menu

Skibniewski Mirosław – „Żadnych śladów”

Skibniewski Mirosław – „Żadnych śladów”

Mirosław Skibniewski, ur. w 1939 r., w czasie okupacji mieszkał z rodzicami, Julią i Eugeniuszem, przy ul. Ogrodowej 43. Jego ojciec zginął w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego w czasie mordów ludności Woli. Mirosław Skibniewski z matką zostali pognani do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, skąd udało im się wydostać. Do końca wojny przebywali w domu rodziny w Podkowie Leśnej. Rozmowa została przeprowadzona w 2024 r.

Proszę się przedstawić.

Nazywam się Mirosław Skibniewski, urodziłem w 1939 roku. Mieszkałem przy ulicy Ogrodowej 43. Był to dom czynszowy, którego współwłaścicielką była moja mama. Odziedziczyła go po swoich rodzicach. Dziadek prowadził hurtownię chemiczną przy ulicy Miodowej. Po jego śmierci interes przeszedł na dzieci. Dzieci była czwórka. Ciocia Maria była już mężatką i nigdy w nim nie uczestniczyła. Najbardziej się tym interesował wujek Stefan Bibrych, który był z wykształcenia inżynierem chemikiem, i ciocia Marta. Mama mi mówiła, że gdy w 1938 roku wyszła za mąż, to wycofała się z tej hurtowni, którą przedtem razem prowadzili. Ona dostała część tego udziału i za otrzymane pieniądze kupiła mojemu ojcu drogerię. Mieściła się ona przy ulicy Bartoszewicza 9, na tyłach ulicy Kopernika.

W czasie okupacji każdy starał się jakoś zarobić, bo wszystko przecież było utrudnione. Jedzenie sprzedawano na kartki. Ojciec wykombinował, że będziemy produkowali świece. W piwnicy miał skład parafiny, która była potrzebna do wyrobu tych świec. Tata przy ich produkcji kogoś zatrudniał. W mieszkaniu mieliśmy tajne pomieszczenie – w przedpokoju odstawiało się szafę, za którą były takie malutkie drzwiczki. Oczywiście wchodziłem tam bez problemu, ale dorosły musiał się na czworakach przeciskać. To był zamaskowany bardzo duży pokój, dzięki któremu ten handel jakoś szedł.

Mama zajmowała się domem?

Tak, mama wtedy zajmowała się domem i przypuszczalnie doglądała tych świec.

To nasze mieszkanie było bardzo duże, w salonie mogłem jeździć na rowerze dookoła stołu. Byłem takiego wzrostu, że pod fortepian wchodziłem na stojąco. Pod fortepianem miałem swoje skrytki, że jakby Niemcy przyszli na rewizję, to by ich nie znaleźli. Co w nich chowałem? Przedwojenny znaczek z Piłsudskim, który ojciec mi dał. Od najmłodszych lat miałem zamiłowania kolekcjonerskie. Ten znaczek najpierw mocno posmarowałem klejem, żeby nie można go było oderwać od papierka, i ukryłem w zakamarkach tego fortepianu.

Żona Mirosława Skibniewskiego, Edyta Skibniewska: Latem 1944 roku wyjechaliście do Świdra.

Co roku wyjeżdżaliśmy. Świder to było takie letnisko, w którym rokrocznie wszyscy odpoczywaliśmy.

E.S.: Ale wróciliście, ponieważ rodzina uważała, że w razie powstania w Warszawie będzie bezpieczniej.

Bo w dużym mieście jest bezpieczniej. Tu już się szykowało, że będzie powstanie. Wszyscy wiedzieli to wcześniej i w lipcu wróciliśmy ze Świdra.

W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego miałem ukończone pięć lat. Pamiętam euforię pierwszego dnia. Ojciec był gdzieś w okolicy. Jak wspomniałem, prowadził drogerię i jakiś skład chemiczny, dlatego w tym naszym domu znajdowały się rozmaite chemikalia. W przejściowej bramie stały beczki – nie wiem – z sodą kaustyczną czy czymś innym, w każdym razie przychodzili powstańcy i je zabierali. To służyło zapewne do produkcji materiałów wybuchowych czy czegoś takiego. Ojciec był w to zaangażowany, cały czas urzędował na tym podwórzu. Ta brama miała żelazne wrota. Tego pierwszego dnia ojciec wpadł do domu, wołając: „Lena! Wybuchło powstanie!” (matka miała na imię Julia Magdalena i ojciec mówił do niej Lena). Pamiętam, że też byłem tym ucieszony, że fajnie, powstanie i że coś się będzie działo. Przybiegła jakaś łączniczka, coś powiedziała i pobiegła dalej. Za chwilę ojciec przychodzi i mówi: „No tak, już teraz nie jest tak szczęśliwie”, bo jak ta łączniczka tylko wybiegła z bramy i chciała przejść na drugą stronę, to strzelił do niej gołębiarz[1], który siedział za kominem. Od razu ją zabił. To był pierwszy dzień i pierwsza taka wiadomość i uświadomienie sobie – jeśli dziecko w ogóle może coś sobie uświadamiać – że to nie jest zabawa. Jak wybiegła, tak padła. Jakoś ją chyba ściągnęli, bo mieliśmy ogród za domem, na końcu ogrodu stały już domy od ulicy Chłodnej. Tam ją pochowali. Wiem, że ojciec latał z łopatą i kopali.

My cały czas byliśmy w piwnicy. Z tej piwnicy mama oczywiście biegała do góry, żeby zrobić jakieś jedzenie. Słyszało się te naloty i mówiło: „Czekaj, lecą samoloty, zaraz będzie wybuch”. Ciągle coś wybuchało, jak nie „gruba berta”[2], to „szafa”.[3] Pamiętam takie określenia. To, zdaje się, było działo kolejowe. Jak to leciało, to tak wyło. Tak było przez te pierwsze parę dni.

Nasze mieszkanie było na drugim piętrze, z jego okien widziałem dom na Chłodnej (Ogrodowa i Chłodna to równoległe ulice). W jednym z okien przed powstaniem często stał chłopiec, wydawał się w moim wieku. 1 czy 2 sierpnia można jeszcze było wyjść z piwnicy i pamiętam, jak spojrzałem w to okno, gdzie zawsze stał, a stamtąd takie ogromne języki ognia wychodziły. Ten dom już się palił. Oczywiście chłopca nie było. To taka wstawka, spojrzenie na to, co się działo wokół.

Jako mały dzieciak z kuzynką, starszą o dziesięć lat, która też w tej piwnicy siedziała, bo mieszkała piętro niżej, w karty graliśmy. Tak mijały nam te dni. Któregoś dnia ojciec, który często wychodził na to podwórze, powiedział, że powstańcy wycofują się na Starówkę. To musiało być 6 sierpnia. Nastąpiła narada między ojcem a mamą, czy idziemy z nimi. Mama się bała, więc tata zrezygnował. Może po dwóch dniach znowu ojciec przybiega po tych schodach do piwnicy: „Słuchajcie, będzie dobrze, dlatego że przyszedł taki pijany „ukrainiec”[4], chce spirytusu. Powiedział, że »Hitler kaput« i że Niemcy się wycofują. Dali mu jakiś spirytus i poszedł. Nie minęło dużo czasu, nagle huk i ojciec znowu zbiega po tych schodach: „Lena, jestem ranny!”. Cała twarz zalana krwią. Nie wiem, czy mama zorientowała się, co się dzieje. Być może ojciec zdążył powiedzieć, że Niemcy granatem rozwalili tę bramę żelazną i wpadli na podwórze? Wtem słyszymy: „Raus! Hände hoch!”[5]. Tyle zdążyli się nauczyć po niemiecku, bo to byli „ukraińcy”. Pamiętam, że mama złapała coś białego, jakiś materiał, owinęła ojcu głowę. Zdążyła mu tylko to zawiązać, a oni już stali z karabinami skierowanymi na te schody i krzyczeli, żebyśmy wychodzili z piwnicy.

Jak w książce teraz czytałem, to była normalna sprawa, że na Wolskiej, jak pacyfikowali powstanie, to najpierw wrzucali granat do piwnicy, później kazali wychodzić. Wzbudzali w ten sposób strach i przerażenie, więc ludzie wychodzili, nie wiedząc, co się dzieje. Jak się zebrali na podwórzu, to wszystkich pod ścianę i karabinem maszynowym rozwalali – kobiety w ciąży, kobiety z maleństwami, maleńkie dzieci za nogi łapali i o mur roztrzaskiwali. To są straszne rzeczy opisywane w książkach, ale ja tego nie widziałem.

Wyszliśmy z tej piwnicy i to trwało moment. Kobiety z dziećmi na jedną stronę, na drugą mężczyźni, a do ojca: „Ty bandit, ty partyzant”. Niemiec tak nie mówi. Szmajserem[6] tatę odepchnął na bok. Tra-ta-ta! Ojciec padł, jeszcze z góry go dobił. Koniec. Mama, która trzymała mnie na rękach, w tym momencie mnie upuściła. Przecież to szok. Ojciec miał 36 lat.

Chwilę później otworzyli bramę i wszystkich na zewnątrz wyprowadzili, po czym weszli i miotaczami ognia podpalili dom. Jeszcze wychodziliśmy, kiedy już się palił. Byłem tym wszystkim przerażony, w dodatku na pierwszym piętrze został w mieszkaniu cioci pies, którego bardzo kochałem. Ciocia opowiadała, że nie wychodziła z nim na ulicę, bo się bała, że go nie utrzyma. To był wilczur. Jak zobaczył Żyda w chałacie albo kogoś w mundurze, to się rzucał. Żaden listonosz czy policjant nie wszedł do domu, mowy nie było. Gdyby oni tam weszli, to ten pies by się na nich rzucił i by go zastrzelili. To byłaby najlepsza śmierć dla niego. Pewnie spalił się żywcem. Oni od razu podpalili ten dom, a nas zaczęli gdzieś gnać.

Czy wtedy odłączyli też innych mężczyzn?

Tego sobie nie przypominam. Mama opowiadała, że chciała pójść do ogrodu, jakoś tatę zakopać, ale w ogóle nie było o tym mowy. Z samego pochodu pamiętam płonące domy po obu stronach, dwie ściany ognia. Wzdłuż drogi leżał taki czarny człowiek, jakby Murzyn. Mama powiedziała: „Nie patrz tam!”. To było chyba zwęglone ciało, zupełnie czarne. Jak wychodziliśmy czy może jeszcze w piwnicy mama powiesiła mi na szyi łańcuszek. Na tym łańcuszku było parę pierścionków. To było takie zabezpieczenie. Złoto zawsze jest cenne, można nim przekupić żandarma czy coś innego zyskać. Mama myślała pewnie, że mnie, dzieciaka, nikt nie ruszy. Wiadomo, jakie to były upalne dni w tym sierpniu. Jak szliśmy, to podszedł do mnie jakiś uzbrojony „ukrainiec” czy Niemiec i od razu pod szyję wsadził łapę. Musiał zobaczyć ten łańcuszek. Zerwał mi go. Te pierścionki pewnie gdzieś poleciały, ale byłem w takim szoku, że w ogóle nie zwracałem na to uwagi. Spodenki miałem na gumce, więc prawdopodobnie wyleciały. Tak dobrnęliśmy do tego Pruszkowa. Nie pamiętam, czy całą drogę pokonaliśmy pieszo czy jechaliśmy pociągiem.

Pamięta Pan jakiś przystanek po drodze?

Nie. Pamiętam tylko, jak później już byliśmy w środku, w tej hali. Rozchodził się potworny smród tych smarów. Mama przezornie wzięła ze sobą futro (to się nazywało pelisa) i bardzo się ono później przydało. W Pruszkowie spało się na betonie, ale dzięki tej pelisie było trochę milej. Do jedzenia nie było nic. Mama gdzieś poszła i dostała od RGO[7] czarną kawę. Do tej pory zbożowej czarnej kawy do ust nie biorę.

Czy jeszcze coś Pan zapamiętał z pobytu w Pruszkowie?

To mi zupełnie uciekło. Czy to było następnego dnia rano, czy to było po dwóch-trzech dniach, tego nie wiem, ale raptem wychodzimy. Taki manewr mama zrobiła, którego zupełnie nie rozumiałem. Dozorczyni z naszego domu miała chyba dwóch czy trzech synów. Mama niosła jednego z nich na rękach, a mnie wzięła siostra mamy. Skąd taka zamiana, żeby matka oddała swoje dziecko, a wzięła obce? Chyba chciała ratować tę siostrę, bo ona by nie wyszła, a że z dziećmi, to wyszliśmy. To jest właściwie chyba wszystko, co pamiętam z Pruszkowa.

Kto był z Panem w czasie wypędzenia?

Mama, Marta Milewska – siostra mamy, Maria Wittmeyer – druga siostra mamy, z mężem Henrykiem i ich córką Wiesławą – czyli moją kuzynką, starszą ode mnie dziesięć lat.

Wszyscy mieszkali Państwo w tej samej kamienicy?

Tak, bo to była kamienica po dziadkach Bibrychach. Rodzice żyli tam odkąd się pobrali, mieszkało tam także rodzeństwo mamy. Ale w czasie okupacji mieszkało tam wiele osób, też z poza rodziny.

Czy pamięta Pan nazwiska sąsiadów, którzy byli z Państwem wypędzeni z Warszawy?

Była żona dozorcy z dziećmi, która „wypożyczyła” jednego syna, którego moja mama wzięła na ręce wychodząc z obozu, ale nie wiem, jak się nazywała. Wiem też, że była taka jedna pani zaprzyjaźniona z mamą. Ona się nazywała Maria Łada. Mieszkała w naszym domu, ale w innej klatce schodowej (bo tam były chyba trzy klatki). To były takie przedwojenne domy czynszowe. Było wejście przez bramę, podwórze i na wprost była nasza klatka schodowa. Na pierwszym piętrze mieszkała Maria i Marta, a na drugim my. Wiem, że ona też była w Pruszkowie, ale co potem się z nią działo, nie pamiętam.

Czy wszyscy w czasie pobytu w obozie byli razem?

Sądzę, że tak, ale tego Henryka Wittmeyera na początku odseparowali. Ciocia Maria z Wiesławą wyszły (z tym że później niż moja mama), a on tam został. On był starszym mężczyzną. Ciocia, jak jeszcze z nim była w obozie, mocno się starała, żeby go wyciągnąć. Była na tyle sprytna, że jak ich ustawili do wyjazdu, to ona gdzieś pod wagonami przeszła, złapała go i zaciągnęła za sobą na drugą stronę, że niby jest odstawiony. Walczyła, żeby nie dopuścić do jego wywózki.

Jak to się skończyło?

Skończyło się tak, że udało jej się jakoś go wyprowadzić z Pruszkowa.

Jakie były Pana dalsze losy po pobycie w obozie?

Trafiliśmy do niewykończonego domu w Podkowie Leśnej. Właściwie to była rozpoczęta budowa. To był dom, który budował mamy brat, Stefan Bibrych. On mieszkał z rodziną na ulicy Długiej w Warszawie i został na Starówce, bo walczył. Dopiero po kapitulacji Starówki wzięli go do Pruszkowa. Nie wiem dokładnie, jakie były losy jego żony Jadwigi i córki Izy, o rok młodszej ode mnie. Wybuch powstania zastał je na Starym Mieście, a pamiętam że później były z nami w Podkowie Leśnej.

Ciocia Jadwiga na głowie stawała, żeby męża wyciągnąć. On nie był taki przebojowy, ciotka zaś przewróciłaby wszystko do góry nogami, ale nie dała rady. Tam była segregacja, kto jest przeznaczony do jakiej wysyłki. Ciocia dowiedziała się, że został wysłany do Oświęcimia. Z Oświęcimia został przetransportowany do Mauthausen i tam go wykończyli. Po nim została córeczka, czyli moja kuzynka. Mieszka w Warszawie.

Jak Pan zapamiętał pobyt w Podkowie Leśnej?

W tej Podkowie Leśnej dom był niewykończony, ale na podłodze leżały już jakieś dechy, szpary ogromne w nich były. Nie mieliśmy żadnych łóżek, żadnych pryczy. Ktoś przyniósł słomę i tę słomę rozrzuciliśmy na długość pokoju. Jak ktoś miał palto, to sobie podłożył. Zima była straszna. W styczniu Wisła stała zamarznięta. Dopóki było ciepło, to jakoś tam wegetowaliśmy. Nie wiem na jakiej zasadzie. W Podkowie był jakiś piekarz, chodziło się do niego po bochenek chleba, w kolejce się stało itd. To były takie czasy, że nic się nie działo, panował jeden wielki strach. Żandarmi chodzili po domach i ciągle szukali mężczyzn. Były łapanki. Wiem, że jak kogoś złapali na dworcu Podkowa Leśna Główna, to go zabierali i wywozili, więc mężczyźni się ukrywali.

Po opuszczeniu obozu dołączył do nas Henryk Wittmeyer. Starszy pan już wtedy, chyba sporo starszy od ciotki. On był urzędnikiem państwowym, pracował w ZUS czy PZU. Pamiętam, że zapowiedzieli, że następnego dnia będzie łapanka. Pod pokojem wykopano wcześniej dziurę i zakryto ją tymi dechami. Wsadzono go tam na cały dzień czy dłużej. Oczywiście Niemcy chodzili, szukali, ale nikogo nie znaleźli i poszli. On tam siedział i strugał coś z drewna. Wystrugał dla mnie jako prezent na Gwiazdkę kołatkę. Taką jak mieli pasterze. Na trzonku to latało i pstrykało, taki wycięty z drewna wałek ze szczebelkami. To była piękna zabawka, którą dostałem w 1944 roku.

Czy kobiety i dzieci też musiały się ukrywać?

Nie, my byliśmy na wierzchu. Mnie nikt nie powiedział, że ten wujek tam siedzi. Ale czy taki dzieciak sam nie zobaczy? Wiedziałem, że on tam jest, ale mówić o tym nie było wolno. Podczas okupacji wielu rzeczy nie można było mówić dzieciom ani dzieci nie mogły niczego głośno powtarzać. To takie migawki z pamięci.

Wiem, że w tym czasie mama raz pojechała do Warszawy. Wtedy stacjonowali tam jeszcze Niemcy. To była cała wyprawa, bo chyba parę osób pojechało tą furą. To była już późna jesień. Kiedy pojechała tam, ten nasz dom jeszcze stał. Mury stały, choć wszystko wypalone było. Rodzice wcześniej zakopali coś w piwnicach, jakąś biżuterię czy coś innego. To wszystko było przepalone, ale wiem, że mama srebrne monety przywiozła.

Wie Pan, jak się udało mamie przedostać?

Na pewno ktoś musiał jakieś zezwolenie dać tym kobietom, bo to same kobiety jechały. Jakieś przepustki miały. To było jeszcze przed zakończeniem wojny. Niemcy wtedy, zdaje się, wypalali wszystko do końca.

A już w styczniu 1945 roku Ruscy się zbliżają, nie wiadomo, co będzie. Nagle kolbami ktoś w drzwi wali. Wpadają Niemcy, my ręce podnosimy do góry, a oni: „Hitler kaput!”. Kilku ich było. W pokoju stał piec, chyba z cegieł, i było ciepło. Oni weszli z pistoletami w ręku, w hełmach i jeden z nich, taki wielki chłop, oparł się o ścianę, nogi mu pojechały, zjechał po tej ścianie w dół i zasnął. Inny odkręcił manierkę, w środku miał mieć jakiś napój, kawę czy herbatę, a tam lód. On chciał to podgrzać na tym piecu, żeby się napić. Na to wszystko wpadł jakiś oficer z wrzaskiem potwornym. „Raus!” do tego, co tam kimał sobie spokojnie, kopniakiem go podniósł. Ledwo oni wyszli, parę minut ciszy, a tu z pepeszami Ruscy. Dosłownie po piętach im szli. Ci Ruscy nie wchodzili do nas, tylko polecieli za Niemcami.

Jakie były losy rodziny po wojnie? Czy wrócili Państwo do Warszawy?

Oczywiście. To było chyba w marcu. Wiem, że mama była na zwiady w Warszawie, jak tylko się zakończyła wojna, czyli po 17 stycznia. Mnie chodzi po głowie, że zostałem zameldowany 23 marca 1945 roku, ale już na Saskiej Kępie. Jak przyjechałem do Warszawy jakąś furą, bo nic innego nie jeździło, robiło się już szaro, mama tak stanęła i powiedziała: „Nie wiem, gdzie jesteśmy”. To była jedna wielka kupa gruzu, nie było wiadomo, jaka to ulica. Zaczepiła dwóch żołnierzy polskich. Jeden był w mundurze khaki, a drugi miał chyba ruski płaszcz, taki stalowoszary. Mama zapytała: „Dokąd panowie idziecie?”, a oni, że w kierunku Wisły. To ona zapytała, czy może się razem zabrać, bo oni po prostu znali drogę, gdzie tam można przejść. Żeby osoba, która się w Warszawie urodziła, nie wiedziała, gdzie jest? Pamiętam, że w połowie drogi miałem już tak poobcierane nogi z powodu butów, za małych czy za dużych, że porobiły mi się na nich bąble. Nie miałem siły iść, zacząłem płakać. Jakoś się wlokłem, ale oni i tak za szybko szli, nie chcieli czekać i nas zostawili. Mama jakimś cudem w końcu dobrnęła. Nie pamiętam, jaki to był most, czy pontonowy, czy inny. Był tam taki most wysokowodny, drewniany, który później razem z lodami spłynął do Gdańska. Na drugą stronę można się też było przedostać taką pychówką, to były takie duże łodzie na pych. Dlaczego? Bo ludzie się odpychali. Nie mam pojęcia, w jaki sposób przedostaliśmy się na drugą stronę Wisły.

Rodzina męża Marii Wittmeyer mieszkała na dalekim Grochowie, przy ulicy Zagójskiej. Jak przebrnęliśmy przez Wisłę, później cały czas prosto szliśmy. W końcu dobrnęliśmy tam późnym wieczorem. Tam spędziliśmy parę dni. Poza tym jednym razem nigdy więcej tam nie byłem. Oni tam tego powstania za bardzo nie odczuli, tam już od dawna Ruscy siedzieli. Ale bracia tego Henryka musieli być w AK, bo oni się znaleźli w stalagu[8] czy oflagu[9] gdzieś w Niemczech. Przypomniałem sobie, że jeden z tych braci to był Remek. Oni nie byli w Pruszkowie.

Zapytam o te pierwsze tygodnie, miesiące spędzone w Warszawie już po powstaniu. Jak je Pan zapamiętał?

Pamiętam, że mama sprzedała taki malutki pierścionek i dostała za niego 100 złotych. Za te 100 złotych kupiła bochenek chleba. To były ostatnie skarby, jakie miała. Byliśmy na tej Zagójskiej parę dni, ponieważ się zrobiło strasznie ciasno. Nie pamiętam, żeby ciocia Marta tam była. Były Mania i mama. Później przenieśliśmy się z mamą na Saską Kępę, na ulicę Berezyńską 1. Tam byliśmy na pewno 9 maja 1945 roku. Dlaczego? Wieczór, ciemno raptem strzelanina jak jasny gwint. Huk armaty, to Ruscy. „Niemcy się odbili. Niemcy wracają, pogonili Ruskich i z powrotem będą Niemcy”. Ludzie przerażeni do piwnicy chcieli uciec, a ta zalana wodą. Ta Saska Kępa to prawie że depresja, a jeszcze na dokładkę to pierwszy dom od Wału Miedzeszyńskiego.

Zaraz nadeszła jednak wiadomość, że nie, że to koniec wojny. Euforia absolutna. Dosyć długo byliśmy na tej Berezyńskiej. Tam się chodziło i zbierało jakieś naboje, hełmy. Z tej Berezyńskiej przeprowadziliśmy się na Poselską. Później, będąc jeszcze młodym człowiekiem, pod koniec lat 50., wyjechałem do Gdyni.

Mama została w Warszawie?

Tak, cały czas była w Warszawie, tylko ostatnie cztery lata życia mieszkała z nami.

Czy była ekshumacja ciała ojca?

Nie, nic nie odnaleziono. Żadnych śladów. Mama, jak była pierwszy raz w Warszawie, znalazła tylko kawałeczek jakby od okularów. Nie była pewna, czy to jego.

E.S.: Ale trzymała go, pamiętam.

Trzymała, bo może miała nadzieję, że to ojca.

Czy pamięta Pan, czy rozmawiało się w rodzinie o tych wydarzeniach?

Bardzo niechętnie. Ja do tego nie wracałem, nie dopytywałem mamy. Mama do tego stopnia nie chciała do tego wracać, że nigdy nie wchodziła na tę Ogrodową. Za dużo ją to kosztowało.


[1] Gołębiarz – w czasie II wojny światowej snajper niemiecki strzelający z górnych pięter budynków lub dachów.

[2] „Gruba berta” – pocisk wystrzeliwany z ciężkiego działa kolejowego wykorzystywany przez Niemców do tłumienia Powstania Warszawskiego.

[3] „Szafa” (lub „krowa”) – pociski wystrzeliwane z niemieckiej wyrzutni rakietowej, wydające charakterystyczny dźwięk, zastosowane do tłumienia Powstania Warszawskiego.

[4] „Ukraińcy” – potocznie o wschodnioeuropejskich żołnierzach służących w armii niemieckiej.

[5] Raus! Hände hoch! – Na zewnątrz! Ręce do góry!

[6] Szmajser (pot.) – niemiecki pistolet maszynowy marki Schmeisser.

[7] Niemieckie władze okupacyjne scedowały kwestię wyżywienia byłych więźniów na pruszkowską delegaturę Rady Głównej Opiekuńczej – organizacji charytatywnej świadcząca pomoc materialną, pieniężną i żywnościową potrzebującej ludności polskiej.

[8] Stalag – niemiecki obóz jeniecki dla szeregowców i podoficerów.

[9] Oflag – niemiecki obóz jeniecki dla oficerów.

Fotografie rodzinne pochodzą z archiwum prywatnego Mirosława Skibniewskiego

Powiązane hasła

”None

Skip to content