Śmigielska Irena – Powstanie Warszawskie
Irena Śmigielska z d. Librader urodziła się w Warszawie w 1917 r. Przed wojną mieszkała przy ul. Waliców 14 i uczęszczała do Żeńskiego Gimnazjum Reginy Gaczeńskiej i Eweliny Kacprowskiej przy ulicy Chłodnej 15. W wieku czternastu lat rozpoczęła współpracę z „Małym Przeglądem” – żydowskim czasopismem wychodzącym w języku polskim, którego założycielem był Janusz Korczak. W czasie okupacji została wraz z rodziną zamknięta w getcie warszawskim. Jej matkę wysłano do obozu zagłady w Treblince, gdzie została zamordowana. Irenie wraz z mężem udało się wydostać się z getta i ukryć po tzw. aryjskiej stronie Warszawy. Po zajęciu przez Niemców Powiśla Irena i Roman wraz ludnością cywilną zostali pognani do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Stamtąd Irena została zesłana do obozu pracy w Breslau [dziś Wrocław], a jej mąż do obozu koncentracyjnego. Ich żydowska tożsamość nie została odkryta. Po zakończeniu wojny Irena powróciła z mężem do Polski. Potem wyemigrowali do Izraela, następnie do Niemiec, a w latach 70. do USA. Tam Irena poświęciła się swym zainteresowaniom – pisarstwu i malarstwu. Zmarła w Redding w Kalifornii, gdzie spoczęła na miejscowym cmentarzu. Poniższy fragment wspomnień został zaczerpnięty z autobiograficznej książki Ireny Śmigielskiej „Skradzione lata”. Publikacja ta po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w Szwecji w 1991 r., a jej tłumaczenie na język polski staraniem jej syna zostało wydane w 2000 r. przez Żydowski Instytut Historyczny.
Z ciężko dyszącej lokomotywy unoszą się już kłęby pary. Siedzę, a właściwie stoję w jednym z bydlęcych wagonów drugiego pociągu, naładowanego po brzegi mężczyznami, kobietami i dziećmi, za chwilę mamy ruszyć. Ten wagon, do którego zostałam załadowana z wieloma mieszkańcami Solca 1A, jest może tym samym, w którym moja matka i wielu członków mojej rodziny odbyli ostatnią podróż do pieców Treblinki.
Jako, że jak mi się wydaje, jestem jedyną Żydówką w tej grupie, jestem też zapewne jedyną, którą nachodzą takie czarne myśli. Wyrywa mnie z nich dźwięk mojego nowego nazwiska, z którym już teraz jestem kompletnie zżyta, wywołanego przez szybko biegnącego mężczyznę: „Ochenkowska, Ochenkowska!”. Przepycham się do otwartych drzwi wagonu i wychylam się przez żelazną sztangę: „Tutaj, tu jestem” – krzyczę. Teraz rozpoznaję tego gońca. To jeden z byłych lokatorów Solec 1A, taki prawdziwy cwaniak z Powiśla, któremu w obozie pruszkowskim udało się dostać na wóz, rozwożący kawę i zupę z baraku do baraku. To pozwalało mu spotkać absolutnie wszystkich ludzi w obozie. Każdy musiał się przecież ustawić w kolejce do niego.
„Mąż pani został właśnie przewieziony do baraku numer 3. Tu, tu ma pani kawałek papieru i ołówek, niech pani coś napisze, ja to dostarczę… „. Jestem zupełnie oszołomiona, wcale nie wiem, co napisać. w końcu skrobię szybko: Kochany Romku, jestem w tej chwili w pociągu do Niemiec. Jestem razem z Halinką Zawadzką.
Ledwo zdążam oddać ten kartkę, kiedy drzwi wagonów zostają zasunięte, zostawiając tylko wąski otwór na powietrze i światło, słyszymy głośny gwizdek naczelnika stacji i już czujemy, jak wagony się podrywają. Jedziemy.
Jestem szczęśliwa, kiedy fasowałam moją kawę, spytałam tego gościa, czy nie widział mojego męża i że go prosiłam, żeby mi dał znać, jeżeli go przywiozą.
Powstanie w naszej części miasta, na Powiślu jest już zgniecione i wszyscy mieszkańcy, nawet ciężko ranni, jeżeli ich można było jakoś przenieść, zostali spędzeni do kościoła na Woli, skąd zostaliśmy przewiezieni do Pruszkowa, gdzie każdy, kto był zdrowy został załadowany na pociąg do Niemiec.
Ta cała idea z powstaniem warszawskim okazała się fatalna. Walki uliczne kosztowały życie wielu młodych ludzi, wielu też zostało okaleczonych na zawsze. Jeżeli myśleliśmy, że w 1939 roku Warszawa leżała w ruinach, to teraz chyba była zupełnie zniesiona z mapy. Ulice, których już nie można było rozpoznać, leżały pod górami gruzów, nie pogrzebanych trupów ludzi i koni ze sztywnymi kończynami skierowanymi ku niebu, pokrytymi popiołem i pyłem. Gdzieniegdzie jakiś uparty dom wynurzał się z pośród ruin, a jego pozbawione szyb okna wydawały się drwić z tych, którzy przeżyli.
Może to łatwo powiedzieć po czasie, że moment, wybrany na to powstanie był zły. Jeżeli już – to powstańcy powinni byli wylec na ulicę trochę później, po przegrupowaniu wojsk sowieckich. Dziś wiadomo, że żadnego przegrupowania nie było, ale dla Romka i dla mnie to powstanie było błogosławieństwem, nawet jeżeli rzuciło nas na pierwszą linię boju. Cokolwiek się stało wydawało nam się lepsze niż jeszcze jedna noc z wynoszeniem pełnego nocnika do ubikacji piętro wyżej. Właściwie nie powinniśmy narzekać – w tej izbie jednak przeżyliśmy – ale jakąż ulgą było wyjście na dwór.
Po wizycie przedstawicieli komitetu domowego zapewne wszyscy lokatorzy zostali poinformowani, że my nie jesteśmy małżeństwem, że żyjemy w grzechu. Nasze papiery były na dwa różne nazwiska, bo byłoby zbyt skomplikowane wystawić je jak dla małżeństwa. Ten fakt dawał ludziom przynajmniej temat do obgadania, odwracając ich uwagę od naszego pochodzenia. Wiedziałam o tym, bo kiedy utworzyliśmy łańcuch, podając jeden drugiemu wiadra z wodą, aby ugasić ogień na dachu, i wspomniałam mojej sąsiadce coś o moim mężu, poprawiła mnie z naciskiem: „narzeczonemu, pani zapewne chciała powiedzieć narzeczonemu”. Być może byliśmy podejrzani o żydowskość, bo nasz sąsiad zaczął nas nagle unikać jak ognia, prawie nie odpowiadał, gdy się do niego zwracaliśmy. Było oczywiste, że obawiał się mieć oficjalnie z nami coś wspólnego. Nawet jeśli nas podejrzewali, to pewności nikt nie mógł mieć, wspólne niebezpieczeństwo połączyło nas, zawarliśmy w tych dniach wiele przyjaźni.
Prawdę powiedziawszy, znaliśmy wielu mieszkańców podwórza domu przy ulicy Solec 1A po nazwisku na długo przedtem, zanim mieliśmy okazję poznać ich osobiście.
W Warszawie, zwłaszcza w takim budynku zamieszkanym przez rodziny robotnicze, każda kłótnia małżeńska czy sąsiedzka była publiczną własnością. Wiedzieliśmy, że Krajanko zdradzał żonę. Podczas powstania został on gdzieś odcięty walkami powietrznymi od domu, tak że mieliśmy okazję poznać osobiście tylko panią Krajanko. Ona też znalazła się ze mną w tym pociągu do Niemiec. Tak jak u Kolczyńskiego wiedzieliśmy o aferze miłosnej między Leszkiem i Halinką, tak u Beni bez trudu słyszeliśmy wszystko, co działo się na podwórku i w mieszkaniach, gdzie okna były pootwierane nigdzie nikt się nie krępował. Znaliśmy aktualne piosenki, śpiewane przez Warszawę, tak jak ta o żołnierzu, co miał czyjeś serce skradzione w plecaku i wiele innych. Ale jakoś nigdy nie słyszeliśmy Zofii, która mieszkała ze swoim bratem w jednym z mieszkań obok nas. Byli to wyjątkowo wykształceni ludzie i nigdy się nie kłócili ani nie wykrzykiwali nic przez okno. Z tą Zofią właśnie zaprzyjaźniłam się najbardziej podczas nieustannego bombardowania. Kiedy większość budynków dookoła leżała w gruzach, wszyscy mieszkańcy naszego domu (ach, trudno sobie wyobrazić, jaka to ulga powiedzieć: my mieszkańcy domu w Solec 1A, „my”) zdecydowaliśmy się porzucić ten dom, który z całą pewnością był następnym celem zniszczenia, i przenieść się gdzieś do piwnicy domu, już zbombardowane go, ale jeszcze z piwnicami. Uciekliśmy stamtąd w ostatniej sekundzie, bomba trafiła „nasz” dom chwilę potem, gdy go opuściliśmy.
Po jakimś tygodniu spania na wilgotnej podłodze piwnicy domu na Czerniakowskiej Zofia i ja zdecydowaliśmy się ruszyć na poszukiwanie czegoś bardziej bezpiecznego. Ten nasz nowy dom, podobnie jak ten na Solcu był wprawdzie już zbombardowany i większość pięter była zburzona, ale domy po drugiej stronie ulicy Czerniakowskiej były zupełnie zrównane z ziemią i uważałyśmy, że to nas to samo czeka.
Zdecydowaliśmy się zbadać teren we wczesnych godzinach porannych, które były jakby zawieszeniem broni. O tej porze Niemcy w swoich ulotkach obiecywali nie strzelać i nie bombardować, żeby dać mieszkańców Warszawy możliwość poddania się. Wielu ludzi znękanych tą sytuacją rzeczywiście wychodziło z białymi chusteczkami w rękach. Zofia i ja przedostałyśmy się na drugą stronę ulicy poprzez rów obronny, okop, mijając naszych uzbrojonych powstańców i wynurzyłyśmy się po drugiej stronie ulicy, jak dwie kompletne idiotki niczym nieosłonięte, rozglądając się za jakąś dziurą. Nagie Zofia odwróciła się i bez słowa zaczęła biec z powrotem do okopu i do tego domu, z któregośmy przed minutami wyszły. „Czyżby była ona takim tchórzem?” pomyślałam sobie, ale oczywiście podążyłam za nią, biegnąc pochylona przez ten obronny rów. Wtedy dopiero zauważyłam, że Zofia pozostawiała za sobą ślady krwi. O Boże, ona została postrzelona.
Byłej w stróżówce naszego domu była ulokowana stacja Polskiego Czerwonego Krzyża i tam podążam za Zofią. Miałyśmy nadzieję, że ktoś będzie mógł opatrzyć jej rany, ale wszystkie siostry były zajęte: Lekarz próbował zrobić znieczulenie młodemu powstańcowi, przygotować go do amputacji nogi, ale jakoś nie mogli go uśpić. Ten chłopiec musiał prawdopodobnie coś sobie wypić, zanim został ranny i narkoza nie działa. Jedna z sióstr krzyknęła do Zofii, żeby usiadła na jednym z wolnych krzeseł i oparła nogę o drugie krzesło. Ja miałam mocno podwiązać jej łydkę poniżej kolana, żeby zatrzymać upływ krwi.
Ku mojemu zdumieniu. krew utworzyła małe jeziorko, ale przestała się lać. Wtedy dostałam polecenie, żeby ostrożnie, nie dotykając rany, oblać ją dookoła wodą utlenioną, czy może to był jakiś inny płyn, może Acidum boricum.
Zofia została trafiona jakiś centymetr powyżej kostki i kula przeszła na wylot.
Kiedy więc zrobiłam wszystko, co mi kazano, Zofia mogła już spokojnie czekać, aż jakaś siostra będzie wolna i ją opatrzy. Jak tylko zrobiłam wszystko, czego ode mnie oczekiwano, poczułam z przerażeniem, że mdleję. Powiedziano mi później, że walcząc z tym zemdleniem tak okropnie zgrzytam zębami, że cały personel lekarski rzucił mi się na ratunek.
Musieliśmy zaniechać wszelkich prób szukania innego schronienia i zostaliśmy wszyscy dokładnie tam, gdzieśmy byli. Niemcy zaatakowali z coraz większą siłą i chociaż powstańcy robili wszystko, co w ich mocy, rzucając koktajle Mołotowa na każdy niemiecki tank, który pojawiał się na ulicach, to przecież przynajmniej w tym momencie dowódca powstania, generał Bór-Komorowski powinien był się, moim zdaniem, zorientować, że popełnił kolosalny błąd. To powstanie nie tylko spowodowało śmierć kwiatu młodzieży polskiej, wielu kobiet i dzieci, nie tylko spowodowało śmierć pięknego miasta, ale też narażało życie wielu polskich pilotów, którzy lecieli prawie 3 000 km z Londynu, aby zrzucić amunicję i żywność walczącej i krwawiącej w Warszawie. Niektóre z tych zrzutów istotnie osiągały cel, ale dużo wpadało w ręce niemieckie. Było też tak, że broń zrzucona przez pilotów trafiała do powstańców w jednej części miasta, a amunicja do tej broni do jakiejś zupełnie innej, odciętej walkami dzielnicy. Chociaż nie mieliśmy radia i wiadomości z innych części Warszawy z trudem do nas docierały, to wiedziało się, że wielu z tych lotników było strąconych.
Wkrótce po tym, jak Zofia została zraniona, 4 tygodnie po wybuchu powstania, powstańcy, broniący Powiśla, otrzymali rozkaz opuszczenia swoich pozycji i wycofania się do śródmieścia, gdzie toczyły się jeszcze zażarte walki. Nasza część miasta miała się poddać. Ani Romek, ani ja nie chcieliśmy wpaść w ręce niemieckie i zdecydowaliśmy się podążyć za wycofującymi się żołnierzami.
O świcie garstka ludzi i my między nimi zaczęliśmy gonić odmaszerowującą grupę powstańców, ale wielu z nas przeceniło swojej siły, specjalnie my. Jakby nie było, przesiedzieliśmy 18 miesięcy w zamkniętym pomieszczeniu bez powietrza i prawie bez ruchu. Żywiliśmy się przez ten czas chlebem, marmoladą z buraków, fasolą bez okrasy i fabrycznymi kluskami. Takie przysmaki jak kalafior, jakiś owoc czy nawet ta końska kiełbasa trafiały się nam bardzo rzadko, a pokarm, jaki zdobywaliśmy podczas powstania to też nie były rarytasy. Myśmy po prostu sobie nie zdawali sprawy, że nie byliśmy tymi samymi wysportowanym młodymi ludźmi, co przed wojną i, że mowy nie było o tym żeby nadążyć za tymi młodymi chłopcami. Biegliśmy kilka kroków, padałam na ziemię, potykając się o jakiś kawał gruzu, Romek pomagał mi się podnieść, znowu biegliśmy kilka kroków i znowu padałam. Z desperacją próbowaliśmy się wlec poprzez pagórki gruzów, poprzez rozsypane cegły, trupy końskie. Przez chwilę widziałam nas jako bohaterów dawno widzianego filmu, w którym grupa uciekinierów próbowała przebić się przez zawieje śnieżne w Alpach do Szwajcarii. W filmie tym uciekinierzy, po dwóch godzinach napięcia, przedostali się wreszcie w bezpieczne miejsce, podczas gdy my straciliśmy szybko z oczu żołnierzy, za którymi podążaliśmy, i nagle znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, niczym nie osłonięci, podobnie jak przed paru dniami ja z Zofią. Stanowiliśmy żywy cel dla naszych przeciwników.
Na szczęście odkryliśmy wielką rurę kanalizacyjną z betonu, leżącą sobie na kupie gruzu i postanowiliśmy się tam ukryć. Oprócz nas jeszcze kilka osób znalazło to schronienie. Udało się nam też z jedzeniem, bo akurat kilka kroków od nas mały spadochron z uczepiona pod nim żywnością spadł na ziemię. Była to jeszcze gorąca kasza, której część rozpryskała się, ale resztą podzieliliśmy się zgodnie i jako tako zaspokoiliśmy głód.
Po zapadnięciu zmroku wróciliśmy jak niepyszni do naszej piwnicy na Czerniakowskiej. Zofia, której rana paskudziła się i która miała gorączkę nie mogła z nami uciekać i boczyła się na mnie. Uważała ona, że to nie było ładnie z mojej strony zostawić ich i ratować się samym – ja też nigdy nie zrobiła tego w normalnych warunkach. Zofia nie wiedziała, że Romek i ja mamy bardzo szczególny powód, żeby nie dać się schwytać.
Następnego rano rana czterech ss-manów pojawiło się na naszym podwórku i rozkazali wszystkim wyjść z piwnicy i ustawić się w potrójnej linii pod murem jakiegoś domu. O, Boże – znowu te potrójne linie i znowu esesmani wydający nam rozkazy. Tyle tylko, że tym razem nie było ani Łotyszów, ani własowców, ani służby porządkowej. I ci, co się na tym znali, zauważyli, że to są niemieccy żołnierze i to miało być lepsze. Dwóch takich żołnierzy, z karabinami maszynowymi wycelowanymi w nas, zostało, dwóch zaryzykowało wejście do piwnic, strzelając głośno, wrzucając granaty i krzycząc, z całej siły Rraus, rraus, alles rraus ! Kiedy przekonali się, że domy są opuszczone wylewali na nie naftę i podpalali – dom po domu, wszystko co jeszcze miało kilka pięter. Tych dwóch, co mieli karabin wycelowany w tłum, było dosyć pijanych i jeden z nich chciał już strzelać, ale drugi położył mu rękę na lufie i powiedział po niemiecku, oczywiście, (niektórzy w tłumie znali niemiecki) „Daj spokój, nie strzelaj. Nie widzisz przez co ci ludzie przeszli? „
Dom, któryśmy niedawno opuścili już płonął, kiedy dostaliśmy rozkaz marszu. Był to długi, długi rozrzucony pochód przez walczącą Warszawę, z Powiśla na Wolę, która już była częściowo w rękach niemieckich. Szliśmy cały dzień, Romek i brat Zofii, na zmianę niosąc ranną na ramionach. Po jakimś czasie odkryliśmy porzuconą żelazną taczkę i ulokowaliśmy w niej ostrożnie Zofię. Mężczyźni pchali ten ciężki trudny do sterowania „pojazd „, a ja szłam przed nimi krzycząc z całej siły: „Miejsce dla rannej, ludzie, rozsuńcie się, miejsce dla rannej!” aż ochrypłam i nie mogłam więcej wydobyć głosu.
Być może fakt, żeśmy stworzyli taki team, był znowu ogniwkiem w naszym łańcuchu przetrwania, bo nawet wtedy niektórzy mężczyźni byli wyciągani na chybił trafił z szeregu z poleceniem spuszczenia spodni. Na szczęście za każdym razem była to omyłka, a Romek z Zofią na ramionach albo pchający taczkę nie był proszony o tego rodzaju wylegitymowanie się.
Na Wolę przybyliśmy późnym wieczorem, zostaliśmy zagnani do kościoła, gdzie na kamiennej podłodze przespaliśmy noc snem sprawiedliwych. Z rana Niemcy wybrali grupę mężczyzn. Między innymi Romka. Ustawili ich w te sławetne trójki i kazali im gdzieś odmaszerować. Moja prośba, żeby mi pozwolono się przyłączyć została w kategorycznie odrzucona. Później dowiedziałam się, że Niemcy ustawiali polskich mężczyzn dookoła swoich tanków, żeby powstańcy nie rzucali w nie butelek z naftą, i tak posługiwali się w głąb broniących ulic. My zostaliśmy usadowieni w kolejce podmiejskiej do Pruszkowa, olbrzymiego obozu, przez który przeszli prawie wszyscy warszawiacy. W Pruszkowie próbowałam trzymać się Zofii i jej brata, ale że ona była ranna, a brat był jej jedynym opiekunem, ulokowano ich w baraku dla chorych, skąd podobno mieli być potem odtransportowani do szpitala w Tworkach, byłego zakładu dla obłąkanych. Ja wylądowałam w baraku numer 5 i miałam szczęście znaleźć się w tłumie kilku osób z Solca. Miesiące wspólnego niebezpieczeństwa, wspólne kopanie rowów, tłumienie pożaru na strychu – wytworzyły między nami pewną więź i czułam się tak, jakbym odnalazła zagubioną rodzinę.
Była tam Halinka Zawadzka, młoda, trochę starsza ode mnie kobieta, bardzo ładna, brakowało jej wykształcenia, ale zachowywała się z godnością i lubiłam ją bardzo. Halinka myślała, że ja podobnie jak ona żyję z moim mężem „na wiarę”, co nas zbliżyło do siebie i zawarliśmy przyjaźń, bez wielkich słów.
Kiedy lokomotywa ruszyła, wszystkie czarne myśli opuściły mnie. Świadomość, że Romek przeżył, że nie został zabity albo wysadzony w powietrze z czołgiem niemieckim i uczucie, że mam przyjaciółkę, że nie jestem sama, bardzo poprawiła mój nastrój. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że ten węzeł przyjaźni z Halinką nie jest aż tak silny, żeby móc jej się zwierzyć, kim jestem, ale w międzyczasie tak już wrosłam w moje nowe nazwisko, że nie miałam żadnych trudności się z nim identyfikować.
Po długiej i męczącej podróży – przeważnie na stojąco, bo z powodu ścisku usiąść mogłyśmy na zmianę i tylko na krótko – pociąg się nareszcie gdzieś się zatrzymał i zostałyśmy zagnane do jakichś wielkich, prawdopodobnie świeżo zbudowanych baraków, bo drzewo jeszcze pachniało tartakiem. Położyłyśmy się do snu na gołych deskach i usnęłyśmy od razu jak kamienie. Następnego rana powiedziano nam, że idziemy wziąć tusz. Bardzo się tego wystraszyłam. To uczucie niepewności nie poprawiło się, kiedy dostałyśmy polecenie rozebrać się, złożyć porządnie nasze ubrania i oddać je do dezynfekcji, a do łaźni zostałyśmy wprowadzone przez męski personel! Nie mogłam nawet się z nikim podzielić moimi obawami. kiedy okazało się, że te tusze to były naprawdę prysznice i kiedy zwrócono nam nasze ubrania z dezynfekcji zaczęłam cicho płakać. Martwiłam się, że prawdopodobnie i Romek będzie musiał przejść przez to i że to jest niemożliwe, żeby obrzezany mężczyzna mógł to przeżyć. (Po wojnie Romek opowiedział mi, że umierał on tysiąckrotnie za każdym razem, jak był wygnany pod prysznic albo podczas kąpieli w jednej wannie z innym więźniem. Raz nawet był dokładnie golony w kroku przez obozowego fryzjera i to był jakiś nieprawdopodobny cud – nikt nie zwrócił uwagi!)
Następnego dnia zostaliśmy zabrani do Breslau (dzisiaj Wrocław) do Urzędu Pracy, do Arbeitsamtu. Noce spędzaliśmy na podłodze jakiejś byłej szkoły, a w dzień siedzieliśmy na korytarzach Arbeitsamtu, gdzie spotkaliśmy ludzi spędzonych z różnych stron podbitej Europy. Byli tam Francuzi, Włosi z armii Badoglio, Ukraińcy i Czesi. Byliśmy jak konie na jarmarku wystawieni na sprzedaż, z tą różnicą, że za konia musiałoby się zapłacić. Kto potrzebował taniej siły roboczej zgłaszał się tam, meldował, ilu ludzi i do jakiej roboty potrzebuje, oglądał sobie nas i zabierał tych, którzy mu się podobali.
Wszystkie kobiety z naszej grupy zostały wybrane przez dyrektora cukrowni w Hubertushof, co nie było do końca takie złe, tym bardziej że wszystkim 30 kobietom z Solec 1A pozwolono zostać razem.