menu

Ścióg Henryka – „Du bist von Warschau?”

Ścióg Henryka – „Du bist von Warschau?”

Henryka Ścióg (1927-2017) w czasie Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z rodzicami na Mokotowie. We wrześniu 1944 r. trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. Dzięki pomocy tłumaczki przy komisji lekarskiej Kazimiery Drescher ps. Zula udało jej się otrzymać skierowanie do szpitala w Błoniu. O traumatycznych doświadczeniach z okresu Powstania Warszawskiego i pobytu w obozie Dulag 121 można przeczytać w spisanych w 2011 r. przez Panią Henrykę Ścióg wspomnieniach zatytułowanych „Du bist von Warschau?”.

Słowa zagrzmiały jak zagłada – słowa, które wyzwoliły obronę narodu polskiego. Dumy młodych bohaterów Powstania Warszawskiego.

Powrót pamięci i wspomnień czasu wydarzeń II wojny światowej, okresu okupacji niemieckiej, której kres kończy Powstanie Warszawskie, może tylko umknąć w niewielkich szczegółach.

Heroizm narodu polskiego, obrona godności niepodległego kraju – to świadectwo „że jeszcze Polska nie zginęła…”.

Jest 1 sierpnia 1944 r. – wybucha Powstanie Warszawskie. Mieszkam wraz z rodzicami na Mokotowie (okolice ul. Rakowieckiej).

Okolica opanowana przez administrację i wojsko niemieckie. Pierwszy wstrząsający dramat, który przeżywamy – to okrutny mord dokonany przez wojsko niemieckie księży jezuitów i osób znajdujących się w Kaplicy Ojców Jezuitów Parafii Św. Andrzeja Boboli, przy ul. Rakowieckiej. Ginie jej proboszcz, ksiądz Stefan Kosibowicz. Wielki duchowny, wspaniały pasterz naszej parafii, wybitny intelektualista, który swoją miłością ludzi, dawał siłę wiary duchowej, społecznej i patriotycznej.

10 sierpnia (może 11 sierpnia) 1944 r. opuszczamy nasz dom, wypędzeni przez Niemców „na własna rękę”. Po kilku dniach wędrówki, dotarliśmy do Nadarzyna, w którym, dzięki życzliwości zupełnie nam obcej rodziny, dostajemy miejsce pobytu w stodole tego gospodarstwa.

Pierwsze dni września 1944 r. słoneczne, prawie upalne, przynoszą dla nas, ludzi z Warszawy, niepokój, a nawet strach – po krótkim okresie względnego spokoju rozchodzi się – ŁAPANKA – słowo, które paraliżuje zdolność realnego ratunku.

Moja Matka z siostrą w tym czasie jest na polu, kopiąc kartofle, Ojciec zakopuje się w stogach siana w stodole, natomiast ja zostaję w izbie gospodarza wraz z jego córką.

Do izby wchodzi dwóch żołnierzy Wehrmachtu, kierując swoje kroki wprost do mnie. „Du bist Bandit von Warschau?”. Odpowiadam: ,,tak”. „Bitte kenkarte”.

Po kilku minutach ze szkolną teczką, w której nie ma nic poza ręcznikiem, kenkartą, zaświadczeniem ze Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, zostaję doprowadzona na plebanię kościoła w Nadarzynie. Tu spędzają wszystkich z Warszawy, których udało się złapać.

Z ogromnym wzruszeniem wspominam odruchy żalu i życzliwości stałych mieszkańców Nadarzyna. Jeszcze czekając na wyjście do obozu w Pruszkowie dostałam od nieznanych mi osobiście osób butelkę mleka, bochenek chleba i błogosławieństwo.

Wymarsz! Jest nas dużo. Eskortują nas uzbrojeni żołnierze Wehrmachtu. Mijamy wsie i małe miejscowości w drodze z Nadarzyna do Pruszkowa.

I nagle, nie pamiętam jak się nazywała ta miejscowość, a może była to wieś, z małego domu przy drodze wyciąga mnie z szeregu niemiecki żołnierz, chowając w szafie. Za chwilę wpada żołnierz niemiecki z eskorty, zauważył tą scenę „porwania”  i robiąc awanturę wyciąga mnie z szafy z powrotem do szeregu. Żołnierzem, który chciał mnie uratować był Węgrem wcielonym do armii niemieckiej. Był to ludzki, braterski czyn – „Polak-Węgier-dwa bratanki”.

Pruszków-obóz – wpędzają nas do baraku nr 5 uzupełniając nami transport następnego dnia do Niemiec. Jęki, krzyki, płacz – to wstrząsający obraz oszalałych ludzi, kobiet, mężczyzn, dzieci w różnym wieku. Te wszystkie rodzaje nastrojów są bez szans ratunku, a potęgowały grozę.

Muszę stąd wyjść, ale nie uciekać, nie zostawiać moich Rodaków. Musimy być razem, niepokonani.

I tak, kiedy stoję, płacząc, obok zagrodzonego drutem kolczastym baraku nr 5 i przechodzącego, uzbrojonego żołnierza niemieckiego w roli pilnującego, zatrzymuje się przede mną siostra Czerwonego Krzyża: „Czego ty płaczesz?”. Odpowiadam: „Jestem tu sama, złapali mnie, zostawiłam w Nadarzynie moją Rodzinę!’’.

Chwyciła mnie za rękę i szybkim krokiem wprowadziła do stojącej obok „sławojki”.

Wyciągnęła puderniczkę, pudrując moje opuchnięte od płaczu oczy, a następnie włożyła na moją rękę opaskę Czerwonego Krzyża.

Stałam jak oczarowana, bezwolnie wykonując wszystkie czynności. Dopiero w momencie, kiedy powiedziała jaką mam spełnić misję, wstąpił we mnie duch „walki”. „Przeprowadzę cię do baraku nr 2 dla chorych, gdzie musisz zaopiekować się rannym Powstańcem Warszawskim, który przy pomocy zorganizowanej ekipy następnego dnia zostanie wywieziony z baraku nr 2 przygotowaną furmanką do głównej bramy obozu”.

Ale wychodząc ze ,,sławojki” uprzedziła mnie, że jeżeli pilnujący baraku nr 5 żołnierz rozpozna mnie – skończyć się to może tragicznie.

Cud – żołnierz, kiedy dochodziłyśmy do drutów, odwrócił się robiąc w tył zwrot – a dla nas droga była wolna.

To pierwsze szczęście rodziło powodzenie dalszej akcji, celem której było uratowanie ciężko rannego, bez dokumentów, Powstańca Warszawskiego.

To pierwsze zwycięstwo dodało mi siły do walki nawet o jedno życie. Życie bohatera, który je oddał Ojczyźnie.

Barak nr 2 – to wielka hala fabryczna z antresolą, przeznaczona dla chorych, w której kłębił się tłum ludzi.

Moja, pełna tajemniczości, dobra, młoda, ładna siostra Czerwonego Krzyża, wchodzi ze mną na betonową antresolę, na której leży Powstaniec. Ropiejąca rana gardła, wysoka temperatura, prawie nieobecny z bólu, naszą obecność przyjmuje z nadzieją. Zdążyła jeszcze przynieść matę słomianą, aby ułożyć Powstańca, a następnie zostałam poinformowana prawie w trybie „rozkazu”: jutro po przejściu przez komisję lekarską, której lekarzem był Stabsartz König, mam natychmiast wrócić, aby zająć się przygotowaniem do wywiezienia Powstańca. Ma zostać położony na dnie furmanki, ja mam nie wsiadać, tylko iść obok, kulejąc, aż do głównej bramy obozu.

Ale wracam na chwilę pamięcią do nocy. Położyłam się obok Powstańca. Po twarzy przelatywały nam szczury.

Butelkę mleka, która miałam, podawałam przez całą noc cierpiącemu Powstańcowi, bo to był jedyny napój i łagodził pragnienie.

Dzisiaj, przywołując to wspomnienie po 67-latach, opisuję wszystkie spotkane osoby bezimiennie. W moim sercu wystawiłam Im wszystkim Pomnik Chwały, za obronę godności Polski, która „Jeszcze nie zginęła”.

Wrócę na sekundę do miejsca urzędowania komisji lekarskiej. Kiedy czekałam na przyjęcie, w pewnym momencie zauważyłam jak dr König uderzył naszą polska siostrę w twarz, powodując jej upadek.

Ogarnęło mnie przerażenie i wycofałam się, lekarz może zorientować się, że nie jestem chora.

Stojąc opierając się o filar – zatrzymała się siostra Czerwonego Krzyża (Pani Kazimiera Drescher – nazwisko powiedział mi ktoś z osób tam stojących). Lekarz już zbierał swoją dokumentację, kończąc pracę i tylko dzięki jej odwadze, znajomości języka niemieckiego, jeszcze zdążyła opowiedzieć, że u mnie nastąpiło pęknięcie szwa po przebytej operacji. Maiłam przy sobie zaświadczenie ze Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie z lipca 1944 r.

Jak zaczarowana słyszę – skierowanie do szpitala w Błoniu.

Szczęśliwie kończy się pobyt w baraku nr 2 i zgodnie z poleceniem siostry Czerwonego Krzyża i wykonując wszystkie zalecenia, zachowania, wyruszamy przez teren obozu do głównej bramy!

Uzbrojony żołnierz – Wehrmachtowiec, trzymając w ręku listę z nazwiskami, wskazując na moją osobę: pyta „nazwisko” – odpowiadam, a on, otwierając główna bramę, mówi „uciekaj!”.

Kończąc dzisiaj to po 67-latach wspomnienie słowami poety „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe…”[1] składam hołd Bohaterom Powstania Warszawskiego, Siostrom Czerwonego Krzyża, Wielkim Polakom, Patriotom.

To oni w poświęceniu życia, walczyli o wolną, niepodległą Polskę. Jest dzisiaj – walczmy o Nią pracą i mądrością naszych Wielkich Bohaterów.

Cześć Ich pamięci!


[1] Fragment wiersza „Daremne żale” autorstwa Adama Asnyka

Na zdjęciu Henryka Ścióg. Fot. z arch pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content