Wolańska Alicja z d. Kudzinowska-Wołk – „Ciągły strach”
Alicja Wolańska z d. Kudzinowska-Wołk, ur. w 1935 r., w czasie Powstania Warszawskiego przebywała wraz z matką Wacławą, młodszą siostrą Barbarą oraz ciocią Reginą Polkowską przy ul. Marszałkowskiej 60. Kiedy, z powodu coraz gorszych warunków i szerzących się chorób, kobiety postanowiły opuścić miasto, zostały – prawdopodobnie pod koniec września 1944 r. – pognane wraz z dziećmi do obozu Dulag 121, skąd po niedługim czasie wysłano je transportem w nieznanym kierunku. W czasie postoju w Kielcach wagon, w którym znajdowała się Wacława Kudzinowska-Wołk z rodziną, został odłączony od reszty składu, a wygnani trafili pod opiekę Rady Głównej Opiekuńczej. Po jakimś czasie rodzina przedostała się na wieś w okolice Miechowa. Swoje wspomnienia Alicja Wolańska spisała w 2023 roku.
Urodziłam się w 1935 roku w Warszawie na Pradze, w domu przy ulicy Radzymińskiej nr 32. Moimi rodzicami byli: Ojciec Zygmunt Kudzinowski-Wołk, z zawodu fotograf-portrecista, urodzony w roku 1910 w Sołach (obecnie państwo Białoruś), syn Ksawerego, z zawodu organisty, ucznia i szwagra Joachima Glińskiego, znanego i cenionego organisty, kompozytora i nauczyciela, zmarłego w Wilnie w roku 1898. Moja Mama, z zawodu retuszerka, Wacława Kudzinowska-Wołk, urodzona w Warszawie w 1912 roku była córką Romana i Stanisławy. Dziadek mój był frezerem zatrudnionym w Państwowej Mennicy, a Babunia była krawcową. Ślub moich rodziców odbył się w Warszawie-Pradze w dniu 15 sierpnia 1933 roku. Po ślubie, z uwagi na brak możliwości wynajęcia mieszkania, moi rodzice zamieszkali u moich Dziadków, gdzie się urodziłam. Potem, do dnia wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku, z uwagi na służbę wojskową i zajęcia mojego Ojca, mieszkaliśmy w kilku służbowych lub wynajętych mieszkaniach w Łodzi oraz w Warszawie na Pradze.
Tu, na Pradze właśnie, u moich dziadków na ulicy Radzymińskiej, tuż przed planowaną służbową przeprowadzką na stałe do Sandomierza, zastała nas wojna. Pamiętam, jak uciekałyśmy z Mamą i Babcią Stasią dorożką z bombardowanego i płonącego miasta. W domu został tylko Dziadek, uczestnik Pierwszej Wojny Światowej – żołnierz z zaboru rosyjskiego, który po wzięciu do niewoli pracował przez kilka lat jako ślusarz-frezer, do roku 1919 w prywatnej stoczni w Gdańsku oraz w warsztatach w Nowym Porcie. Tam też poznał bardzo dobrze język niemiecki, który w ciężkich chwilach naszej rodziny bardzo się przydał. Dziadek, który jako ochotnik zgłosił się do kopania okopów na Pradze, dodatkowo pełnił funkcję tłumacza.
Moja Babcia, Mama i ja spotkałyśmy się z żołnierzami niemieckimi po kapitulacji Warszawy w Piasecznie, gdzie przygarnęła nas do siebie przyjaciółka mojej babci Stanisławy, też krawcowa. Wcześnie rano na podwórze domu zajechał motor z koszem, z którego wyskoczył wysoki, szczupły mężczyzna i oznajmił, że Warszawa się poddała, i że możemy już wracać do domu. Stałam wtedy ukryta za mamą. W pewnym momencie mężczyzna zauważył mnie, wyciągnął z kieszeni okrągłe metalowe pudełko z białymi kulkami i chciał mi je podać. Mama nie pozwoliła i jeszcze bardziej ukryła mnie za sobą. Żołnierz się roześmiał, wziął do ust jeden cukierek i powiedział do nas po polsku, że cukierki nie są zatrute i niech moja Mama się nie boi. Ten człowiek był bowiem Ślązakiem, a cukierek był miętowy. Od razu po odjeździe motoru zaczęłyśmy się zbierać do powrotu na Pragę do Dziadka i mojej prababci, Felicji.
Powrót nie był jednak zbyt łatwy, nie było bowiem żadnego transportu, więc Mama i Babcia nie wszystkie bagaże mogły zabrać ze sobą. Droga była zapchana powracającymi do domów ludźmi, wlekłyśmy się więc w upale drogą do granic Pragi.
Niestety, gdy dotarłyśmy do punktu, gdzie sprawdzano dokumenty, nikogo już nie przepuszczono. Zapadł zmrok i młody żołnierz niemiecki skierował nas do jednego z okolicznych domów, żeby przeczekać noc. Pozwolono nam usiąść przy stole i tak dotrwałyśmy do rana. Na punkcie kontrolnym ten sam żołnierz, co znalazł dla nas na noc lokum zapytał, czy jestem głodna. Mama za mnie odpowiedziała, że zjemy śniadanie w domu. Chyba nam jednak pytający nie uwierzył i na drogę dostałam pajdę razowego chleba, posmarowanego smalcem z puszki. Chociaż byłam zawsze tak zwanym niejadkiem, to od razu pajdę pochłonęłam, i od tej chwili uwielbiam razowy chleb ze smalcem.
Po powrocie do domu na Radzymińskiej, dowiedzieliśmy się, że pierwszy samochód dziadka Romana został oddany na potrzeby wojska, a drugi został zniszczony w garażu domu, na który spadła bomba. Pierwsze działania rodziny rozpoczęto od zorganizowania pracy, która umożliwiłaby przetrwanie. Razem z sąsiadem zorganizowali konia i furmankę, i zaczęli prowadzić handel i rozwozić węgiel na zimę. Dziadek wziął się dodatkowo za wstawianie szyb do okien. Babcia z mamą rozpoczęły szycie ubrań na zimę do budek na Bazarze Różyckiego. Po zakończeniu działań wojennych, przy końcu października, wrócił na rowerze ze wschodu (droga na Zaleszczyki) mój Ojciec. Trudne miesiące i lata okupacji niemieckiej, próby nawiązania kontaktów z rodziną mojego Ojca mieszkającą na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie, nie dały dobrych rezultatów. Najstarszy brat w niewoli niemieckiej, drugi w zaborze sowieckim, po siostrach ani śladu, wszyscy się gdzieś pochowali. Zaczęły się czasy, w których się o pewnych sprawach nie mówiło, szczególnie przy dzieciach, konspiracja…
W roku 1940 zmarła moja Prababcia, Felicja Jankiewicz, z zawodu położna, współpracująca od czasów przedwojennych z dr. Majem w Warszawie. W roku 1941 zmarła na zapalenie płuc moja zaledwie 6-miesięczna siostra, Tereska. Ja się jakoś po ciętych bańkach wybroniłam, ale ona odeszła.
Na przełomie roku 1940-1941 mój Ojciec z polecenia firmy, w której pracował przed wojną, a może organizacji, o której się przy dzieciach, jak wspomniałam wyżej, nie mówiło, wynajął od właścicielek domu – dwóch sióstr – mieszkanie w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 60 m. 32. Było to dla mnie ciekawe i dziwne mieszkanie, zlokalizowane na parterze pierwszej oficyny domu z dwoma podwórkami typu „studnie”, z możliwością ewakuacji z lokalu w cztery różne miejsca.
W 1941 roku mój Tato założył tu firmę portretową, w której na początku pracował sam z pomocą Mamy i Dziadka. Tato zajmował się obróbką zdjęć, Mama była retuszerką. Po pewnym czasie firma się rozrosła, zatrudniając kilka osób.
W roku 1942 z Niemiec do Warszawy uciekła kuzynka mojej mamy, Regina Polkowska, która rok wcześniej została wywieziona do pracy u bauera na wsi niemieckiej. Ciotka była młoda, ładna, rudowłosa i bardzo „pyskata”. Taka harda, nieuległa, nieposłuszna Polka, i do tego dość płynnie odszczekująca się po niemiecku, dla pana życia i śmierci była nie do przyjęcia. Po jakiejś awanturze wybił Reginie cztery przednie zęby i tyle ją tam widziano. Uciekła do moich rodziców w Warszawie, bo do Siedlec niestety nie mogła wrócić, bowiem od razu by ją jacyś „usłużni” z volkslisty mogli wydać. Jednak pod latarnią najciemniej…
Okupacja niemiecka to chleb na kartki, łapanki, obawa, że któreś z rodziców nie wróci do domu, strach… strach, ciągły strach. My, dzieci, radziliśmy jednak sobie jakoś. Napisy na ścianach kredą przy kinie Polonia „tylko w kinie siedzą świnie”, komplety zamiast nauki w klasach, bo szkołę – prywatną, zlokalizowaną w Warszawie, róg ulicy Kruczej i Piusa XI, na 1. Piętrze – zamknięto nam w 1942 roku, i tylko miesiąc byłam jej uczennicą. Co prawda, potem szkoła zorganizowała nam komplety, odbywane coraz to u któregoś innego ucznia – w moim przypadku, klasy pierwszej. Niestety po pewnym czasie przestało to działać z uwagi na bezpieczeństwo dzieci i nauczycieli.
Pewnego razu, wracając z lekcji, zobaczyłam przed bramą naszego domu człowieka przykrytego gazetami, zastrzelonego przez patrol niemiecki. Był to szczególny okres, w którym zaczął się nasilać coraz bardziej terror niemiecki w Warszawie, okres w którym skończył się czas dla „wolnych” jak ptaki dzieci.
W naszej kamienicy w równym wieku, zaprzyjaźnionych, było nas troje: Krystyna Sochaczewska, Czesław Nowak i ja. Dla nas trojga nastąpił moment, w którym skończył się czas wymyślania różnych niezbyt mądrych, a nawet czasami niebezpiecznych, zabaw. Ogromny szok wywołała w nas też egzekucja jesienią 1943 roku na ulicy Piusa XI, kiedy to Niemcy rozstrzelali kilkunastu zakładników, ludzi złapanych w ulicznych łapankach. Zdałam sobie wtedy sprawę, że przecież mogło to spotkać moją rodzinę. Kilkakrotnie kryliśmy się w różnych miejscach, a nawet raz uciekaliśmy przed łapanką z przez okna tramwaju, który zatrzymał się specjalnie między przystankami.
Z wiadomością o egzekucji przyleciał do pana Dozorcy jeden z mieszkańców naszego domu. Nie widział wszystkiego, bo Niemcy obstawili teren, ale słyszał strzały i widział samochód wywożący zwłoki zabitych. A ponieważ dzieci mają duże uszy, to natychmiast poleciałam znaną mi do szkoły trasą i widziałam, jak ludzie w drelichach, pod nadzorem uzbrojonych Niemców, zasypują ślady krwi żółtym, wiślanym piaskiem. Widziałam, że jak oprawcy odjechali, to natychmiast okoliczni mieszkańcy zaczęli przynosić kwiaty i zapalać znicze w glinianych miseczkach. Po pewnym czasie przyjechali Niemcu i ludzie w drelichach zabrali kwiaty, zgasili znicze i odjechali. Widziałam, jak to się działo trzykrotnie. Potem przybiegła moja Mama i zabrała mnie do domu. Nie mogłam zrozumieć, jak Niemcy o tych zniczach i kwiatach wiedzieli. Dopiero mój Tato powiedział, że w budynku przylegającym do muru zwanego „Małą Pastą” [potoczna nazwa budynku biurowego Urzędu Telefonów Miejscowych Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej (PAST), przy ul. Piusa XI 19, obecnie ul. Piękna 19 – przyp. red.] pracowali Niemcy i oni na pewno dzwonili do „swoich”, informując o tym, co się dzieje pod ich oknami… Pamiętam, że za tym murem, za murem zbrodni, na którym zawieszono po roku 1947 tabliczkę o mordzie, znajdował się piękny dworek, w którym mieściła się biblioteka i czytelnia dla dzieci.
W tym miej więcej czasie moja Mama, która była w ciąży, została zatrzymana w łapance i Tato musiał natychmiast pożyczyć pieniądze na wydostanie jej z Pawiaka – koniecznie przed godziną policyjną. Potem w domu było bardzo ciężko. W połowie września 1943 roku urodziła się moja siostra, Barbara.
1 sierpnia 1944 wybuchło Powstanie Warszawskie, na które mój Tato wybierał się kilkakrotnie. Za trzecim razem już nie wrócił z Pragi, bo właśnie tam miał walczyć jego oddział. Zostałyśmy na Marszałkowskiej 60, moja Mama, Wacława, kuzynka Regina Polkowska, moja prawie roczna siostra Basia i ja, za 8 dni kończąca 9 lat, Alicja. Pamiętam, był wtedy, piękny słoneczny dzień. Po obiedzie, moja Mama posłała mnie na zakupy do hali przy ulicy Koszykowej. Muszę przyznać, że bardzo lubiłam robić takie zakupy, ponieważ zawsze za tak zwane „koszyczkowe” pozwalała mi Mama kupić sobie, w znajdującej się w naszym domu cukierni, lody. W drodze powrotnej, mając pełen koszyk zakupów i głowę marzeń, co tym razem wybiorę i już, już czułam smak lodów, gdy w pewnym momencie ktoś nagle złapał mnie za ramię. Popatrzyłam w górę i zobaczyłam, że jakiś nieznajomy mi pan, krzyczy do mnie: „Dziecko, natychmiast wracaj szybko do domu”. Dopiero wtedy zobaczyłam, jak bardzo zmienił się dźwięk i obraz ulicy. Ludzie biegli, słychać było syrenę i odległe strzały. Pomyślałam… „łapanka”, ale nie widziałam nigdzie Niemców ani bud do przewozu złapanych ludzi. Już o lodach nie myślałam, tylko biegiem poleciałam do domu, i tam dopiero Mama powiedziała mi, że wybuchło wyczekiwane powstanie, i że tym razem na noc Tato do domu nie wróci. Dla bezpieczeństwa mieszkańców o godzinie 17.00 pan dozorca zamknął bramę, ale po pewnym czasie, gdy nie zauważono żadnych Niemców, otworzył ją. Wybiegłam więc na ulicę i wtedy po raz pierwszy zobaczyłam flagi Polskie biało-czerwone powiewające na niektórych domach i ludzi roześmianych, innych niż przedtem. Widziałam też, jak z okolicznych domów wybiegali ludzie i natychmiast zaczęli budować barykady od placu Zbawiciela do Alei Jerozolimskich. Widziałam, jak do budujących barykadę przy ulicy Piusa XI dołączyli z pomocą mieszkańcy naszego domu, w tym także kuzynka Regina, a później ja. Barykadę przy ul. Wilczej budowali w większości mieszkańcy następnego domu nr 62. Widziałam, że naprawdę ogromnie wszyscy się cieszyli. Ojciec mojej młodszej koleżanki, pan Sękowski – fotograf, mający zakład w naszym domu, i pan inżynier robili zdjęcia. Byłam na jednym z nich, gdzie widać mnie było jak niosę kawałek płyty chodnikowej, ale niestety zdjęcie to nie ocalało, posiadam tylko jedno, które załączam.
Budowa tych barykad trwała do wieczora bez specjalnych zakłóceń. Widziałam nawet, jak mężczyźni starali się przewrócić wagon tramwaju na rogu ulicy Marszałkowskiej z ulicą Piusa XI. Niestety, następnego dnia Niemcy uaktywnili się i z „Małej Pasty” i zaczęli do mieszkańców strzelać. Mama wprowadziła natychmiastowy zakaz zbierania na pamiątkę odłamków, za to na pociechę dostaliśmy zajęcie od pana Mochtaka – akcję zbierania w naszym domu, i domach sąsiadujących, butelek i jedwabnych pończoch – na tak zwane obecnie, koktajle Mołotowa. Po uaktywnieniu się tak zwanych „gołębiarzy”, zakazano nam, starszym dzieciom, także dyżurów na strychach naszego domu, polegających na zapobieganiu pożarów i gaszeniu, przy pomocy piasku ze skrzyń, pocisków zapalających. Początkowo pierwsze dni Powstania były prawie „sielankowe”, codziennie czytano nam komunikaty o tym, co się dzieje w różnych częściach Warszawy.
W pierwszych dniach Powstania panie, mieszkanki z okolicznych domów, w tym także moja Mama – specjalistka od racuszków z cukrem, gotowały posiłki dla grupy – oddziału Powstańców broniących nas od strony „Małej Pasty” na ulicy Piusa XI. Stanowisko obrony było zlokalizowane przy murze ogrodu domu przy Marszałkowskiej 62, który graniczył z ul. Piusa XI. Pod ten mur moja Mama i inne kobiety, dopóki miały własne zapasy, zanosiły posiłki i dzieliły się walczącymi.
Niestety potem z każdym dniem było coraz gorzej i gorzej. Pierwsze groby walczących Powstańców i ofiar cywilnych zaczęto kopać za domami po drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej, na terenie ogródków, które położone były na zapleczu ulicy Poznańskiej. W naszym domu chyba znajdowała się siedziba jakichś władz powstania, bo ruch był bardzo wielki, ciągle przybiegali młodzi listonosze i grupy powstańców. Tu też, w garażu znajdującym się w drugiej oficynie, przetrzymywano więźniów niemieckich w mundurach oficerów. Nawet kiedyś – po roku 1947, widziałam w kinie w Polskiej Kronice Filmowej, jak właśnie z tego garażu wyprowadzono grupę tych więźniów.
W naszym mieszkaniu też w jednym z pokoi zajmował oddział Powstańców, w którym, jak się później z gazet (po roku 2000) dowiedziałam, był młody uciekinier z Treblinki, pan Samuel Willenberg, syn pana, który w czasie Powstania w naszym domu przy schodach z drugiego podwórka do piwnicy namalował twarz Chrystusa, a ja widziałam jak On to robił… W trakcie pobytu pana Samuela w Polsce napisałam do niego email, ale niestety nie odpowiedział. A ja jednak pamiętam, jak, po raz pierwszy w życiu, wieczorem usłyszałam słowa pieśni dobiegające z za drzwi pokoju, w którym stacjonowała grupa – „Więc pijmy zdrowie, szwoleżerowie”.
Prawie od samego początku Powstania zaczęto łączyć poszczególne domy przejściami na poziomie piwnic. Piwnice były bowiem nie tylko miejscem schronienia dla mieszkańców górnych pięter domu, ale także miejscem produkcji broni. W budynku przyległym do naszego – od strony ulicy Wilczej, robiono chyba granaty z blaszanych puszek po konserwach, Wszystko to odkrywaliśmy, buszując po piwnicach i okolicy.
Po strasznej masakrze Woli i wypędzeniu niedobitych jej mieszkańców na tereny Śródmieścia, a potem po upadku Starego Miasta i napływie uciekinierów ze zniszczonych domów innych dzielnic, sytuacja była bardzo trudna. Zabrakło w naszym mieszkaniu miejsca na posłania dla wypędzonych, brakowało jedzenia, nie było wody, a światło miałyśmy z karbidówek. To była próba zagłodzenia nas.
Pamiętam, że ostatnim spokojnym dniem dla nas był 15.08 – dzień rocznicy ślubu moich rodziców, w którym na naszym drugim podwórku odprawiono mszę niedzielną – załączam poniżej zdjęcie, na który widać moją Mamę z Basią na ręku (prawa strona zdjęcia ) i mnie z lewej strony (główka z krótko obciętymi włosami) pomiędzy innymi mieszkańcami domu.
Pierwsze załamanie mojej Mamy nastąpiło z chwilą upadku Starego Miasta, bowiem z stamtąd przyszło do nas kilka młodych osób, współpracowników i znajomych mojego Taty. Stan niektórych z nich był bardzo ciężki i niewiele można było im pomóc. Syn pana Kokota, przyjaciela mojego Taty, był po przejściu kanałami prawie ślepy, inni wymagali opieki lekarzy, ale nie wiele można było zrobić. W tym samym czasie moja Mama straciła dziecko, gdy wracając z Reginą z wodą do domu, wpadły w lej po pocisku. Powstanie, które miało trwać kilkanaście dni, bo tuż, tuż, bardzo niedaleko były wojska radzieckie, które miały nam pomóc, trwało bez końca…
We wrześniu na dach drugiej oficyny (strona prawa) spad jakiś „zrzut” z samolotu i nie wiadomo było, kto dokonał tego zrzutu, Ruscy czy Alianci, a przynajmniej nie wiedzieli tego ci, którzy znieśli ten „dar” ze strychu. Podłużny, obciągnięty brezentem pakunek był bez spadochronu i jak go rozpakowano to się śmiano, że był to „groch z kapustą”, nieprzydatne śmiecie… Czy były to śmiecie, trudno mi to teraz potwierdzić, bo wtedy, choć to widziałam na własne oczy, to przecież byłam tylko dzieckiem. Następnymi prezentami od tym razem wiadomych ofiarodawców – Niemców, były dwa pociski z tak zwanej Berty – działa kolejowego. Pierwszy zniszczył fragment części górnej elewacji frontowej domu i zburzył górną część pierwszej oficyny od strychu do pierwszego piętra, tuż nad naszymi głowami. Wtedy była pierwsza w naszym domu śmiertelna ofiara, mały chłopczyk w wieku 5-6 lat, który przywędrował wraz ze swoją Matką z innej części Warszawy. Umierał, bowiem zwaliła się na niego część zburzonego domu. Byłam u niego w piwnicy i widziałam, jak powoli odchodził – umierał popiskując na rękach swojej Matki.
W końcu brak żywności i wody oraz możliwości zakupu żywności na „czarnym rynku” za złoto (sprawa zadłużenia się Taty na wykup mojej Mamy z Pawiaka), a także coraz bardziej pogarszający się stan naszego zdrowia – ja z nawracającą gorączką i krwawą dyzenterią, Basia – z podejrzeniem jeszcze gorszej choroby, spowodował, że moja Mama postanowiła w końcu września opuścić Warszawę. Tak też się stało. Natychmiast pojawił się oddział niemieckich żołnierzy. Pędzono nas ulicami Marszałkowską, Koszykową, koło budynku Politechniki na Pole Mokotowskie, gdzie robiono selekcję – oddzielano starych ludzi i kobiety z dziećmi do jednej grupy, a młodych pędzono do innej. Wśród tłumu był oddział Powstańców, widziałam jak odbierają im broń. Mnie prowadziła, a raczej niosła – ponieważ miałam bardzo wysoką gorączkę – moja Mama, a Regina, kuzynka, miała na ręku maleńką Basię i ciągnęła wózek. Ponieważ miała zabandażowaną głowę, szwab zapytał, co jej jest. Powiedziała po niemiecku, że to jest wszawica, a ona ma tyfus i natychmiast została przydzielona do grupy starych i kobiet z dziećmi.
Z miejsca selekcji popędzono nas do stojących w oddali wagonów kolejowych, gdzie nas ulokowano. Pod wieczór pociąg zatrzymał się i wysadzono nas przy jakichś budynkach warsztatowych. W ogromnej sali pełnej kłębiących się ludzi były torowiska – zagłębienia na wagony do remontu, wszystko cuchnęło smarem i ludzkim kałem. Pod betonowymi słupami podtrzymującymi dach siedzieli ludzie na resztkach zgniłej słomy. Hałas i smród – to było to, co najlepiej pamiętam. Mama z Reginą znalazły mały skrawek wolnego miejsca, gdzie nas ulokowano. Mama natychmiast poszła szukać jakiejś pomocy, ale niestety wróciła z niczym. Dowiedziała się tylko od innych będących w tej samej sytuacji co my, że transporty idą do jakiegoś obozu w Ravensbrück i aby coś załatwić, to trzeba mieć kasę, jeśli się nie ma tu rodziny lub znajomych. Nie mieliśmy ani znajomych, ani kasy. Miałam silną gorączkę i piłam tylko wodę. Nie wiem, czy byłam tam jedną czy dwie doby. Kiedy Mama mnie obudziła, był bardzo piękny słoneczny dzień, dostaliśmy po misce zupy jarzynowej i wsadzono nas do przedostatniego wagonów – tak zwanych węglarek i powieziono nas w nieznane. W międzyczasie niektórzy z mężczyzn starali się uciec z odkrytych wagonów, ale Niemcy do nich, z budek umieszczonych przy wagonach, strzelali. Po południu zaczął padać deszcz, sieliśmy więc pod kocem. Późną nocą dojechaliśmy do jakiejś stacji, a deszcz dalej opadał. Słyszeliśmy rozmowy polskich kolejarzy z Niemcami i nawet czasami śmiechy. Po kilkunastu minutach pociąg ruszy w dalszą drogę, ale nasze dwa ostatnie wagony stały w miejscu. Gdy ustały odgłosy, ktoś podszedł do naszego wagonu i otworzył nam wrota, to samo stało się z ostatnim wagonem. Kazano nam w ciszy, spokojnie, wysiadać i grupą iść za przewodnikiem. Przez boczną bramę wyszliśmy z terenów kolejowych i zaprowadzono naszą grupę do pobliskiej szkoły podstawowej, zlokalizowanej w bardzo bliskim sąsiedztwie kolei. Tu powiedziano, że jesteśmy w Kielcach.
Rano zjawił się pracownik RGO i spytał o nasze potrzeby. Moja Mama zgłosiła chorobę małego dziecka. W szpitalu, do którego mamę zaprowadzono – prowadzonym przez zakonnice, lekarz stwierdził u mojej siostry szkarlatynę i mała Basia tam została. Nas prawie wszystkich leczono na krwawą dyzenterię poprzez dietę i leki. Całą naszą grupę z dwóch wagonów umieszczono w klasach lekcyjnych. Spaliśmy na siennikach z czystą, pachnącą słomą i mieliśmy nieograniczony dostęp do wody. Wszystkie posiłki dostawaliśmy z Kieleckiej RGO, proszono nas także, żeby bez powodu nie szwendać się po Kielcach, bo Niemcy wyłapują Polaków z warszawskimi dowodami i odsyłają ich do obozów pracy. Obiecano nam także zmianę lokalizacji mieszkania na bardziej bezpieczną, ale na wsi.
Każdy prawie dzień pobytu w tej szkole składał się z posiłków i wieczorem czynności oczyszczania odleży z insektów. Ja jednak po pewnym czasie bez pozwolenia opuściłam teren szkoły i zaczęłam zwiedzać okolice. Bezpośrednio za szkołą była piekarnia i obszar ogródków – teraz nazywanych działowymi. Tu kilkakrotnie spotkałam pana z dwójką dzieci. Starszy chłopiec w moim wieku, widząc moje obcięte krótko włosy, myślał, że jestem chłopcem, i że będę z nim budować z zaschniętych słoneczników wigwamy. Nie byłam chłopcem, ale wigwamy jednak budowaliśmy wspólnie. W ten sposób poznałam rodzinę spoza szkoły. Poznała ją także moja Mama i kuzynka Regina. Rodzina ta uciekła do Kielc z Leszna pod Poznaniem, bojąc się prześladowań Niemców.
Gdzieś tak na początku listopada nocą tuż przy szkole dokonano zamachu na dwóch żołnierzy niemieckich. W szkole natychmiast zjawił się oddział żołnierzy mówiących po ukraińsku pod wodzą oficera z Wermachtu. Postawiono nas wszystkich pod ścianą… zaczął się płacz starych ludzi i lament dzieci. Moja mama przypomniała mi, gdzie są ukryte wszystkie informacje o nas i mówiła, żebym na pewno odebrała, jak przeżyję, Basie ze szpitala. Te informacje wisiały na mojej szyi, zaszyte w szkaplerzyku ze św. Antonim. W pewnej chwili, kiedy skończono już rewizję nas i pomieszczeń i nic nie znaleziono, pyskata kuzynka Regina podeszła do oficera i w języku niemieckim wytłumaczyła mu, że ma tu do czynienia jedynie z dziećmi i niedołężnymi starcami, a nie groźnymi partyzantami, i żeby on nas puścił. Uzyskała tyle, że wypuszczono dzieci i kobiety, ale wszystkich, nawet bardzo starych, mężczyzn zabrano i nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Po tym incydencie jeszcze bardziej zaostrzono sprawę wyłapywania w Kielcach warszawiaków.
RGO bardzo szybko znalazło nam na wsi miejsce do zamieszkania. Była to wieś pod Miechowem – Zarogów, gdzie niezbyt bogaty rolnik-sołtys ofiarował nam jedną z dwóch posiadanych izb w swojej chacie, w tej większej izbie mieszcząc się z całą swoją pięcioosobową rodziną. Tu właśnie spędziłam niezapomniane mroźne i śnieżne święta Bożego Narodzenia i Pasterkę z „Jędrusiami” w tle. Tu nauczyłam się od córki pana Sołtysa robić papierowe ozdoby na choinkę, bombki, łańcuch i jeżyki. Tu poznałam też prawdę o tym, że tylko biedni wiedzą, jak, z podobnymi biednymi, dzielić się dobrami.
We wsiach, do których RGO wysyłało uciekinierów z Warszawy, uzgodniono, że każde gospodarstwo przyjmie do siebie na utrzymanie tylko jedną osobę i dawać tej osobie będzie jeden z produktów niezbędnych do codziennego przeżycia. Nasza czwórka została przydzielona według tej zasady. Ja dostawałam więcej od moich gospodarzy niż kuzynka i moja Mama, ale najmłodsza Basia dostała miejsce u najbogatszej rodziny we wsi i ona, to maleństwo, nie zawsze otrzymywało ten jedyny produkt, na który zgodziła sie gospodyni… codziennie tylko litr mleka od krowy. I tylko tej jednej osobie, już jako dorosłe kobiety, nie podziękowałyśmy za pomoc i dobre serce.
Jak już wspomniałam, w Zarogowie spotkałyśmy wiele życzliwych osób, ale los nie oszczędził nam też i przygód. Po wsi w dzień chodzili Niemcy, a nocą buszowali tak zwani partyzanci radzieccy, którzy kradli, co im w ręce wpadło. Czasami można było wykupić się bimbrem przed gwałtem, jeśli kobieta nie miała ochrony bliskich. Przed takim gwałtem ochroniła córkę pana Sołtysa moja Mama wraz z kuzynką Reginą. Niestety spirytus denaturowy do maszynki, na której Mama gotowała posiłki dla ciągle chorującej Basi, został pod groźbą pistoletu przez dzielnych „bajców” zarekwirowany…
Tu, w Zarogowie, doczekaliśmy się zakończenia wojny i tu odnalazła nas Babcia Stasia, Mama mojej Mamy. Powrót do Warszawy trwał ponad tydzień różnymi środkami transportu i z licznymi, nie zawsze ciekawymi, przygodami. Znowu nas radziecki żołnierz okradł, i tym razem znowu Babcia Stasia i Moja Mama obroniły jedną z młodych dziewczyn, jadącą w tym samym towarowym wagonie, którą chciał zgwałcić pijany żołdak radziecki.
Potem była szkoła, klasa piąta, potem ZHP i studia na Wydziale Architektury, praca i wiele innych spraw i przeżyć…