Sypka Bożena – „Nigdy wcześniej nie opisywałam tego, co przeżyłam”
Bożena Stefania Sypka, ur. w 1938 r., w czasie okupacji mieszkała z matką, Bronisławą Sypką, na Żoliborzu przy ul. Mickiewicza. We wrześniu 1944 r. żołnierze niemieccy wypędzili je z domu w celu dokonania egzekucji. Rozkaz odwołano, a zgromadzone kobiety z dziećmi pognano w stronę Bielan, po czym nakazano iść w kierunku Młocin. Matka z córką odłączyły się od niekonwojowanego już przez Niemców pochodu i przedostały się do Wólki Węglowej, a następnie do rodziny w Piastowie. Po pewnym czasie zostały zatrzymane podczas łapanki na terenie Piastowa i przewiezione do obozu Dulag 121, skąd, dzięki pomocy polskiego lekarza, skierowano je do szpitala w Tworkach. Po udanej ucieczce spod bramy szpitala, połączyły się z rodziną. Swoje wspomnienia Bożena Sypka spisała w maju 2022 r.
W związku z artykułem w „Naszym Dzienniku” z dn. 4 października 2021 r. „Tędy przeszła Warszawa” chciałam dołączyć moją małą tragedię sześcioletniego dziecka. Nigdy wcześniej nie opisywałam tego, co przeżyłam (ani moja mama, Bronisława Sypka). Uważałam, że wiele osób miało tragiczniejsze sytuacje w czasie Powstania Warszawskiego.
Nieliczne osoby dziwiły się, że jako sześciolatka pamiętam dużo. Owszem, pamiętam wiele rzeczy, do tego rozmowy z matką przyczyniły się do takiego w skrócie obrazu tamtych dni, jakie niżej opisuję.
Ojciec był w niewoli, najpierw radzieckiej, później niemieckiej, wrócił w 1946 r. Także nie znałam zupełnie ojca, bo został powołany do wojska w 1939 r.
W czasie okupacji ja i moja mama mieszkałyśmy na Żoliborzu na ul. Mickiewicza 38 (w dolnej części dzielnicy). Babcia, tj. matka mojej matki, mieszkała na ul. Cieszkowskiego 4. Codziennie chodziłyśmy do babci, by łatwiej wspólnie prowadzić życie w okupowanej Warszawie. Mama nie pracowała oficjalnie. Utrzymywaliśmy się z tego, co mogła zarobić, przez robienie zastrzyków lub z robót na drutach.
Na ulicy Słowackiego, przy ul. Suzina, mieszkała moja koleżanka Ania (wychowywał ją ojciec i jego siostra). Matka Ani nie żyła. Lubiłyśmy się i często bawiłyśmy się razem. Dzieliła nas jedynie ulica Słowackiego.
1 sierpnia 1944 r. Powstanie Warszawskie na Żoliborzu rozpoczęło się wcześniej, nie o godz. 17-tej, i zastało mnie w mieszkaniu Ani. Zeszliśmy do piwnicy. Ja, bez matki, wśród obcych mi osób (oprócz Ani, jej ojca i jej ciotki). Z kolei moja matka chciała iść po mnie, ale był ostrzał ul. Słowackiego i znajomi powstańcy, którzy nie dotarli do punktów zbiórek, zabronili jej, obiecując, że następnego dnia skoro świt przyprowadzą mnie do niej, tzn. do mieszkania babci. I tak też się stało. „Duda”, tak nazywany po cywilnemu powstaniec (mieszkał w drugim budynku i znałam go dobrze), przeprowadził mnie przez ul. Słowackiego, osłaniając swoją osobą od strony Bielan, tzn. od strony, gdzie byli Niemcy. Na początku powstania Niemcy o tej godzinie spali.
Po kilku dniach pobytu u babci, przeszłyśmy do własnego mieszkania na ul. Mickiewicza, gdzie dotrwałyśmy prawie do końca września.
Niemcy coraz bardziej zacieśniali okrąg zajmowany przez powstańców. Widzieliśmy zrzuty broni dla powstańców. Był szał radości, by po chwili panowie zorientowali się, że niestety broń dotarła do Niemców. Widzieliśmy też palące się osiedle domków na Marymoncie, przy ul. Potockiej.
Pewnego dnia, nie pamiętam, którego to było września, nastąpił atak artyleryjski od strony Dworca Gdańskiego. Wiele domów zostało zburzonych. Nasz został, ale miał zrujnowane schody i dużo otworów po pociskach. Sąsiedzi, i niektóre osoby nie z naszego budynku, siedzieli w kotłowni (było to najniżej położone miejsce).
Podczas takiego ostrzału, jedna z bomb, tzw. „krowa” (wydająca przy nastawianiu dźwięk wyjącej krowy) przeleciała tuż nad naszym domem, tworząc ogromny przeciąg, który spowodował, że drzwi od kotłowni z hukiem zamknęły się na moim palcu. Wychodziłam wtedy, by zobaczyć, co robi moja mama, przeczuwająca, że zaraz ukażą się Niemcy. Krzyknęłam okropnie, ale zaraz nastąpił wybuch granatów przed budynkiem. Rozległ się krzyk naszego dozorcy, pana Antoniego Wierzby, bo został ranny. Do niego wybiegła moja mama (była pielęgniarką), a ja za nią. Dozorca leżał na tapczanie w swoim mieszkaniu (mieszkanie tuż przy wejściu do kotłowni). Mama opatrywała mu zranioną głowę. Niemiec chciał zastrzelić pana Wierzbę, a on rozłożył dłoń i, pokazując figurkę św. Antoniego, powiedział, że i tak zaraz umrze. Niemiec wówczas skierował rewolwer na moją mamę. Ale nie strzelił. Kazano wszystkim wychodzić z kotłowni na ogródek ustawiając nas w rzędy: osobno panowie i osobno kobiety z dziećmi. Nim wyszliśmy z budynku w drzwiach wejściowych stał Niemiec bardzo młody, ranny w rękę. Mama chciała mu pomóc. Początkowo odmówił, a później, na zakończenie, przyjął pomoc.
Ustawiono nas w szeregu do rozstrzelania. Przybiegł jakiś oficer niemiecki z decyzją, że kobiety z dziećmi pójdą dalej, a mężczyźni zostaną zabici. Zdążyliśmy trochę odejść od posesji, kiedy nastąpił atak pocisków artyleryjskich (widocznie Niemcy z Dworca Gdańskiego nie wiedzieli, że są tu już ich formacje).
W tumanie kurzu, w którym nic nie było widać, panowie zaczęli uciekać. Jeden z sąsiadów, pan Herenze, przebiegając koło mamy, krzyknął, żeby powiedziała żonie, że „jest ranny, ale to nic, uciekam”. Miał „szczęście”, bo po zburzeniu jednego z budynków, został cały tapczan, w którym zdołał się zmieścić i nocą udało mu się przedostać na górny Żoliborz. (Niemcy podobno siadali na tym tapczanie.)
A nas, kobiety, popędzono dalej w stronę Bielan, zbierając innych ludzi po drodze. Droga ta była ciężka – nie uliczkami, ale poprzez poszczególne posesje, przez przecięte siatki ogrodzeń (na szerokość jednej osoby). W jednym takim miejscu trzeba było w miarę szybko (Niemcy poganiali) przejść po jakiejś miękkiej przeszkodzie. Nie było innej możliwości. Później mama mówiła mi, że początkowo myślała, że to były zabite świnie (dziwiła się, że takie stworzenia były tu trzymane). Ale potem zorientowała się, że to musiały być zwłoki ludzkie, bez rąk, nóg i głowy, całe w kurzu i gruzie, po których trzeba było przejść.
Dalej był postój na odpoczynek. Miejsce mniej zbombardowane. Plac, na którym wykopany był grunt w kształcie basenu, naokoło ziemia i wapno. Prawdopodobnie byli tam mordowani warszawiacy i zasypywani wapnem i ziemią. Nas popędzono dalej, przy wale przeciwpowodziowym, do klasztoru Księży Marianów w Lasku Bielańskim. Wcześniej, przy wale, przeżyliśmy walkę samolotów niemieckich i radzieckich nad naszymi głowami. Był okropny krzyk. Nie wiem, czy ktoś został poszkodowany. Dalej, tuż u podnóża wzgórza, przy źródełku, był postój. Jedni mówili, że woda może być zatruta przez Niemców. Byłam w takim stanie, że nie prosiłam o wodę. Wkrótce popędzono nas dalej.
Następne trudności, to droga nad olbrzymim okopem. Trzeba było przejść po chyboczącej się desce, a w dole jakieś typy (podobno własowcy) pokazujące duże noże. Nam udało się przejść bez komplikacji. Zapędzono nas do budynku w części naprzeciwko kościoła i ulokowano na ostatnim piętrze w sali pełnej pociętych papierów. Na nich ludzie mogli trochę odpocząć. W tej grupie znalazło się kilku panów znających język niemiecki. Mówili oni, że patrzyli w stronę Pragi. Za Wisłą widać było normalny ruch uliczny. Przykro nam było tego słuchać, ale jednocześnie była jakaś nadzieja, że może stąd wyjdziemy. Ci nieznajomi panowie nawiązali kontakt z oficerem niemieckim, obiecując mu, że jeśli stąd wyjdziemy cali, będą mieli korzyści materialne (podadzą dokładny adres w Warszawie i co tam będą mogli zabrać – jakieś schowane kosztowności), a koniec wojny się zbliżał.
Następnego dnia rano kazali nam wychodzić na zewnątrz. Pamiętam, że schody drewniane, po których schodziliśmy, były oblane materiałem palnym (jak do podpalenia z nami). Kierowano nas w stronę ulicy Marymonckiej. Przechodziliśmy najpierw koło palącego się garażu. Mama była przerażona i zrozpaczona. Kazała mi nie patrzeć w tym kierunku, zasłaniając swoją osobą palący się garaż, w którym byli zamknięci kratą ludzie. Dalej popędzono nas ulicą Dewajtis do ul. Marymonckiej. Kazano nam iść dalej bez „opieki” niemieckiej, w stronę Młocin. Na ul. Marymonckiej była to już duża grupa, raczej tłum. Mama stwierdziła, że tak dalej iść nie będzie (ze względów bezpieczeństwa). Z osobami z naszego budynku ruszyliśmy przez kartofliska w stronę Wólki Węglowej. Zdążyliśmy przejść trochę przez krzewy ziemniaków, gdy raptem ten tłum został zaatakowany samolotami. Z daleka było słychać krzyki ludzi, a nam udało się przeczekać trochę i iść do Wólki.
Nie wiem, w jakiej to było miejscowości, przy odpoczynku, żołnierze rumuńscy, którzy byli jako sojusznicy Niemców, serdecznie się do nas zwracali, przynosili mnóstwo pomidorów i jedzenie.
W Wólce zatrzymaliśmy się na noc u państwa Miecznikowskich. Zajęli się nami, dla naszej grupy przeznaczono nam pokój. Ryzykowali bardzo. W nocy pijani Niemcy wtargnęli do domu. Nie wiem, czego chcieli. Pani Miecznikowskiej udało się odwrócić uwagę Niemców od zamkniętego pokoju, a Niemcy wkrótce się wynieśli.
Rano zdecydowano, że grupa warszawiaków się podzieli i każdy dotrze do swoich bliskich spoza Warszawy. Mama ze mną udała się do Piastowa k. Warszawy. W Piastowie mieszkała moja ciotka (żona brata mamy) z dziećmi: córką i synem. Przez jakiś czas mieszkaliśmy u nich, aż do momentu, gdy wtargnęli Niemcy, szukając ludzi z Warszawy. Zabrano nas ciężarówkami i zawieziono do obozu w Pruszkowie, w którym byliśmy krótko. Był to początek zimy, było chłodno, padał śnieg z deszczem. W obozie było mnóstwo ludzi – na podwyższeniach, być może stołach do produkcji w warsztatach kolejowych, przed przeznaczeniem tych pomieszczeń na obóz dla ludności warszawskiej. Mama posadziła mnie na takim podwyższeniu, a sama poszła zorientować się w sytuacji.
Po drodze spotkała znajomego lekarza (nie pamiętam jego nazwiska) w białym fartuchu, który był zatrudniony w punkcie, tzw. medycznym, jako polski lekarz. W krótkiej rozmowie, by pomóc nam jakoś wyjść z obozu, uzgodnili, że jestem chora na szkarlatynę (przeszłam tą chorobę w schronie). Niemcy bali się chorób zakaźnych, więc chcieli się szybko pozbyć takich pacjentów. Przed wejściem do punktu medycznego czekałyśmy na wezwanie.
W pomieszczeniach zmierzono nam temperaturę ciała. Po wszystkich przejściach, temperatury nasze były podniesione. Komisja stwierdziła, że należy nas przesłać do szpitala w Tworkach. Wówczas szpital nie miał już pacjentów niepełnosprawnych. Mówiono wówczas, że część ludzi wywieźć mogą do obozu koncentracyjnego lub na roboty do Niemiec, często oddzielając dzieci od matek.
Załadowano nas do chłopskiego wozu, w którym na słomie leżała starsza kobieta z połamanymi nogami i rękami, jakiś mężczyzna, też z jakimś urazem i jeszcze ktoś. Powoził koniem Polak. Za nim siedział na ławeczce Niemiec, moja mama i ja. Mama dobrze znała okolice i szpital. Wiedziała, że są trzy bramy, by dostać się do budynku szpitalnego. Wiedziała, że jeśli się przekroczy pierwszą bramę, nie będzie możliwości wyjścia poza teren szpitalny.
W czasie drogi do Tworek, mama chciała zdobyć od pilotującego Niemca kennkartę zabraną przy aresztowaniu. Poprosiła konwojującego, czy może jej oddać tzw. dowód. Oczywiście, początkowo nie chciał tego zrobić. Niemiec znał język polski ze słyszenia, nie mówił w naszym języku. Później mama powiedziała, że chciała zobaczyć kennkartę, żeby nie wypadło zdjęcie męża, tzn. mojego ojca. Niemiec, w końcu się zgodził i dał mamie kennkartę, oczywiście do zwrotu. Mama szukając zdjęcia, stwierdziła, że musiało gdzieś wypaść i schowała dokument do kieszeni, mówiąc, że pada śnieg z deszczem i wszystko jedno, gdzie będzie owy dowód.
Przed pierwsza bramą wóz z pacjentami został zatrzymany dobrych kilka metrów przed kontrolną budką wjazdową. Niemiec wysiadł, by załatwić formalności. A mama wyskoczyła, zabrała mnie z wozu i uciekłyśmy w kierunku Piastowa.
Było wtedy ciemno, zamglona droga, padający śnieg z deszczem. Mama, jak pisałam wcześniej, dobrze znała teren. W pewnym momencie na drodze mama usłyszała mowę niemiecką. Wskoczyłyśmy do rowu przy jezdni, w którym było woda z roztopionego śniegu. Przypłaszczyłyśmy się do skarpy rowu. Był to patrol wojskowy – dwóch Niemców rozmawiających głośno. Jak tylko Niemcy dalej poszli, ruszyłyśmy do Piastowa. W opłakanym stanie, ale szczęśliwe, że udało nam się dostać już nocą do ciotki.
Zastałyśmy u niej moją babcię szukającą nas wszędzie. Przyjechała ze wsi Wierzbica w kieleckim okręgu. Tam znalazła się, po wypędzeniu przez Niemców, z resztą rodziny. Panie stwierdziły, że nie można czekać, aby Niemcy nie zaczęli nas, uciekinierów, szukać.
Rano wyruszyłyśmy do Wierzbicy (tzn. babcia, mama i ja) w okropnie zatłoczonym pociągu do Szydłowca, a później do wsi Wierzbica. Tam zastało nas tzw. ,,wyzwolenie” przez radzieckie wojska. Nie wiem, jak to było, że pomimo braku telefonów komórkowych, ludzie wiedzieli dużo o istniejących sytuacjach, jak wrócić do Warszawy.
Do Warszawy wróciła najpierw moja babcia, a później mama i ja. Obraz był okropny, same gruzy i zgliszcza, prowizoryczne groby. Ale to było nasze miasto, Warszawa. Teraz, patrząc na zdjęcia zrujnowanej Ukrainy, przypominają się tamte dni. Bardzo im współczuje. Daj Boże, by zwyciężyli i odbudowali swoje państwo, jak my odbudowaliśmy Warszawę.
Oczywiście po powrocie do naszego miasta o Powstaniu Warszawskim nie było wolno początkowo mówić. Dziwne to jest, że pomimo klęski Powstania Warszawskiego, byliśmy, my, cywile, dumni z walk powstańców, tak jakby byli zwycięzcami.
Szkoda, że moja mama nie opisała tych wspomnień. Różne trudności i choroby były przeszkodą.
Takie to były, w dużym skrócie, losy mojej mamy i moje, wypędzonych z miasta, mojej Warszawy.
Na zdjęciach (od góry): (1) Bronisława Sypka, (2) Bożena Sypka. Z arch. pryw.