menu

Siepciłko Teresa z d. Kowalska – Pomoc pruszkowian

Siepciłko Teresa z d. Kowalska – Pomoc pruszkowian

Teresa Siepciłko z domu Kowalska, urodzona w 1931 roku w Warszawie, w 1944 roku mieszkała wraz z rodziną w Pruszkowie nieopodal Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego.  Jako trzynastoletnia dziewczynka była świadkiem przybywania tłumów wygnanych mieszkańców Warszawy do obozu Dulag 121. Wraz z młodszą siostrą Jadwigą przynosiła osobom czekającym na wejście do obozu wodę oraz starała się umożliwiać im ucieczkę. W relacji Pani Teresy  pojawiają się nazwiska członków rodziny oraz znajomych, którzy na różne sposoby starali się ratować wygnanych. Jest to kolejne już świadectwo odwagi i poświęcenia mieszkańców Pruszkowa niosących bezinteresowną pomoc wypędzonej ludności Warszawy.

Rodzina Kowalskich. Fot. z  pryw. arch.

Urodziłam się w sierpniu 1931 r. w Warszawie na Grochowie. W 1944 r. mieszkałam z rodzicami oraz pięciorgiem rodzeństwa w Pruszkowie, w dzielnicy nazwanej Papiernią. Nasza rodzina Kowalskich – Mamusia Marta, Tatuś Władysław, bracia Stanisław, Jan, Leon, Zbigniew, najmłodsza siostra Jadwiga (10 lat) i ja Teresa mieszkała w drewnianym budynku, przy ul. Głównej 27, tuż przy bramie wjazdowej nr XIV wiodącej na teren Warsztatów Taboru Kolejowego. Właścicielem tego domu byli Wanda i Feliks Giska. 13 lipca 1944 r. zmarł na suchoty w wieku 21 lat mój brat Jan. Zbigniew był w tym czasie na wakacjach u brata Mamy za Warszawą i nie wrócił do domu przed Powstaniem. 19-letni Leon, po imieninach Mamusi, które odbyły się 29 lipca,  pojechał do Warszawy ze znajomymi na Powstanie – należał do Amii Krajowej. Brat Stanisław, najstarszy z nas, bo w tym czasie 23–letni, też należał do AK, ale nie zdążył dojechać do Warszawy i nie brał udziału w Powstaniu.

Już w pierwszych dniach Powstania Niemcy zaczęli przywozić warszawiaków do obozu w Pruszkowie. Był to teren Warsztatów Kolejowych bardzo blisko miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Główna brama była na Żbikowie przy ulicy 3 Maja, ale pociągi przejeżdżały za przejazd kolejowy na Papierni, warszawiacy wysiadali z pociągu przy bramie koło naszego domu. Pociąg stawał po lewej stronie, wzdłuż muru obozu. Wysiadający ludzie byli pędzeni przez tę właśnie bramę wprost do zatłoczonych hal. Obserwowaliśmy każdy nadchodzący transport, gdyż nasza rodzina mieszkała w Warszawie. Chcieliśmy ich odnaleźć zanim dostaną się do obozu. Wyglądaliśmy przez drzwi domu. Gdy pociąg dojechał, podchodziliśmy do przejazdu. Niemcy nas przepędzali, chcieli strzelać, ale i tak staliśmy. Staraliśmy się być blisko, żeby w razie czego móc dostrzec kogoś z rodziny. Ludzie wychodzący z pociągów byli zmęczeni, to były przecież towarowe wagony…

Wygnani z Warszawy. Fot. z arch. Muzeum Warszawy

Kiedy nadjeżdżał pociąg, wraz z młodszą siostra Jadwigą (ur. 19 I 1934 r. na Żbikowie) wychodziłyśmy do przejazdu niosąc wodę w garnkach czy w kubełku i dawałyśmy ludziom pić. Jak Niemcy nie patrzyli w naszą stronę, brałyśmy jakąś osobę i wyprowadzałyśmy w bezpieczne miejsce. Dawałyśmy wodę do picia i potem dana osoba brała kubełek i wychodziła z nami. Nie mieli ze sobą bagażu, cokolwiek tylko, co przy sobie. Naprawdę wiele osób wyprowadzałyśmy w ten sposób. Uratowanych przyprowadzałyśmy na nasze podwórko, była tam okrągła studnia z pompą. Mogli się obmyć i, jeśli dobrze pamiętam, poczęstować się jakimś jedzeniem. Potem odchodzili. Pamiętam, że na przykład znalazła się u nas młoda matka z małym dzieckiem. Była głuchoniema. Przybyła razem ze swoją matką. Jakiś czas u nas mieszkały, potem poszły gdzieś do rodziny. Była też z nami starsza, schorowana kobieta, prawdopodobnie została przywieziona na łóżku. Bardzo dobrze pamiętam panią Zofię Gres. Miała aptekę w Warszawie. Zdołała wyjść z Dulagu 121 i zatrzymała się u nas w domu. W nadchodzących transportach szukała córki i swojej matki. Syn brał udział w Powstaniu Warszawskim. Wśród ludzi, którym udało się wyjść z obozu był także pewien tramwajarz, który rzekomo wyglądał na swoich. Powiedział pani Zofii, że jej syn jest w lesie w Komorowie. I wyprowadził ją do tego lasu. Okazało, że to bandyta. Rąbną ją w głowę i zabrał kosztowności z torebki. Wróciła do nas z obandażowaną głową. W końcu odnalazła córkę i matkę. Jak odjeżdżały do rodziny w stronę Łowicza, pani Zofia podarowała nam na pamiątkę kilka rzeczy. Ja dostałam złoty medalik z Matką Boską Bolesną, siostra złotą koperteczkę z czerwonym sercem, a mama złoty pieniądz.

Ludzie gnani do obozu, dawali nam kartki z swoimi danymi na wypadek, gdyby ktoś ich szukał. Pamiętam klatkę z kanarkami przy oknie i te kartki leżące obok. Jakiś czas się je przechowywało, ale jak się nikt nie zgłaszał, to były niszczone.

Nie sposób nie wspomnieć o naszej dobrej znajomej Barbarze Kadzikiewicz. Mieszkała na Żbikowie bliżej drugiej bramy (od ul. 3 Maja). Była sanitariuszką w obozie, miała 24 lata (ur. 1920 r.). Wychodząc z domu zakładała na siebie dwa białe, lekarskie fartuchy. Po pracy zawsze wyprowadzała kogoś w jednym z nich. Któregoś dnia przyprowadziła małego chłopca. Miał na imię Heniuś. Basia zajmowała się jakiś czas tym chłopcem, bardzo go pokochała. Ale nie było możliwości, aby został z nią na stałe. Musiała go oddać jakiemuś małżeństwu. Bardzo żałowała, że musiała się rozstać z tym dzieckiem.

Na ul. Pięknej był szpital. Przywozili do niego chorych warszawiaków. Mój najstarszy brat Stanisław pracował tam jako sanitariusz. W pamięci mojej siostry Jadwigi zachowała się scena z sali parafialnej. Znajdowały się na niej poukładane obok siebie sienniki. Przywożono tam starsze, chore osoby. Opiekowali się nimi parafianie. Jednym z księży zaangażowanych w pomoc warszawiakom był ks. Franciszek Dyżewski ze Żbikowa.

W tej całej historii swoje miejsce ma także pies Ciapek. Dostałam go od jednej z zakonnic przywiezionych pociągiem do Dulagu 121. Nie chciały zabierać tego psa ze sobą do obozu, więc dały go mnie. Był taki biały. Ciapuś nasz…

Do obozu w Pruszkowie trafiła także moja siostra stryjeczna, Maria Kowalska. Po jakimś czasie udało się jej  wydostać z tego tragicznego miejsca. Wróciła do obozu, ale już z własnej woli, jako sanitariuszka. Mieszkała w budynku nazywanym Papiernią. Przez bramę XIV chodziła do obozu niosąc ludziom pomoc. Trzeba było pomagać. Sporo ludzi przychodziło pod obóz. Nieraz podgrzewaliśmy wodę i zanosiliśmy. Pamiętam nawet, że jeden garnek to nam chyba zabrali. Nie przypominam sobie, żeby Niemcy szukali uciekinierów w prywatnych domach. Jak już udało się kogoś wyprowadzić, to już z powrotem do obozu nie trafiał.

Powiązane hasła

”None

Skip to content