menu

Szczęśniak Wanda – „Baliśmy się, że ciocię wywiozą na roboty”

Szczęśniak Wanda – „Baliśmy się, że ciocię wywiozą na roboty”

Wanda Szczęśniak z d. Kupść (ur. w 1932 r.) mieszkała z rodziną w Warszawie w Śródmieściu Południowym, skąd w połowie września 1944 r. została wygnana do obozu Dulag 121. Po krótkim pobycie w obozie przejściowym wysłano ją transportem do Kielc. Prezentujemy wspomnienia po raz pierwszy opublikowane w artykule autorstwa Tomasza Kuźmicza, który ukazał się na łamach Kuriera Południowego.

Urodziłam się w Warszawie w 1932 roku i tam właśnie spędziłam całą okupację, aż do wysiedlenia po powstaniu. Mieszkałam z rodzicami – Bolesławem i Janiną Kupściami, młodszym bratem Witoldem oraz ciotką Ludmiłą, siostrą mego ojca, która w gimnazjum w Równem uczyła łaciny, a w 1939 roku przyjechała do nas na wakacje i po wybuchu wojny już z nami została. Prawdopodobnie uniknęła w ten sposób wywózki do Związku Radzieckiego.

Mieszkaliśmy przy ulicy Rozbrat 10/14, a potem, 15 sierpnia 1944 roku, ewakuowano nas na ulicę Przemysłową 34, gdzie przebywaliśmy w piwnicy z moją mamą, ciotką i siedmioletnim bratem Witoldem. Ojciec, z zawodu prawnik, z uwagi na wiek i stan zdrowia nie był zaangażowany bezpośrednio w akcje bojowe. 1 sierpnia 1944 wyszedł, jak co dzień, do pracy. Wybuch powstania odciął go od rodziny. Odnalazł nas dopiero w listopadzie 1944 roku w Kielcach. Do dnia dzisiejszego mam kartkę, którą pisała matka, poszukując go po powstaniu i podając jego dane osobowe, oraz nasz aktualny wtedy adres w Kielcach. Matka pisała tych kartek wiele, starając się, by dotarły na stacje kolejowe tych miejscowości w ówczesnej Generalnej Guberni [potocznie o Generalnym Gubernatorstwie – przyp. red.], gdzie kierowane były transporty z Warszawy. Liczyła na to, że z uwagi na wiek i stan zdrowia ojca może on zostać skierowany transportem do GG, a nie do Niemiec na roboty. I tak się też stało.

Niemcy zajęli ulicę Przemysłową około południa. Mógł to być 13 lub 14 września. Przedtem podrzucili goliata w zabarykadowany prześwit budynku Rozbrat 10/14. Wybuch był bardzo silny. Mimo że byliśmy na sąsiedniej posesji w piwnicy i od bloku dzieliło nas spore podwórze, przysypał nas tynk, zrobiło się ciemno od kurzu. Mieliśmy wrażenie, że nas zasypało. Potem już wychodziliśmy. Na podwórzu byli Niemcy. Pierwszy szedł mężczyzna z białą płachtą na drągu. Za nim inni. Jeden z Niemców zawołał łamaną polszczyzną: „cieszcie się, że was zajmują Niemcy, a nie Ukraińcy”[„ukraińcami” potocznie nazywano żołnierzy wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej; w rzeczywistości nie były to osoby narodowości ukraińskiej – przyp. red.]

W bramie oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci. Płacz, krzyk. Nie było wiadomo, co nas czeka. Mężczyźni zostali, a nas z całą grupą kobiet i dzieci Niemcy popędzili ul. Przemysłową. Wokół paliły się domy, leżały trupy, chyba niemieckie. Mama kazała nam odwrócić głowy.

Wpędzono nas na dziedziniec szkoły Batorego [szkoła przy ul. Myśliwieckiej pierwotnie nosiła nazwę Królewsko-Polskie Gimnazjum im. Stefana Batorego, w czasie okupacji w budynku szkolnym działała niemiecka szkoła podstawowa Deutsche Schule oraz średnia Deutsche Oberschule – przyp. red.], który dziś znajduje się od strony ulicy Łazienkowskiej. Ulicę Hoene-Wrońskiego blokowały niemieckie czołgi. Myśleliśmy, że popędzą nas jako ich osłonę. Do zgromadzonych ludzi wyszedł oficer niemiecki z tłumaczem. Powitanie brzmiało: „wy, żony i dzieci polskich bandytów, pójdziecie do obozu w Pruszkowie!”.

Następnie pognano nas przez Park Sportowy do Agrykoli, dalej aleją Szucha, przez plac Unii Lubelskiej do Rakowieckiej. Eskortowali nas żołnierze niemieccy. Na Szucha stał oddział Ukraińców [„ukraińcami” potocznie nazywano żołnierzy wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej; w rzeczywistości nie były to osoby narodowości ukraińskiej – przyp. red.]. Wrzeszczeli: „wyriezat ich!”. Usiłowali zaczepiać idące kobiety, ale konwój niemiecki ich powstrzymał.

Podobno Dworzec Zachodni był bombardowany przez Rosjan, dlatego zatrzymano nas na nocleg w blokach (Asfaltowa, róg Rakowieckiej). Pomieszczenia wyglądały na opuszczony internat szkolny jakiejś jednostki niemieckiej, nie umiem tego inaczej określić (podobno była tam jakaś szkoleniowa jednostka).

Łóżka były bez materaców, pokoje 2–3-osobowe, puste szafki na ubrania, na stolikach jakieś papiery, ołówki, pióra. Niemcy kazali zajmować te pokoje. W małych pomieszczeniach stłoczono wielu ludzi. Mama, ciotka i ja z bratem spędziliśmy tę noc na żelaznym łóżku, na gołych sprężynach. Do pokojów zaglądali żołnierze. Młoda kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku nawiązała z nimi rozmowę – chciała zagrzać coś dziecku do picia. Nie wiem, z jakim skutkiem. Wiem za to, że rano, gdy kazano nam ruszać w dalszą drogę i przechodziliśmy przez bramkę na ulicę Asfaltową, żołnierz szukał tej kobiety. Musiała się tego spodziewać – miała chustkę naciągniętą na głowę, twarz i włosy wysmarowane popiołem, by się postarzeć, ale przy bramce została rozpoznana i zatrzymana przez Niemców. Co się z nią stało dalej, nie wiem.

Całą naszą kolumnę popędzono ulicą Rakowiecką przez działki na Polach Mokotowskich do ulicy Uniwersyteckiej. Po drodze usiłowaliśmy zerwać na działkach pomidory, groch czy marchew. Konwojenci nie pozwalali, grożąc bronią, ale przez całe powstanie nie widzieliśmy jarzyn ani owoców, więc gdy tylko żołnierz się odwrócił, zrywaliśmy.

Cały czas słychać było strzały i wybuchy – powstanie jeszcze trwało. Broniło się Śródmieście, Mokotów. Tym trudniej było nam opuszczać Warszawę i iść w nieznane.

Przez plac Narutowicza, Kopińską, a dalej przez pola popędzono nas na Dworzec Zachodni. Pamiętam akademik na placu Narutowicza – był cały w zasiekach. Pełno tam było żołnierzy niemieckich. Ulice zasypane szkłem, opuszczone, popalone domy robiły okropne wrażenie.

Wynędzniały tłum wystraszonych, głodnych i udręczonych ludzi, każdy niósł ze sobą jakiś tobołek, plecak czy walizkę. Wiele rzeczy leżało porzuconych na ulicach – ludzie nie mieli już siły nieść ich ze sobą.

Na dworcu załadowano nas do pociągu elektrycznego, za nami została walcząca jeszcze Warszawa. W Pruszkowie kazano wysiąść i pognano za druty do obozu. Pamiętam, że było to przed wieczorem.

Obóz wyglądał okropnie. Zapadający mrok, olbrzymie hale z czerwonej cegły, na górze przeszklone świetliki z kawałkami wybitych szyb, które spadały przy każdym wstrząsie. Kanały do reperacji podwozi wagonów – śmierdzące, brudne. Poprzerzucane przez nie jakieś deski – kładki, wyrwane drzwi. Kłębowisko ludzi koczujących na tych deskach. Chorzy, ranni, starcy, dzieci. Gwar, krzyki… To sprawiało potworne wrażenie. Ciemno – obowiązywało zaciemnienie. Tę noc spędziliśmy na deskach w hali nr 1, nad cuchnącym kanałem. Nas, dzieci, mama okryła cienkim kocykiem, który mieliśmy ze sobą. Nikt nie spał – myśleliśmy, co z nami dalej będzie. Podobno wywożą do Oświęcimia, do Niemiec na roboty. Rozdzielają rodziny – kobiety bez dzieci wywożą do Niemiec, a dzieci powyżej czternastu lat Niemcy zaliczają do dorosłych, zdolnych do pracy. Nic nie wiedzieliśmy o ojcu – czy żyje? Jeśli tak, to gdzie jest?

Baliśmy się, że ciocię wywiozą na roboty. Była panną, miała wtedy ok. czterdziestu lat.

Rano przyjechała kuchnia Rady Głównej Opiekuńczej, rozdzielając chleb i kawę. Mama poprosiła, bym zajęła kolejkę, dała mi menażkę. Kuchnia polowa przed halą – w kolejce tłum zmordowanych ludzi. Ciocia poszła dowiedzieć się czegoś do polskich pielęgniarek i pracownic RGO. Podobno istniała możliwość umieszczenia w baraku dla chorych. Był to barak nr 2, nie hala, ale budynek – trochę lepsze warunki. Może uda się tam dostać?

Ciotka chciała również dowiedzieć się czegoś o moim ojcu. Podobno były jakieś listy osób, które przeszły przez obóz w Pruszkowie.

Stoję w tej kolejce do polowej kuchni. Raptem w górze pojawiają się dwa samoloty: niemiecki i sowiecki. Strzelają do siebie. Ludzie rzucają się w panice do ucieczki z podwórza do hali. Bezładny tłum przewraca mnie. Leżę na ziemi, depczą po mnie, zadepczą… Nie mogę wstać! Wtem ktoś łapie mnie jak kociaka za kołnierz, podnosi i krzyczy: „przebieraj nogami!”. Jakiś wysoki mężczyzna trzyma mnie w powietrzu za kark. Już nie leżę na ziemi. Gdy zaczynam biec, chwyta mnie za rękę i biegnie ze mną do hali. Podrapana, posiniaczona, zapłakana biegnę do mamy. Ten nieznany człowiek ocalił mi życie. Miałam wtedy dwanaście lat. Dzisiaj mam siedemdziesiąt osiem i nadal boję się tłumu.

Nie umiem powiedzieć, ile dni byłam w obozie: chyba dwa, najwyżej trzy. Cioci z mamą udało się jakoś załatwić, że następną noc spędziliśmy w baraku nr 2 dla chorych. Duża sala, poprzewracane regały czy szafki. Noc spędzamy na tylnych ściankach tych szafek. Mam biegunkę. Wszyscy czworo skuleni jesteśmy na tej szafie, ale to już lepiej niż w hali. Przysnęłam. W nocy ktoś świeci mi w twarz latarką. Gestapo, czarny mundur. Świecą po legowiskach, kogoś szukają. Znów strach, ale u nas dwie kobiety i dwoje dzieci. Idą dalej.

Mija noc. Zupełnie nie pamiętam, żebym coś w obozie jadła. Pamiętam tylko, że piłam kawę, ale przecież chyba musiałam coś jeść…?

Rano wypędzają nas na plac – będzie selekcja. Bramka, a w niej dwóch Niemców. Przed nimi wynędzniali ludzie. Zaświadczenia, dokumenty nie są potrzebne. Selekcja przebiega „na oko”, „Links – rechts”. Kobiety z dziećmi podobno pojadą do Guberni, samotne – do Niemiec na roboty. Mama mówi do ciotki: „ty przejdziesz z Witkiem (siedem lat) jako swoim dzieckiem, a ja z Wandą”. Ciotka z bratem przechodzą na lewo. Mama trzyma mnie za rękę – jestem bardzo szczupła, ale dość wysoka. Niemiec w bramce zatrzymuje nas, kieruje na prawo, na roboty. Mama w ostatniej chwili wyciąga z kieszeni moją legitymację ze szkoły powszechnej, pokazuje mu, że ja mam dopiero dwanaście lat. Chwila wahania i ulga – Niemiec kieruje nas do grupy, w której znajduje się ciotka z bratem. Jesteśmy razem, ustępuje ogromny strach, że nas rozdzielą. Ładują nas do odkrytych wagonów towarowych, zamykają. Wysokie burty wagonów, przy każdym wagonie jedzie w budce żołnierz z automatem. Odjazd.

W wagonie stłoczeni ludzie, chorzy, starcy, dzieci. Smród, bród, robactwo, wszy, biegunka. Wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwia się pod siebie.

Pociąg przejeżdża przez polskie stacje. Ludzie stoją na peronach, oczekując transportów. Rzucają nam chleb, jabłka, pomidory do wagonów. Postojów na stacjach nie ma. Jeśli stoimy, to w polu pod semaforem. Pierwszeństwo mają transporty wojskowe.

Noc jest bardzo chłodna. Dygoczemy z zimna. W pewnej chwili ktoś mówi, że mijamy Częstochowę. Ludzie zaczynają się głośno modlić. Przez wagon przebiega trwożna wieść: „wiozą nas do Oświęcimia”. Znów ogromny strach. Gdzieś na początku transportu strzały – próba ucieczki? Przez wysokie burty?

Siedzimy skuleni w kącie wagonu, skostniali z zimna. Osłaniają nas mama i ciocia. Jedziemy w nieznane.

Wreszcie ranek. Pociąg staje na stacji. Nie wiemy, gdzie jesteśmy. Na peronie Niemcy otwierają wagony. Wrzask: „Rauss!”. W ciągu kilku minut nikogo ma nie być na stacji. Wybiegamy z dworca. Przed nami szpaler ludzi, obcych ludzi wyciągających do nas ręce… i nas, głodnych, chorych, upodlonych, zawszonych, zabierają do siebie. Słyszę: „panie z dziećmi – proszę do mnie” – przed nami młoda kobieta. To Stanisława Lis, która do pokoiku z kuchnią na poddaszu swego mieszkania przy ul. Bodzentyńskiej 4 zabrała pięć osób i dwoje dzieci – w tym nas.

Potem kąpiel w wielkiej bali, łapanie wszy. Na podłodze w pokoju ułożone materace i sienniki nakryte prześcieradłami. Ciepły posiłek i spokój, jakby nie było wojny. Tak nas, bezdomnych tułaczy, serdecznie, po ludzku przyjęły Kielce.

Powiązane hasła

”None

Skip to content