogach i z nosem klauna. W takim kapelusiku chodził. Pani może sobie wyobrazić jego postać. I charakterek miał do tego, nie tylko w stosunku nas, ale i żony, traktował ją nieraz jak… Sam znikał, a ona ciężko pracowała. Mieli na utrzymaniu jej siostrzeńca, bo siostra przy porodzie umarła. Chłopak miał chyba szesnaście lat, był taki trochę ułomny umysłowo, ale też ciężko pracował. Gospodarz kazał mi gnój wyrzucać, bo inaczej nie dałby mi jeść. Ja, jedenastoletnia dziewczynka, gnój wyrzucałam. Niezbyt miłe były to przeżycia. Ludzie mieli z obozów okropne wspomnienia, ale dla dzieci to też było trudne: to wyrzucanie gnoju i powiedzenie mi, że „jak nie będziesz pracowała, to nie dostaniesz żarcia”. Dosłownie tak się do mnie odzywał.

Jak ta ciocia, którą uwielbiałam, nas szukała, to się okazało, że w Czerwonym Krzyżu w ogóle źle było napisane, że myśmy pojechały do Krakowa. Oni nas wysłali w Kieleckie, a tam było napisane, że pojechałyśmy do Krakowa. Ciotka się zdziwiła, bo wiedziała, że nas gdzie indziej wysadzili. Chodziła i szukała, ale nas nie znalazła. I myśmy z mamą też jej szukały. Dowiedziałyśmy się, gdzie ten jej transport był wysadzony i tam poszłyśmy. Podali nam adres. Pamiętam, że to była taka śmieszna nazwa – Ogarka na Parasolu [obecnie Parasol-Ogarka lub Ogarka]. To była wieś. Tam było takie wzniesienie, na którym kilka chałup stało. Znalazłyśmy ciocię. Jak poszłyśmy jej szukać, lasem bardzo dużo kilometrów zrobiłyśmy, cały dzień szłyśmy. W pewnym momencie powiedziałam do mamy, że widzę jakieś zabudowania w oddali. Mama na to: „O, całe szczęście, bo chociaż się trochę wody napijemy”. My dochodzimy, a ja widzę tam już pierwszego trupa. Przed nami Niemcy byli. Spalili całą wieś, bo jeszcze się tliło. Było pełno trupów z całej wioski. Gdzieniegdzie jakiś kurczak chodził, gdzieniegdzie piesek. Psy nawet leżały trupem.

Pani mama też pracowała?

Też musiała pracować, a ponieważ umiała gotować, to gospodyni korzystała i mama gotowała zupę czy coś innego. Mama podejrzewała tego gospodarza, że na nią donosi, ponieważ dwa razy została aresztowana. Wywieźli ją do obozu, gdzieś w Kieleckiem, niedaleko. Poszłam do wójtowej, żeby mi pomogła odnaleźć mamusię. Dowiedziałam się o tym później, że wójtowa współpracowała z partyzantami, a wójt z Niemcami. I tak się uzupełniali. Poszłam do tej wójtowej. Pamiętam, że ona wtedy robiła pierogi. Jak te pierogi zobaczyłam, Boże, mało mi oczy na wierzch nie wyszły. Ona to zauważyła i od razu zapytała: „Zjesz pierożków?”. Powiedziałam: „Poproszę”. Pojadłam tych pierogów.

Pani została sama na wsi.

Tak, sama. Ta gospodyni to nawet dobra była, ona wiedziała, że kogel-mogel lubię, to oddzielała białko i mówiła: „Weź i idź sobie na korytarz pokręć”. Jak był wójt, to nie wolno było tego robić. Skąd!

Dowiedziała się Pani, gdzie jest mama?

Dowiedziałam się, gdzie jest mama, i poszłam jej szukać. Jako dziecko szłam lasem, szosą się bałam, bo Niemcy jeździli. Szłam lasem, było już ciemno i nie wiedziałam, w którą stronę mam się kierować. Usiadłam koło drzewa i myślałam, którędy mam iść. Coś zaszeleściło. Przestraszyłam się, że to jakiś zwierz albo coś, a to był partyzant. Zapytał: „A co ty tu robisz, dziewczynko?”. „Idę do obozu mamy szukać”. „Do jakiego obozu?” „Tu gdzieś jest obóz i ja idę mamy szukać”. Nie wiedziałam, gdzie jest ten obóz, tylko tak poszłam w ciemno, jak to dziecko. Rozpłakałam się, że teraz się boję i nie wiem, w którą stronę mam iść. On mnie zabrał do oddziału. Przenocowałam noc w tym oddziale.

To byli AK-owcy?

Tak. W tym oddziale była też jakaś doktor. Nawet taką lepiankę mieli, bo mnie tam wprowadzili i położyli, żebym się przespała. Z samego rana dowódca czy ktoś inny, w każdym razie starszy pan (czy starszy był, to też nie wiadomo, bo dla dziecka to każdy stary), zaczął mi tłumaczyć: „Nie możesz iść, bo nawet gdybyś doszła do obozu, to nie wiadomo, czy Niemcy cię wpuszczą, a jeszcze mogą krzywdę ci zrobić. Teraz cię odprowadzimy, żebyś trafiła tam, gdzie mieszkasz”. Powiedziałam, że to był Secemin, bo tak chyba nazywała się ta wieś. Faktycznie odprowadził mnie taki młody człowiek, ale nie wiedziałam nawet, którędy ani jak szedł. Szedł, to ja za nim szłam. Pod tę wioskę mnie podprowadził.

Tam gdzie Panie trafiły po powstaniu?

Tak, wydaje mi się, że to był Secemin. Wioska przeżyła straszne rzeczy. Tam był taki majątek, w którym stacjonowali Niemcy, ale oprócz tego któregoś razu gestapo przyjechało, bo na końcu wsi mieszkał partyzant z rodziną. Ktoś widocznie doniósł na niego – a co to mało było ludzi niedobrych – i Niemcy podpalili ich dom. On chyba był akurat w środku i go złapali. Strasznie go torturowali na miejscu, a potem zabrali. Wioska zaczęła się palić, więc trzeba było trzodę zabrać. Mało co utopiłabym się ze świnią, bo poszłam na łąki, a tam dalej były bagna.

Pani przecież nie znała dobrze tego terenu…

Tak, nie znałam terenu, bo nigdy tam nie chodziłam. Dopiero taki chłopak mnie uratował. Zaczął krzyczeć: „Wracaj, wracaj, bo się utopisz!”. Jak to usłyszałam, to jakoś szybko tę świnię zagoniłam i wróciłam. Jak wróciłam, to nie było tego gospodarza, a gospodyni powiedziała: „Pomóż mi z kuferkiem”. Ten kuferek był bardzo ciężki, ale w tym strachu tyle siły miałam, że tego nie czułam, a na drugi dzień nie mogłyśmy go przynieść z powrotem do domu. Co ona tam miała, nie wiem. W każdym razie przyszedł sąsiad Stasio i pomógł nam ten jej kufer wnieść. Nie były to miłe czasy.

Dowiedziała się Pani, dlaczego mama została aresztowana?

Wiem z opowiadania, że podobno spotkała wśród partyzantów kolegę ojca. Jakiś pan przyszedł odwiedzić mamę, coś mówili, szeptali, ale byłam dzieckiem, i to się działo późnym wieczorem. W domu był wtedy gospodarz. Moja mama podejrzewała, że to on doniósł Niemcom.

Doniósł, że mama ma kontakt z partyzantami?

Tak. Najpierw mamę przesłuchali i prawdopodobnie kazali ją obserwować. Potem już z nim nie miała styczności, ale znów ją aresztowali.

Czy podczas tych przesłuchań była w jakiś sposób torturowana?

Tego mi nie powiedziała. Jak wróciła z drugiego aresztowania, to opowiadała gospodyni ciekawą rzecz, ja to podsłuchałam. W obozie uprzedzili wszystkich, że w nocy będą mogli swobodnie wyjść. Ktoś się pochylił nad nią i powiedział po cichu: „Pamiętaj, dziś o północy będziesz mogła opuścić obóz. Jak będziesz wychodzić, Niemiec będzie normalnie na warcie”. Oni mieli taką wartownię, w której można było usiąść. Niemiec rzeczywiście tam siedział, prawdopodobnie już nie żył. Pewnie partyzanci zdobyli obóz i dzięki temu wszyscy z niego uciekli. Mama rzeczywiście o północy wyszła i nikt jej nie zatrzymał. Ten ktoś miał powiedzieć, że jak wyjdzie, to zaraz ma skoczyć w rów i rowem iść do lasu. To wszystko było zaplanowane, bo tam różni ludzie siedzieli. Możliwe, że ktoś z partyzantów tam siedział i oni chcieli go odbić.

Czyli partyzanci odbili obóz?

Tak, w nocy. Mama wróciła do domu. W gardle i pod pachą zrobiły jej się wrzody. Miała gorączkę, leżała. Parę dni leżała, a ja się nią opiekowałam. Nie mogła jeść ani nic robić, bo ją strasznie bolało.

Czy jakąś pomoc medyczną otrzymała wówczas?

Był taki doktor we wsi. Znów poszłam do tej wójtowej prosić o pomoc. Ona ze mną poszła do lekarza. Doktor coś mamie zapisał, ale już nie pamiętam, kto przyniósł leki. Chyba wójtowa, bo mama zaczęła tam trochę dzieci uczyć na wsi.

Czym się zajmowała mama przed wojną?

Przed wojną nie pracowała. Nie słyszałam nic na ten temat. 

A w czasie okupacji?

W czasie okupacji jeździła na Pragę. Tam był taki bakutil[3]. Pracowała przy mięsie. To sąsiad jej załatwił, jak tatusia nie było. Płacili im grosze, bo oni tam konserwy robili dla Niemców. Niemcy przecież przymuszali do roboty. Ten sąsiad mówił: „Prócz tego będzie pani wynosić mięso, sprzedawać i parę złotych sobie pani uciuła”.

Trzeba było sobie jakoś radzić.

Trzeba było sobie radzić i ona tak robiła. Worki sobie poszyła. W te worki pakowała mięso i opasywała się nimi. Ja nawet z koszykiem po sąsiadach chodziłam, bo zamawiali mięso u niej. Trzeba było jakoś żyć. Jakiś czas tam pracowała i rzeczywiście parę złotych odłożyła. Potem już nie pracowała. Tylko dzięki temu się jakoś żyło. Początek okupacji był tragiczny. Przychodziłam do domu, a mama nie miała mi co dać jeść. Na kartki był przydział chleba, obrzydliwego czarnego, i marmolady, też obrzydliwej. Później, po wojnie, na marmoladę patrzeć nie mogłam. Jak zobaczyłam na targu czy w sklepie, to aż cała drżałam.

Mówiła Pani, że na tej wsi mama uczyła dzieci?

Tak, trochę tam uczyła dzieci.

Czego uczyła?

Chyba polskiego.

Pisać, czytać?

Tak, pisać, czytać, takich podstaw. Jak ktoś chciał się uczyć, to wiem, że tam chodziła i parę groszy zarobiła. To nie były wielkie pieniądze, ale zawsze parę groszy. Mogła mi jakąś bułkę słodką kupić czy coś innego. To były grosze.

Jak długo Panie przebywały na tej wsi kieleckiej?

Do końca wojny.

Jak wyglądał powrót do Warszawy.

Najpierw mama mnie zostawiła i wyruszyła tylko z ciocią do Warszawy.

I Komunia Święta Marii Sypuły, Warszawa, pocz. lat 40.

Gdzie Panią zostawiła?

Zostałam na wsi u tych gospodarzy, u których ciocia przebywała. Od tych naszych gospodarzy my wtedy już odeszłyśmy. Tam doszło niemal do bójki między moją mamą a tym gospodarzem. Mało się nie pobili.

Co było przyczyną tego konfliktu?

Prawdopodobnie właśnie ta zdrada, to, że on chyba doniósł na mamę Niemcom. Tam była straszna awantura. Jako dzieciak nie mogłam się do niczego wtrącać. Gospodyni była w porządku, ale on był okropny. Tak na marginesie pani powiem, dlaczego on moją mamę tak traktował. Po latach dopiero się dowiedziałam, że się do niej dobierał. Chciał sobie z niej kochankę zrobić. Mama była przystojną kobietą.

Tak, na zdjęciach to piękna kobieta…

On uważał, że to będzie łatwy łup: „Ona nie ma pieniędzy, nie ma co jeść, dam jej, ale za coś”. Polacy Polakami, ale niektórzy nie byli w porządku.

W jakiej miejscowości mama Panią zostawiła?

W tej Ogarce na Parasolu zostałam, a one pojechały do Warszawy. Później mama po mnie przyjechała. Nie powiem, ci gospodarze bardzo mnie lubili i szanowali.

Tam była Pani rodzina?

Moja ciocia była tam przydzielona. Ciocia z mamą mnie tam zostawiły, a same poszły sprawdzić, co z Warszawą, czy mamy gdzie mieszkać. To była dosyć biedna rodzina, ale bardzo przyzwoita. Ci ludzie bardzo mnie szanowali. Jako dziecko traktowali normalnie, tylko że z jednej miski się u nich jadło. To dla mnie było straszne, jak wszyscy zasiadali przy takiej misce. Jak kluski były, to ja te kluseczki od spodu brałam delikatnie. „Ależ jedz, Marysiu, przecież musisz jeść”, a ja nie mogłam. Rosło mi wszystko, jak widziałam, że muszę ze wspólnej miski jeść, a wstydziłam się powiedzieć, że nałożyłabym sobie osobno. Jakoś przeżyłam.

Przeżyłam też dramat z Ruskimi. Gospodarze mieli krowy. Narzeczony jednej z tych córek pochodził z biednej rodziny i oni nie mieli mleka czy za mało go mieli. Gospodyni wysyłała mnie do nich. Poprosiłam o zapaskę. Dumna byłam, że w zapasce chodzę, jak to dziewczynka. Pod zapaskę mleko wzięłam i niosłam. Jak już wracałam, przyjechał tabor Ruskich. Furmankami przyjechali, pod zagajnikiem się ustawili. Jak szłam, to jeden z nich zawołał: „Dziewuszka, dziewuszka”. Byłam taką dosyć rosłą dziewczynką jak na swój wiek. Nie wiem, czy on nie widział, że jestem jeszcze dzieckiem, czy jak, biegiem się za mną puścił. To ja też biegiem. Zaczęłam uciekać. Miałam buty – drewniaki z cholewką – i się chwaliłam, że to oficerki. Śnieg przylepiał mi się coraz bardziej. Mało nogi nie złamałam, tak uciekałam. Na samym progu mieszkania ściągnął mi but. Wtedy dopiero wyleciał ten Stasio, syn gospodarzy. To był dorosły już mężczyzna. Jak złapał tego Ruskiego, to krzyknął: „Co ty tu chcesz? Dziecko gonisz? A co ty chcesz od tego dziecka?!”. Rozpłakałam się. On: „Nic, panie nic”. Diabli wiedzą, co on by mi zrobił. Stasio jeszcze raz mu tam zagroził: „Dowódcy powiem, nie myśl, że nie naskarżę na ciebie”. I naskarżył.

Czy spotkały tego człowieka jakieś konsekwencje?

Ponoć go na front wysłali, ale czy to prawda, nie wiem.

Czyli Pani została w Ogarce na Parasolu, a mama poszła z ciocią do Warszawy.

Tak. Ciocia miała tam taki malutki pokoiczek. Pamiętam, jak Boże Narodzenie u cioci spędzałyśmy. Poszłyśmy z ciocią do lasu, ścięłyśmy choineczkę, taka oddzielna stała. Przyniosłyśmy to drzewko. Oni mieli jakiś papier, jakieś gazetki i z tego łańcuch zrobiłyśmy.

To było takie Boże Narodzenie na wygnaniu?

Tak. Przykre, ale z ciocią szczęśliwe byłyśmy, że zdrowe jesteśmy, że żyjemy. Jak Ruscy weszli, jak zaczęli strzelać, to zginęła taka młoda dziewczyna, która z kwiatami do nich wyszła, sztucznymi kwiatami. Zabili ją. Czy chcący, czy niechcący tego nie wiem, ale zabili. Boże, jak ja się ich bałam. Pani wie, że ja się gorzej ich bałam niż Niemców? Różne takie typy były.

Nie było wiadomo, czego się po nich spodziewać…

Strasznie się bałam. Jak oni weszli, to myśmy leżały pod stołem z gospodynią, bo przecież strzelali dookoła. Dopiero potem się jakoś tak unormowało, ale pierwsze te wojska to okropne były, straszne typy.

W tej samej wiosce była jeszcze ciocia Reginka ze swoimi chłopcami. Ona już się wybierała do Warszawy, ale powiedziała tak: „Słuchaj, możemy cię zabrać, tylko możemy się minąć w drodze z mamą… Zostań. Jak sprawdzę, że wszystko jest w porządku i jest mama, to powiem, żeby przyjechała po ciebie. A może nawet już jedzie? A jak nie, to ja przyjadę po ciebie”. Już wtedy plotki krążyły, że Niemcy w Warszawie podłożyli bomby czy granaty w piecach, że był wybuch i one zostały zabite. Taką wiadomość nawet dostałam. Chodziłam i płakałam.

Płakała Pani, że została sama…

To było okropne. Strasznie to przeżywałam, mimo że już wtedy miałam zatargi z mamą, ale to była matka. Pewnego razu ktoś mi powiedział, że w jakiejś chałupie mieszka babka, która stawia karty, wróży. Miałam do niej iść, tylko się wróciłam po karty, ale tak stanęłam na progu przytulona do framugi i łzy mi pociekły. Patrzę, a przy furtce stoi jakaś kobieta. Dopiero mama się odezwała: „Marysiu, Marysiu”. Ocknęłam się i pędem poleciałam do furtki. To była moja mama, w płaszczu, inaczej ubrana, z opaską biało-czerwoną na rękawie, bo tak trzeba było nosić. Mama, jak przyjechała, to przywiozła takie prezenciki. Ci gospodarze: „Pani, ale po co? Przecież pani sama nic nie ma”. „No nie mamy, ale chyba jakaś praca się znajdzie. Trzeba będzie odbudowywać Warszawę” – mama się śmiała i mówiła, że te parę złotych się zarobi. Później córka tych gospodarzy przyjeżdżała do nas, do cioci. Tę noc jeszcze przenocowałyśmy i z samego rana wyruszyłyśmy.

Czy to było już wiosną 1945 roku?

Nie, zimno jeszcze było, jak wyruszyłyśmy. Czymkolwiek się jechało, aby jechać. Nawet na czołgu jechałam. Był taki odcinek drogi, gdzie za przejazd trzeba było zapłacić, a nie miałyśmy pieniędzy. Czym miała mama płacić? Tymi groszami, które uzbierała? Lepiej było zostawić je na jakąś bułkę. Akurat jechali Polacy, wciągnęli nas na swój czołg i powiedzieli, że dokąd będą mogli, to nas podwiozą. Jak poszłam do szkoły, to się śmiałam i chwaliłam wszystkim, że na czołgu jechałam. Najgorszy przypadek miałyśmy już niedaleko Warszawy. Było ciemno i mama powiedziała, że pójdziemy na plebanię, bo tam światła się paliły. Myślała, że może nas przyjmą i uda się przenocować. Zastukałyśmy, a ksiądz do nas, że nie ma miejsc. Podeszłam do okna, żeby zobaczyć, co tam się dzieje, że tak wesoło, jakieś krzyki, jakieś śpiewy. Patrzę, że stoły są zastawione, gości pełno. Wątpię, żeby to byli warszawiacy, chyba musieli być tutejsi i nie wpuścili nas.  Wtedy udało nam się przenocować u takiej starszej kobiety. Ta babcia powiedziała: „Tak, nie wpuścili was, nie chcę nic mówić”. Ona nie chciała nic mówić na ten temat, ale dała nam do zrozumienia, że wie coś więcej. Odczuwałam to jako wielką przykrość.

Jak tylko wróciłyśmy do Warszawy, to mama z kry na krę skakała, żeby się na Pragę dostać i coś tam kupić, bo ciocia zwichnęła nogę i nie mogła się ruszać. A to zdobyła jakieś kartofle, a to cebulę przyniosła. Trzy razy dziennie jadłyśmy cebulę z olejem, bo olej też kupiła. Słój ogórków chyba kupiła, to pokrojone cebule i kartofle się gotowało i w tym słoju się tak jadło. Któregoś razu, jak mama przeszła na drugą stronę, to Ruscy ją zgarnęli i oskarżyli o szpiegostwo. Akurat stacjonowali w tym miejscu, gdzie ona z tej kry wyskoczyła.

A kiedy to było?

To było zaraz po wojnie, jak wróciłyśmy do Warszawy. Już w szkole szybko się zapisałam do harcerstwa. Mam krzyż i legitymację harcerską, wszystko mam. Proszę zobaczyć, co mi jeszcze ocalało. Tutaj są pamiątkowe zdjęcia, które się zachowały. Jedna babcia mieszkała w tym samym domu co ja, a druga na Chmielnej, róg Szpitalnej, tam gdzie Sobiszewscy mieli szkołę tańca. Jak mama wróciła do Warszawy, to w bramie leżały te fotografie. To moje zdjęcie z komunii.

Cudem ocalały.

Tak, bo tatusia zdjęcie to mam tylko malutkie. Dostałam je od kolegi taty, właśnie tego, z którym razem uciekali. A te fotografie to ocalały, bo ten dom przetrwał i to leżało w bramie.

Czy na tych zdjęciach to jest Pani?

To jestem ja. To ja z mamusią w Alejach Ujazdowskich. A tu w Szpitalu Orłowskiego leżałam za okupacji. Miałam powikłania po szkarlatynie – zapalenie opon mózgowych. To było bardzo poważne, ale tatuś miał tam kolegę lekarza. Zapomniałam, jak się nazywał. On wziął mnie do siebie.

Maria Sapuła, Aleje Ujazdowskie w Warszawie, lata 30.
Maria Sapuła, Warszawa, lata 40.

Czy Pani była jedynaczką?

Tak. Tak sobie pomyślałam kiedyś: „Boże, ile ja w życiu trupów widziałam”. Nic dziwnego, że mi to się tak śniło po nocach. Był okres, jeszcze w czasach szkolnych, gdzie ze mną psychicznie bardzo źle się działo. Byłam załamana, m.in. swoją mamą. Musiałam niestety mieć zajęcia z psychologiem. Wolę nie wspominać tego ani do tego nie wracać.

Nie musi Pani o nich opowiadać. Czy zapamiętała Pani obraz, jaki zobaczyła Pani po powrocie do Warszawy?

Zniszczoną Warszawę to już widziałam, idąc do Pruszkowa. Jak wróciłam, stanęłam i powiedziałam: „Boże, nie ma Warszawy!”. Jakieś kadłubki domów wystawały, ale nie było miasta. Pamiętam pierwsze transporty, które przychodziły z obozów. Dzień w dzień siedziałam na takim śmietniku przy Dworcu Głównym, Aleje Jerozolimskie róg Towarowej. Na tym śmietnik siedział też taki starszy pan , czekał na syna, a ja na tatusia. Transporty przychodziły, a ja patrzyłam, patrzyłam. Wieczorem wracałam. Taty nie było.

Długo Pani tak chodziła na Dworzec Główny i czekała na powrót taty?

To było parę tygodni. Przyszła wiadomość z Czerwonego Krzyża. Nie mogłam mamie darować, że mi jej nie pokazała, tylko ukrywała to, bo ja dalej chodziłam. Czy to były tygodnie, czy nawet miesiące, tego już nie wiem, ale chyba tygodnie w miesiące się przerodziły. Wreszcie dopadłam to pismo.

Wpadło Pani w ręce…

Tak, wpadło w moje ręce. Przeczytałam i nie chciałam wierzyć. W pierwszej chwili do mnie nie docierało. Wzięłam je i poszłam do cioci. Zapytałam cioci: „Ciociu, co to jest? Ty rozumiesz coś z tego?” „No tak, przecież widzisz kopertę – Polski Czerwony Krzyż przysłał zawiadomienie, że tatuś niestety nie żyje. Zginął w obozie”. Powiedziałam, że to nieprawda, to niemożliwe. Jak to dziecko, pytałam, dlaczego mieliby go zabić, za co?

Pani tata po segregacji w obozie w Pruszkowie został wysłany transportem do Oświęcimia?

Tak, a z Oświęcimia do Mauthausen. Ta wiadomość, która przyszła, była z Mauthausen. Przed nią było jeszcze jedno zawiadomienia, ono nadeszło, jak byłyśmy na wygnaniu. Mama podała adres wioski, gdzie mieszkałyśmy. Wiele osób tak wysyłało. Z Czerwonego Krzyża też przyszło zawiadomienie. Niemcy przysłali wiadomość, że jest w Oświęcimiu. Nie w Mauthausen jeszcze, tylko w Oświęcimiu.

Czyli wtedy jeszcze żył?

Wtedy żył. Taki telegram jakby przyszedł: „Żyję. Jest mi dobrze”, coś w tym rodzaju.

Czy zna Pani okoliczności śmierci ojca w Mauthausen?

To mi opowiadał kolega, taki dużo starszy kawaler, który też trafił do Mauthausen. Oni się chyba Skrzypczakowie nazywali. Ten pan już nie żyje. Ja już jestem starsza, a on był kilkanaście lat starszy ode mnie. Na gruźlicę chorował. Po powrocie skontaktował się z ciocią Reginką i opowiadał, że spotkał w obozie mojego tatę, który był potwornie spuchnięty. Jego zdaniem Mauthausen-Gusen było tym najcięższym obozem. Oni byli skazani na śmierć głodową, im w ogóle nie dawano jeść, dlatego oni tak puchli. Gdyby Amerykanie weszli do Mauthausen ciut wcześniej i gdyby jeszcze był jakiś lekarz, toby mogli go uratować. Na początek kroplówkami, stopniowo, bo nie wolno dawać jeść od razu.

Tata zmarł tuż przed wyzwoleniem Mauthausen?

Tak.

Wie Pani dlaczego został skazany na śmierć głodową?

Nie mam pojęcia. Czy oni tam wybierali takich przypadkowych, czy może mieli dane jakieś o ojcu, że działał przeciwko nim, trudno powiedzieć.

Teraz już trudno to ustalić.

Tak, tam nie było nikogo znajomego, poza tym chłopakiem, który nam to opowiedział. Jego do kuchni wzięli, dzięki temu ocalał. Musiał im do końca gotować. Amerykanie zdążyli wejść i…

…się uratował.

I się uratował, ale gruźlicę przywiózł.

Jego organizm był wycieńczony.

Tak. Wszyscy, co przeszli to piekło, zapłacili wysoką cenę. Teściowa, która jest już wiekowa i pamięci w ogóle nie ma, mówi, że widok tej płonącej Warszawy nawet z daleka był straszny. Oni widzieli, jak ta Warszawa płonie. Przez dwa miesiące przecież to wszystko się paliło.

Choć tak wszystko mocno przeżywałam, to taka dumna byłam z tego punktu sanitarnego. I to się chyba przyczyniło do tego, że postanowiłam zostać lekarzem albo pielęgniarką. Wybrałam pielęgniarstwo. Wyszłam za mąż, w 1956 roku urodził mi się syn. Moją pierwszą pracą po dyplomie był Szpital Dermatologiczny na Lesznie, ale tam długo nie pracowałam, bo kierowniczka przedszkola mnie namówiła, żebym przeszła do otwartej służby zdrowia. Przeszłam do Śródmieścia i do końca, do emerytury, pracowałam w śródmiejskiej służbie zdrowia. Jednak nie pracowałam tam, gdzie najbardziej lubiłam, czyli na chirurgii, tylko ciągle mnie na jakieś stanowiska brali. A to byłam przełożoną, a to instruktorką do spraw higieny w szkołach na całe Śródmieście. Użerałam się i z dyrektorami szkół, i ze swoim personelem. Pełniłam raczej obowiązki kierownicze. Dużo ludziom pomagałam, bo przez całe życie lubiłam ludziom pomagać.

Ta chęć niesienia pomocy to chyba już się zaczęła w czasie powstania?

Chyba tak. Ponieważ ciągle miałam uczulenie, moja naczelna, z którą się przyjaźniłam, powiedziała: „Słuchaj, weź to przełożeństwo w poradni przeciwalkoholowej. Tam nie będziesz miała leków i się trochę uspokoisz”. Ja jej na to: „Ja w poradni przeciwalkoholowej? Dziewczyno, ja się na tym nie znam. U mnie w rodzinie nikt nie pił. Od tego to z daleka, nie namówisz mnie”. A ona: „Hola, hola, namówię cię, bo będziesz miała spokój. Nie bądź głupia”. No i przyjęłam to, od razu porządek tam zrobiłam, ale pomagałam bardzo tym ludziom, przede wszystkim matkom i dzieciom.

Małżeństwo miałam szczęśliwie udane. Mąż mój był bardzo chory, jeszcze złapał tego koronawirusa, ale i wiek miał słuszny. On był pięć lat starszy ode mnie. Miał 92 lata, jak zmarł, pięknego wieku dożył. Ponad 60 lat byliśmy razem. Mam nawet dyplom i książeczkę podpisane przez pana prezydenta Komorowskiego za tyle lat udanego pożycia małżeńskiego. Troszkę mi się rzeczy udało.

Za rok będę obchodzić 90 lat. Boże, jak ten czas leci…

Na koniec chcę jeszcze wrócić do brata ciotecznego, Zbyszka Chwedczuka, który chory leżał w czasie powstania. On nie brał w nim udziału ze względu na uszkodzony kręgosłup – leżał, nie chodził, a jeszcze gruźlicy dostał, ale jego koledzy i szwagier, mąż siostry, Zofii, oni wszyscy byli w Batalionie „Zośka”. Śmiałam się, że pół mojej rodziny to była „Zośka”. Stefan był w „Zośce”, Zbyszek też był, chociaż biernie, ale oni wszyscy przychodzili do niego, odwiedzali go, bo to byli chłopcy z Gimnazjum Batorego. Sąsiedzi wynieśli go z powstania. Moja ciotka, a jego matka, postarała się, by trafić do Krakowa do szpitala. Umieściła go w szpitalu, a sama zatrudniła się jako salowa, żeby być przy nim całymi dniami i nocami. Znalazła w Krakowie znajomych. Brat się wyleczył. Po wojnie oni wrócili do Warszawy, zobaczyli, jak miasto wygląda, że nie mają gdzie mieszkać, i wyjechali do Gdańska. On skończył tę dyrygenturę, bo zawsze grał na pianinie, miał w domu instrument. Stryj Chwedczuka był z kolei znawcą fortepianów i organów. Obaj byli znani. On ma nawet swoje hasło w encyklopedii.

Dziękuję za poświęcony czas.

Maria Sapuła w czasie spotkania z pracownikiem Muzeum Dulag 121 w 2022 r., z archiwum Muzeum Dulag 121

[1]     Działała w Warszawie w latach 1927–1939.

[2]     Potoczne określenie rosyjskojęzycznych żołnierzy w mundurach niemieckich.

[3]     Zakład przemysłowy przerabiający mięso padłych zwierząt.

Powiązane hasła

”None

Skip to content