Wciślińska Izabella – Ze szpitala powstańczego do Pruszkowa
Izabella Wciślińska z d. Wodnicka (1923 – 1999), podczas wybuchu Powstania mieszkała wraz z mężem Józefem oraz kilkumiesięczną córką Barbarą na Żoliborzu przy ul. Marii Kazimiery 3. W tym samym budynku rodzina prowadziła sklep branży mydlarsko-perfumeryjno-papierniczej. 14 września mieszkańcy kamienicy zostali wypędzeni z domu przez żołnierzy armii niemieckiej. Na ulicy odbyła się egzekucja mieszkańców, w której, według relacji Pani Izabelli, zginęło około 30 osób. Ranny Józef Wciśliński został przetransportowany do szpitala powstańczego przy ul. Krechowieckiej 6. Wkrótce odnalazła go żona, która, podobnie jak jej maleńka córeczka, nie doznała obrażeń. Rodzina została w Warszawie do ewakuacji szpitala pod koniec października. Jeszcze w Warszawie małżeństwo zostało rozdzielone. Józef Wciśliński wraz z innymi rannymi został przewieziony do obozu Dulag 121, skąd – po nocy tam spędzonej – został wysłany transportem do Kielc, a następnie przedostał się do Częstochowy. Izabella Wciślińska została pognana do Pruszkowa pieszo. Podczas wywózki z obozu uciekła z transportu z dzieckiem na rękach. Informacje na temat losu swojej rodziny przekazała Muzeum Dulag 121 w 2012 roku Pani Barbara Wciślińska. Prezentowane wspomnienia jej matki, Izabelli Wciślińskiej, zostały zebrane w ramach projektu organizowanego przez Muzeum Warszawy i po raz pierwszy zostały opublikowane na portalu http://www.banwar1944.eu/.
Pogoda w czasie Powstania była piękna. Kiedy więc było cicho i spokojnie, ludzie gromadzili się na podwórzu przy ulicy Marii Kazimiery. Dom nasz był od strony klatek schodowych obmurowany dość wysokim murem. Jedzenie było fatalne, jadło się kluski gwiazdki z marmoladą i trochę gotowanych warzyw, które znosili ludzie z okolicznych pól. Można było trochę w czasie spokoju gotować, gdyż była kuchenka węglowa i woda. Córeczkę swoją karmiłam wyłącznie piersią.
Pod naszym mieszkaniem i sklepem mieliśmy olbrzymią piwnicę, do której wynieśliśmy łóżko i pościel i tam raczej spaliśmy, bo było ciszej i spokojniej. Aż do 14 września był względnie możliwy spokój. Po południu tego dnia zauważyliśmy, że z góry od Bielan ulicą Marii Kazimiery jedzie w naszym kierunku czołg. Zebrała się krótka narada, co robić w przypadku zaatakowania. Oświadczono, że mamy 6 granatów. Decyzja była ogólna, żeby nie atakować, że może on tylko przejeżdża. Stało się jednak inaczej. Czołg stanął naprzeciwko pałacyku królowej Marysieńki. Niemcy doszli przez dziurę w murze wielkości drzwi wejściowych do klatek schodowych i piwnic i kazali wychodzić, wołając „raus”. Przed wyjściem z piwnicy, po porozumieniu się z mężem, włożyłam do pościeli łóżka mój pierścionek z olbrzymim brylantem, a mężowi dałam córeczkę w beciku, gdyż myślałam, że może będą stosować jakieś represje w stosunku do mężczyzn. Kiedy już wszystkich nas zgromadzili przed pałacykiem królowej Marysieńki, wtedy zobaczyliśmy, że lufę czołgu kierują w naszą stronę, a dwóch Niemców z karabinami kładzie się po obu stronach czołgu. Wtedy krzyknęłam do męża: „rzucaj się, a Basię przed siebie”. Krzyknęłam również do pana Wiśniewskiego, który stał przede mną (mieszkał na I piętrze z żoną i dwiema córeczkami) i Jerzego Wójcika, dziewiętnastoletniego chłopca, który też stał przede mną, aby się natychmiast rzucili na ziemię. Sama się rzuciłam, a oni zbagatelizowali to, co im powiedziałam i pierwsze strzały uderzyły w nich. Upadli na mnie i mnie przykryli, jeden nogi a drugi plecy, ponieważ leżałam twarzą do ziemi, a przed twarzą stała porzucona przez kogoś duża waliza. Leżałam od mego męża o jakieś 3-4 metry. Dzieci przeraźliwie krzyczały i moja córeczka też. Zapytywałam półgłosem mego męża, czy żyje. Odpowiadał „tak”, ale w pewnym momencie nie usłyszałam odpowiedzi, więc ponowiłam pytanie i wtedy usłyszałam: „jestem ranny”. Bardzo się zdenerwowałam, a do tego musiałam również pocieszać pana Wiśniewskiego i pana Wójcika, którzy mnie błagali, aby im dać wody. Pocieszałam ich, że za chwilę im dam, żeby jeszcze trochę zaczekali. Wreszcie strzelanina ustała i usłyszeliśmy, że czołg odjeżdża. Mój mąż leżał przy murze, a za nim mocno zawinięta w becik moja córeczka. Przed moim mężem, według jego relacji, leżał mężczyzna dosyć okazały, który na 2 tygodnie przed Powstaniem wyszedł z Pawiaka. On był kilkakrotnie ranny w brzuch, bo później sama go jak mogłam ratowałam, jego żona chyba zginęła, bo nie przyszła go ratować, a wiadomo mi było, że była w piątym miesiącu ciąży. Mojej córeczce nic się nie stało, nawet becik nie był uszkodzony, a była to jedyna rzecz nie moja. Był to becik włosiany pożyczony od mojej siostry, który po wojnie jej zwróciłam.
Egzekucja trwała kilka minut, rannych nie dobijali. Pan Rzeszotarski jako jeden z dowódców, pseudonim „Żmija” był w swojej kwaterze, a nie z rodziną przy ulicy Marii Kazimiery 3. Gdy zaczęło się trochę ściemniać, pan Rzeszotarski przysłał powstańców z noszami po rannych. Zabrali trzy trupy: żonę, teściową i syna Janka. Ja zabrałam mężowi córeczkę, a on i inni lżej ranni polecieli do szpitala. Ja i jeszcze parę osób, co ocalały opatrywaliśmy rannych. Podczas strzelaniny, jak się później okazało, wielu mężczyzn, co zdołało uciec do pałacyku, miało taką siłę, że wyrwało kraty w murach piwnicznych tego pałacyku.
W egzekucji tej było kilkadziesiąt osób (około 70), przypuszczam, że zginęło wtedy około 30 osób. Mój mąż, został ranny odłamkami z pocisku w lewą dłoń, miał ponadto w 13 miejscach poprzestrzelany płaszcz, a przez niego garnitur, a nawet na ramieniu koszula, a ciało nie było tknięte. Kiedy dotknęłam włosów, całe pasmo z przodu wypadło mi. Podczas strzelaniny do nas z czołgu i karabinów latały nad nami bardzo nisko samoloty. Według późniejszych relacji moich sąsiadek również cudem uratowanych – były to samoloty sowieckie. Strzały z samolotu raniły jednego z żołnierzy niemieckich.
Nasz sklep i mieszkanie paliło się. Jakoś tę noc razem z córeczką przesiedziałam w pałacyku. Nad ranem zobaczyłam powstańca i spytałam, czy nie wie, dokąd zostali zabrani stąd ranni, ponieważ był tam również i mój mąż. Odpowiedział, że do szpitala powstańczego na ulicę Krechowiecką. Na wprost ulicy Marii Kazimiery było całe osiedle jednorodzinnych domków policyjnych. Pomiędzy tymi domkami były porobione przekopy, to jest rowy o głębokości 60-70 cm, przez które w pozycji schylonej można było jako tako bezpiecznie przebiec aż do ulicy Słowackiego. Tymi właśnie przekopami biegłam za tym powstańcem do połowy schylona, ściskając mocno córeczkę, gdyż bardzo płakała, a kulki bez przerwy świstały nad naszymi głowami. Wreszcie dobrnęłam na ulicę Krechowiecką 6a, gdzie w piwnicach tego domu był szpital i odnalazłam swojego męża. Byliśmy znów razem, z tym, że mój mąż był na sali z rannymi, a mnie zrobiono miejsce na dolnej półce w piekarni, ponieważ tam było najcieplej. Jeden znajomy przyniósł mi poduszkę i kołdrę. Któregoś dnia w październiku, gdy byłam w drodze do sali męża, poczułam jak dom się zatrząsł i dowiedziałam się, że z piekarni został tylko lej. Tułałam się więc z córeczką po różnych kątach, aż do wyprowadzenia po upadku Powstania, co nastąpiło pod koniec października 1944 roku.
W czasie Powstania pokarmu miałam bardzo dużo i nie tylko swoją córeczkę, ale i inne maleńkie dzieci po trochu mogłam dokarmiać, zbierając pokarm do szklanki. Dyrektorem tego szpitala na ulicy Krechowieckiej był lekarz – Żyd, który miał córeczkę w wieku mojej, a jego żona nie miała pokarmu. Jego więc córeczce dawałam pół szklanki. Ten dyrektor był bardzo dzielny i odważny człowiek, przy tym znał dobrze język niemiecki.
Mój mąż jako ranny otrzymywał w szpitalu raz na dzień talerz zupy, przeważnie krupnik na koninie z wkładką z tego mięsa. Mój mąż zjadał ten kawałek mięsa, a ja zupę.Kiedy przyszli Niemcy do szpitala, wtedy wyszedł ten dyrektor i rozmawiał z nimi. Rzecz działa się pod koniec miesiąca października. Mnie wraz z innymi kobietami i starcami prowadzili pieszo do obozu do Pruszkowa. Natomiast mojego męża i innych rannych ze szpitala, których nazywali bandytami, zawieźli ciężarowymi samochodami również do tego obozu do Pruszkowa. Tam było też okropnie, spało się na siedząco w olbrzymiej hali, gdzie były tłumy ludzi, nie było co jeść, a jedynie trochę zimnej wody. Według relacji mego męża przebywał on w tym obozie jedną noc. W międzyczasie ogłoszono, że odjeżdża pociąg w kierunku Kielc i ranni oraz kobiety mogą jechać. Mój mąż zabrał się do Kielc, gdzie po przenocowaniu u dróżnika wsiadł w pociąg do Częstochowy, gdzie mieszkała jego siostra Jadwiga Chrzanowska z mężem i dziećmi.
Natomiast ja ze swoją córeczką byłam w obozie ze 2 dni i marzyłam o tym, żeby zostać w Pruszkowie, gdyż miałam tam rodzinę, ale nie udało mi się to. Aż wreszcie zapakowali nas do świńskich odkrytych wagonów w celu wywiezienia. Przed wejściem do takiego wagonu zwróciłam się do maszynisty, który miał prowadzić pociąg, aby mógł zaraz za Pruszkowem zwolnić bieg, to ja wyskoczę, ponieważ mam w Pruszkowie rodzinę. Rzeczywiście za Pruszkowem pociąg jechał bardzo wolno, zdążyłam jeszcze dwojgu dzieciom wlać trochę pokarmu w usta, zawinęłam córeczkę mocno w becik i zdecydowałam się wyskoczyć z pociągu. Nie było to takie łatwe, zahaczyłam sukienkę, ale ją szarpnęłam i już byłam na ziemi. Natychmiast zrzucili mi córeczkę, złapałam ją w ręce i zaczęłam uciekać przez tory. Nic nie widziałam, co się działo koło mnie. W pewnym momencie doskoczył do mnie młody mężczyzna z przeciwnej strony, złapał ode mnie zawiniątko i powiedział: „Niech pani biegnie za mną”, co też uczyniłam. Mieszkał niedaleko torów na ulicy Fabrycznej wraz z rodzicami. Cała rodzina zaopiekowała się nami bardzo serdecznie, najpierw się umyłam, najadłam, dali wygodne spanie, jak również postarali się o wózek dla córeczki. Bardzo mnie u nich było dobrze i bezpiecznie. Po paru dniach udałam się do cioci Weroniki, to jest rodzonej siostry mego ojca, która z rodziną mieszkała w Pruszkowie. U niej dostałam również schronienie i wyżywienie.
Od cioci Weroniki pojechałam do mojej siostry Zdzisławy Świetlik, która mieszkała z rodziną w Grodzisku Mazowieckim. Tam dowiedziałam się, że mój mąż mnie poszukuje i napisał, że będzie wychodził na pociąg z Grodziska do Częstochowy. Zgodziłam się jechać do niego. Omówiłam sprawę z maszynistą i zezwolił mi za pewną opłatą jechać na drezynie, jadącej przed pociągiem. Drezyna jest to taki wózek na czterech kołach bez pokrycia, a wysokość bariery okalającej wynosi pół metra. Drezyna była dołączona przed parowozem i stanowiła zabezpieczenie dla pociągu, gdyby na szynach było coś podłożone, pierwsza wylatywała w powietrze. Jechałam więc w kuckach lub na leżąco, żeby nie było mnie widać, a sadze tak mnie opyliły, że wyglądałam jak murzynka.
Na dworcu w Częstochowie czekał już na mnie mój mąż. Zawiózł nas dorożką do swojej siostry Jadwigi na ulicę Św. Barbary 17, w pobliżu Jasnej Góry, gdzie mieszkała z mężem Stefanem, synem Lesiem i córką Alusią. Było już u nich sporo rodziny z Warszawy: jej rodzice Florentyna i Józef Wciślińscy, brat Stefan Wciśliński z żoną Helą oraz synkiem Zbyszkiem.
Ponieważ mieszkaliśmy niedaleko Jasnej Góry, chodziliśmy z córeczką prawie codziennie do kościoła, aby się pomodlić. Bardzo wzruszające było dla nas odsłonięcie obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Chodziliśmy tam przeważnie z rana, nie było tłoku, można się było przyjrzeć i pomodlić. Dużo ludzi przychodziło się modlić, gdyż w Częstochowie znalazło się wielu tak jak i my z Powstania Warszawskiego.
Warunki życiowe mieliśmy bardzo ciężkie, ale żyło się nadzieją na lepsze jutro. Trochę handlowaliśmy cukrem, spirytusem, dostarczając do sklepów, ponadto sprzedałam swój złoty zegarek „Omega”. Na przejściowe krótkie okresy przybyli do Częstochowy: brat mego męża Zenon, brat żony Stefana Oleś, stryjek mego męża Antoni z żoną i inni. Szukali, gdzieś zahaczenia się bardziej na stałe.
Na początku lutego 1945 roku już po oswobodzeniu Częstochowy od Niemców, które nastąpiło w dniu 17 stycznia 1945 roku, przybyła do nas pani Iza Mejerowa, która w czasie okupacji i Powstania mieszkała w Warszawie, niedaleko od nas na ulicy Mickiewicza. Nie mogę sobie przypomnieć, jak to się stało, że nas odnalazła. Z zawodu była krawcową. Mąż tej pani zginął w Oświęcimiu, była samotna, bardzo się z nią lubiłyśmy i w ramach swoich możliwości starałam się dać jej zarobić, ponadto bardzo kochała moją małą córeczkę. W Częstochowie mieszkała razem z nami na ulicy Barbary, handlowała różnymi rzeczami, a za zarobione pieniądze kupowała jakieś obrusiki, materiały, obszywała mnie i moją córeczkę, a ponadto gotowała przeważnie pierogi z głowizną, kapustę na niej i była szczęśliwa, że jest razem z nami.
Jak się wszyscy rozjechali od siostry mojego męża, oni to mieszkanie sprzedali i wyprowadzili się na ulicę Waszyngtona.Mój mąż postanowił pojechać na zwiady do Wrocławia, gdzie mieszkał już jego stryjeczny brat Kazio Wciśliński, syn stryjka Andrzeja, wraz z żoną i rodziną oraz swoją siostrą Zosią Pawłowską z córeczką, której mąż przebywał i dotychczas przebywa w Londynie, od 1939 roku. Nawet swojej córeczki nie widział, bo urodziła się pod koniec 1939 roku, a on już przebywał na wojnie. Brat stryjeczny Kazio zaproponował mojemu mężowi pracę w Zarządzie Miasta Wrocławia w Wydziale Handlu.
We wrześniu 1945 roku pojechaliśmy już wszyscy razem do Wrocławia. Jechaliśmy wagonem towarowym prawie półtora dnia. Po przybyciu do Wrocławia zamieszkaliśmy u męża brata Kazia na ulicy Stalina 95, obecnie Ogrodowa, a następnie przy ulicy Nowowiejskiej 105 mieszkania 6 na II piętrze. Mieszkanie było ładne, trzypokojowe, kuchnia, łazienka, ale ogrzewanie w piecach na węgiel, a prócz tego zapluskwione jak cały Wrocław. Mój mąż rozpoczął pracę w Wydziale Handlu jako referent przy przydziale sklepów. Praca była uciążliwa i na razie niepłatna, były tylko jakieś skromne przydziały żywnościowe, a później paczki UNRRA z Ameryki. Ludzie zgłaszali się do tego Wydziału o przydział sklepu, wskazując jego adres. Mój mąż wręczał im nominacje na przydział danego lokalu sklepowego, przed tym przyjmował od nich podania i referował na Komisji.
W miesiącu grudniu 1945 roku przyjechała do nas do Wrocławia pani Mejerowa i przejęła dom w swoje ręce. Niedaleko zaś naszego mieszkania był plac, który nazywał się Grunwaldzki, na którym ludzie handlowali różnymi rzeczami. Chodziła tam i pani Mejerowa i ja nieraz poszłam coś sprzedać, aby jakoś żyć. Wrocław mi się jednak nie podobał, nie mogłam się do niego przyzwyczaić i dobrze spać. Nerwy i przeżycia nie dawały całkowitego spokoju. Chodziłam w ciąży z drugim dzieckiem. W dniu 17 lutego 1946 roku byłam wraz z mężem i naszą córeczką w Operze Wrocławskiej na „Tosce”. Po powrocie poczułam się źle i mój mąż na stanowczą interwencję pani Mejerowej odprowadził mnie do kliniki, w której około piątej rano urodziłam syna Maćka. W tym czasie rodziło w tej klinice wiele Niemek, zgwałconych przez żołnierzy radzieckich. Przeważnie sprzedawały te dzieci polskim bezdzietnym rodzinom za kwotę 1000 – 1500 złotych. Te matki bały się wracać do Niemiec z takimi dziećmi o twarzach mongolskich. W wojsku radzieckim służyli żołnierze z różnych republik, w tym w dużej mierze z Azji.
Gdzieś na początku 1947 roku wyjechała od nas pani Mejerowa, najpierw do rodziny do Radości pod Warszawę, a następnie do jakiś kuzynów do Gdańska. Tam poznała swojego przyszłego męża pana Stefana Konrada. Jesteśmy z nim w kontakcie, mieszka w Gdańsku – Wrzeszczu. Pani Mejerowa umarła w 1979 roku i on jest obecnie wdowcem. Żyli ze sobą przeszło 25 lat, myślę, że szczęśliwie, chociaż był od niej 10 lat młodszy i nie mieli dzieci. Zgodnie z jej ostatnim życzeniem, zwłoki jej zostały przewiezione do Radości i tam pochowane w jej grobie rodzinnym.
W każdym przeważnie mieście niemieckim były domy starców, gdzie znajdowali wyżywienie, pomieszczenie i opiekę. We Wrocławiu niedaleko naszego miejsca zamieszkania również był taki dom starców, gdzie stworzyły się po wojnie bardzo złe warunki wyżywienia, zresztą nie tylko ich. Jedna z sąsiadek Niemka zaproponowała, aby mogła do mnie przychodzić jedna z tych Niemek i za przypilnowanie dzieci otrzymać skromne jedzenie. Zgodziłam się na to. Przychodziła więc do nas od rana do wieczora przeszło siedemdziesięcioletnia panna, która opiekowała się dziećmi. Córeczka bardzo jej nie lubiła i przedrzeźniała jej niemiecki szwargot, to też i ona mojej córeczki nie darzyła sympatią. Natomiast synka bardzo lubiła i bardzo się z nim dobrze bawiła, mówiła do niego „Maćkele”, a wszystko inne w języku niemieckim.
Było ciężko z żywnością, gotowała więc ta pani – Frau płatki owsiane, następnie przecierała, dokładała do tego jedną łyżeczkę skondensowanego mleka amerykańskiego, które otrzymywaliśmy z UNRRY, a te płatki zabierała do domu starców i tam się dzieliła z innymi mieszkańcami. Nie miałam jej dać co innego, gdyż sama nie miałam co jeść. W roku 1948 ona wyjechała do Niemiec, stopniowo wszyscy opuszczali Wrocław i jechali do Niemiec. Ta pani bardzo płakała, jak się z nami żegnała, a szczególnie z Maćkiem. On też bardzo przeżył z nią rozstanie, zabrakło mu cierpliwego towarzysza zabawy – chodził, szukał, bardzo mi go żal było.
Gdy mój mąż wracał z pracy, po zjedzeniu skromnego obiadu, jechaliśmy na spacer do ogródków działkowych, gdzie dzieci bawiły się na powietrzu.
Z uwagi na to, że mój mąż w Wydziale Handlu Rady Miejskiej niewiele zarabiał, mój szwagier, który pracował w Warszawie w Centrali Rybnej na stanowisku kierownika działu kadr, zarekomendował mego męża do pracy w tejże Centrali w Oddziale we Wrocławiu, na co mój mąż się zgodził i rozpoczął pracę z dniem 1 stycznia 1947 roku na stanowisku kierownika administracyjnego.
W 1948 roku we Wrocławiu była zorganizowana wystawa pod nazwą „Ziemie Odzyskane”. Na tej wystawie Centrala Rybna reklamowała swoje wyroby, szczególnie z nowego rodzaju ryby morskiej, dorsza. Do przyrządzania tej ryby w różnych odmianach zostali sprowadzeni na czas trwania tej wystawy kucharze z Gdańska. Stoiska rybne miały olbrzymie powodzenie wśród zwiedzających wystawę.
Na początku 1949 roku popsuły się stosunki w męża pracy i nie mógł znaleźć pracy w innym miejscu. Ustaliliśmy, że wrócimy do Warszawy. Mój mąż porozumiał się ze swoimi rodzicami, którzy mieszkali w Warszawie przy kolonii Zagościniec 35, w byle jak częściowo odbudowanym domku. Rodzice mego męża wyrazili na to zgodę i matka jego przyjechała w marcu 1949 roku do Wrocławia i zabrała nasze dzieci do Warszawy. My pozostaliśmy we Wrocławiu jeszcze około tygodnia, aby polikwidować sprawy związane z wyjazdem. Domek moich teściów składał się z pokoju oraz kuchni. W tym pokoju zamieszkałam wraz z mężem i dwojgiem dzieci, a teściowie jak dotychczas mieszkali w kuchni. Z dniem 1 kwietnia 1949 roku rozpoczęliśmy pracę zawodową: ja jako rachmistrz w dziale księgowości w Domu Towarowym przy ulicy Puławskiej 47a, a mąż w Zarządzie Nieruchomości Miejskich (obecna nazwa Przedsiębiorstwo Gospodarki Mieszkaniowej) przy ulicy Marszałkowskiej 8, jako inspektor w dziale Eksploatacji Budynków. Dzieci natomiast zostały zapisane do przedszkola Sióstr Niepokalanek przy ulicy Idzikowskiego. Przeważnie ja je z rana odprowadzałam do przedszkola, a mąż je odbierał po pracy i przyprowadzał do domu.