menu

Wolińska Krystyna – Wspomnienia z Powstania i wywiezienia…

Wolińska Krystyna – Wspomnienia z Powstania i wywiezienia…

Krystyna Wolińska z domu Ciechomska, czternastoletnia warszawianka z Ochoty, została wypędzona z domu w pierwszych dniach sierpnia razem z resztą rodziny: matką Józefą Ciechomską, ojcem Józefem Ciechomskim i rodzeństwem Heleną i Henrykiem. Po pobycie na „Zieleniaku” rodzina trafiła do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a następnie została wywieziona do Niemiec. Henryk i Józef Ciechomscy znaleźli się w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, a Józefa, Helena i Krystyna Ciechomskie na robotach przymusowych w Sollingen.

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego i wywiezienia do obozu pracy w Niemczech.

 

Część I

Błękit nieba zmienił swoją barwę na szarą, a słońce, choć świeciło jasno i promienie jego grzały mocno, przyciemniało, a na ziemię spadł ponury cień. Tak zdawało mi się, gdy patrzyłam w lufy karabinów maszynowych, rozstawionych naprzeciwko nas i ludzi spędzonych tu z pobliskich domów.

Te sekundy uciekającego życia, to kalejdoskop minionych lat. Sekundy, w czasie których myśl buntuje się przeciwko zadawanej śmierci. Widzę jeszcze mamę, ojca, siostrę i brata. Mama rozrywa różaniec, który zawsze nosiła w kieszeni i każdemu z nas wsypuje do ręki jedna cząstkę różańca. Czuję chłodne paciorki i mocno zaciskam je w dłoni. Słyszę głos mamy: „Niech wiedzą, że byliśmy jedną rodziną”. Ukraińcy już przyklękają przy rozstawionych karabinach. Chcę się modlić, swą ostatnią myślą zwrócić się do Boga i w ułamku sekundy błagam – „Boże ratuj nas” – i oto z powrotem powraca błękit nieba i jasność słońca, czuję jego mocne promienie na twarzy, która miała być martwą.

Oficer niemiecki, na którego rozkaz czekali żołnierze ukraińscy (nazywani również własowcami), wydał inny polecenie – nie strzelać – i zarządził spędzić wszystkich ludzi z okolicznych domów na „Zieleniak” (obecnie Hala Banacha, przed powstaniem mieścił się tam bazar z warzywami i owocami, na około otoczony murem z cegieł).

Ta pierwsza noc w tłumie osób, które zostały sprowadzone z okolicy, siedzących i leżących na „kocich łbach”, którymi był wybrukowany „Zieleniak”, była makabryczna. Z jednej strony płonąca cała Warszawa, z drugiej za murem Zieleniaka słynne niemieckie „krowy”, które wyrzucały ze swoich paszcz płonące i ryczące pociski na miasto, z piekielnymi rykiem przelatujące tuż nad głowami leżącego tłumu. Przylgnęłam do zimnych kamieni i choć nade mną było piekło, a pode mną kamienie, to jednak dziękowałam Bogu za ocalenie mnie i mojej rodziny od tamtej karabinowej śmierci.

Rodzina Ciechomski w 1928 roku. Źródło: zbiory K. Wolińskiej

Pięć dni i nocy przebywaliśmy w warunkach, które umieli stworzyć tylko Niemcy. Brak picia, nie mówiąc już o jedzeniu, strzelanie przez żołnierzy do ludzi bez powodu i dla zabawy. Do dwóch studzienek na terenie Zieleniaka ustawiały się kolejki ludzi po wodę. Często ludzi tych żołnierze obrzucali grantami, a ciała martwych układano stosami pod murem, gdzie załatwiano tez potrzeby fizjologiczne. Ojciec mój nie puszczał nas po wodę. Nieraz udawało mu się wieczorem, czołgając się, nabrać trochę wody do puszki znalezionej gdzieś pod murem.

Jednak noce pozostawały najstraszniejsze dla mnie i mojej siostry, bo żołnierze ruszali na poszukiwanie młodych kobiet, by je gwałcić. Miałam niecałe 14 lat – to za mało, by patrzeć na te straszne rzeczy, które się tu rozgrywały. Leżąc na gołej ziemi wraz z siostrą, przygnieciona przez matkę, ojca i brata, którzy zasłaniali nas, słyszałam te okropne krzyki kobiet, a potem strzał, który kończył ich życie, a powiększał stos ciał pod murem.

Przerażenia, które podchodziło mi do gardła, gdy żołnierze byli tuż tuż, świecąc latarkami w oczy kobiet, nie zapomnę nigdy. Piątego dnia otworzyła się brama „Zieleniaka” i cały bolesny tłum ludzi został przepędzony na Dworzec Zachodni.

Idąc patrzyłam na znajome ulice. Opaczewska – domy jeszcze całe. Remiza tramwajowa i obok budynek ze służbowymi mieszkaniami, jeszcze stał (mieszkaliśmy przy Opaczewskiej 35). Z pustych mieszkań przez otwarte okna wiatr wydmuchiwał białe firanki i dziwną złowrogą grozę. Na ulicy przerażająca cisza, brak strzałów i leżące spuchnięte ciała zabitych ludzi na chodnikach przy domach. Ulicą człapał tłum ludzi głodnych, spragnionych, przerażonych, płaczących i zmęczonych upałem pięknego sierpnia. Dopiero na Dworcu Zachodnim ugasiliśmy pragnienie wodą z pompy dla parowozów. Popękane i spuchnięte usta przestały boleć. Woda była trochę żółta, o smaku żelaza, ale miała wspaniały smak pierwszego napoju bez ograniczeń od czterech dni.

Pruszków też przerażał tłumem, głodem i myślą, co będzie dalej. Niektórzy ludzie, którym udało się zabrać coś z biżuterii, wydostawali się na wolność przekupując wartowników, stojących przy bramie. My nie mieliśmy nic ze złota oprócz obrączki, której mama nie chciała nikomu dać. Ta obrączka uratowana z pożogi, została moją pamiątką po matce, którą noszę do dnia dzisiejszego. (Ukraińcy, którzy weszli do naszego domu, to byli przerażający żołnierze, zachowywali się jak dzicy ludzie, włosy rozmierzwione, karabiny na sznurkach, w oczach obłęd. Moja siostra miała złote kolczyki w uszach. Nim się zorientowała żołnierz podszedł do niej i wyrwał je, rozrywając pętelki uszne. Widząc to moja mama szybko zdjęła obrączkę z palca i schowała do ust. Nie zdążyła tego zrobić z pierścionkiem bo zauważył go inny żołnierz, kazał go zdjąć. Gdy mama nie chciała, uderzył ja w twarz przeklinając i wykręcając palec, zdjął go. Żołnierze buszowali po szufladach. Znaleźli pastę do zębów i momentalnie jeden z nich wycisnął sobie do ust całą tubę.)

Coraz więcej ludzi Niemcy przyprowadzali z Warszawy do hali fabrycznej. Chodząc między ludźmi, którzy leżeli, siedzieli lub spali na betonowej podłodze, spotkałam mamę Włodka. Stała oparta o ścianę, z rezygnacją patrząc na to, co się działo. Nie zauważyła mnie chociaż przechodziłam obok niej. „Pani Mario! Jak dobrze, że panią spotkałam, jestem tutaj z rodzicami, przycupnęliśmy w trochę spokojniejszym kącie za filarem. Nie mamy koca, ale usiądziemy na moim płaszczy, bo mnie się udało złapać płaszcz z wieszaka jak nas wypędzali z domu.” Mówiąc to spojrzałam na panią Marię, która była tylko w jedwabnym szlafroku. Uśmiechnęła się do mnie: „No cóż, ja też wam nic nie wniosę do gospodarstwa, bo z mieszkania wypędzili jak stałam i też nie dali się ubrać”.

Rodzice moi znali panią Marię, bo była matką mojego kolegi Włodka, z którym chodziłam na tajne komplety z historii i geografii. Bardzo serdecznie przyjęliśmy Panią Marię do swego kącika pod filarem, tym bardziej, że była tu sama. Mąż je należał do AK i brał udział w powstaniu, a Włodek uprosił, by iść z nim. Miał już przecież 15 lat. Pani Maria bardzo martwiła się o nich. Po wyzwoleniu i powrocie do Polski dowiedzieliśmy się, że obaj przeżyli.

Czerwony Krzyż w Pruszkowie zaczął wydawać ludziom suchary i gorącą kawę. Jednak, żeby zdobyć te suchary, trzeba  było stać bardzo długo w kolejce bez gwarancji dostania czegokolwiek. Mój brat Heniek uparł się i stał całą noc w kolejce. Zdobył dla nas 6 sucharów i butelkę gorącej kawy.

Transporty kolejowe składające się z towarowych wagonów odchodziły z Pruszkowa często. Wywoziły ludzi w niewiadomym kierunku. Moją rodzinę przeznaczono do transportu, gdzie wagony towarowe były załadowane ludźmi, ale żandarmi jeszcze wepchnęli nas do jednego wagonu, plombując za nami drzwi. Dobrze, że pani Maria już nie została wepchnięta do naszego wagonu. Pojechała następnym transportem, który wywiózł ludzi na wieś, ale na terenach polskich.

W wagonie kto mógł to przycupnął, reszta osób stała. Po jakimś czasie wymienialiśmy się, zmieniając w ten sposób pozycję ciała. Jeden kąt wagonu zostawiliśmy na potrzeby fizjologiczne. Dwa małe, zakratowane okienka, nie dawały dużo świeżego powietrza. Gdy nieraz pociąg zatrzymywał się pod semaforem lub pod pompą dla parowozów, okoliczni ludzie, wiedząc o tych transportach, starali się wrzucać nam pod okienka chleb i jabłka, ale żandarmi rozpędzali ich strzelając na postrach do góry.

Po dwóch dniach pociąg jechał już po terenach niemieckich, przez okienka widać było napisy w języku niemieckim. Dopiero wtedy wszyscy zrozumieli, dokąd jedzie ten transport. Pociąg nieraz stawał na jakiejś stacji, bo było bombardowane pobliskie miasto. Samoloty amerykańskie latały eskadrami i bomby padały jedna za drugą. Noc straszna – ludzie stłoczeni w zaplombowanym towarowym wagonie, przez okienka wpadały błyski rozrywanych w pobliżu bomb i przerażający huk. Wszyscy byliśmy przygotowani na straszną śmierć.

Następnego dnia pociąg zatrzymał się, a żandarmi otwierając zaplombowane wagony, szybko biegali, wrzeszcząc, by wszyscy mężczyźni wysiadali na peron. Pamiętam szybkie pożegnanie z ojcem i bratem. Ciche łzy matki i już na peronie, gdy wysiedli, pamiętam uśmiech ojca, który dodawał nam odwagi i jego słowa: „Trzymajcie się razem i zostańcie z Bogiem”. Brat, prawie dorosły mężczyzna, nie mógł zdobyć się na uśmiech, gdyż siłą powstrzymywał łzy. Mężczyźni otoczeni żandarmami ruszyli z peronu. Ta stacja to był Buchenwald. Znów zostałyśmy zaplombowane, pociąg jechał dalej wioząc samotne kobiety i dzieci. W wagonie słychać teraz było płacz i modlitwy.

Następnego dnia pociąg zatrzymał się późnym wieczorem, jak potem dowiedzieliśmy się w Bergen- Belsen. Po ciemku, my – wycieńczone kobiety ustawione w czwórki – zostałyśmy pognane drogą przez lasy. Droga dla wszystkich wydawała się bez końca, straszna, wyboista i już nie na swojej ziemi. Zmęczone kobiety prawie upadały. Po około dwóch kilometrach zobaczyłam w świetle reflektorów teren ogrodzony drutami kolczastymi. Przez bramę, przy której stały wieżyczki dla strażników i karabiny maszynowe, zostałyśmy wprowadzone do środka. Po przejściu jeszcze dwóch takich bram wpuszczono nas na dużą polanę, gdzie stało kilka namiotów. Po wejściu do wyścielonych słomą namiotów, zmęczone kobiety kładły się i momentalnie zasypiały. Ja zrobiłam to samo – rzuciłam się na słomę, obok mama i siostra. W pierwszym momencie zasnęłam. Po pewnym czasie obudziłam się mimo zmęczenia, czując okropne gryzienie po całym ciele. Szepnęłam: „Mamo, co jest? Wszystko mnie swędzi i coś gryzie.” Mama też już nie spała: „Wiesz Krysiu, tu jest jakieś robactwo, które nam nie daje spać”.

Rano okazało się, że cała słoma, aż ruszała się od wesz. Wszystkie kobiety powychodziły na polanę, na której ustawione były krany z wodą i tu zaczęło się mycie i czyszczenie ubrań z robactwa. Z przerażeniem zobaczyłam, że wszy chodziły po wrzosie, który pięknie rozrastał się po całej polanie. Ten widok zaszokował mnie, te piękne jesienne wrzosy i wszy. W tym obozie jadłam pierwszy raz zupę od dwóch tygodni. Zupa składała się z nieobranych ziemniaków z krowią kapustą, bez cienia tłuszczu, ale za to z piaskiem. Była smaczna.

Niemcy ogłosili, że kobiety z dziećmi maja ustawiać się w szeregi, będą przetransportowane dalej. Kobiety samotne miały pozostać. Ja z matką i siostrą dołączyłyśmy do kobiet z dziećmi. Za wszelką cenę chciałyśmy się stąd wydostać. Udało nam się. Kobiety samotne, które tam zostały, całą zimę przebywały w bardzo ciężkich warunkach. To był obóz koncentracyjny.

I znów powrotna droga przez lasy do pociągu, o tyle gorsza dla nas, że siostra Helena zachorowała na biegunkę. Miała wysoka temperaturę i silne boleści. Razem z matka prowadziłyśmy siostrę, bo sama nie miała sił iść. Dobrze, że podróż nie trwała długo, może dwie godziny. Bardzo potrzebowałyśmy pomocy dla siostry, nie było żadnych lekarstw, a zgłosić się do Niemców to oznaczało koniec. Bojąc się epidemii, zabijali te osoby zastrzykami. Dlatego pomyślałam, że tylko u Boga mogę znaleźć pomoc i jak zawsze, gdy byłam w potrzebie prosiłam gorąco szczególnie Matkę Najświętszą o pomoc dla siostry, żeby nie umarła. Po dojściu do stacji kazano nam wsiadać do pociągu, tym razem nie towarowego. Zawieziono nas do lagru Lehrte. W tym obozie stały baraki, gdzie nas rozkwaterowano i poddano tak zwanej „mykwie”. Ubrania zabrano nam do dezynfekcji, a kobiety i dzieci razem, już bez ubrań, skierowano pod prysznic, polegający na puszczaniu zimnej, a za chwilę bardzo gorącej wody. Najbardziej nieprzyjemny był krępujący zabieg, któremu poddawane były kobiety po kąpieli. Ustawione wszystkie w kolejce wraz z dziećmi podchodziłyśmy do żołnierza, którego Niemcy wyznaczyli do tej czynności. Nie wiem jakiej narodowości był ten żołnierz, chyba Ukrainiec. Miał bardzo złośliwy wyraz twarzy, był chamski i wulgarny. Miał kubeł z jakąś dezynfekującą substancją, wyglądającą jak gęsta brązowa maź i duży pędzel. Smarował nim miejsca owłosione, to znaczy: głowę, pod pachami i owłosienie łonowe. Strasznie przeżyłam tą „kąpiel” i poniżenie. Po tej „kosmetyce” odbywało się jeszcze zapisywanie kobiet i dawanie dokumentów. Grupy około 30 kobiet oznaczano kolorowymi znakami, każda grupa innym kolorem. Znaki te to przypominały coś w rodzaju plomby, jaka jest przy metce ubraniowej. Kobiety mówiły, że jesteśmy kolczykowane jak trzoda chlewna. Po „okolczykowaniu”, grupy wychodziły na plac apelowy, gdzie przyjeżdżali niemieccy fabrykanci, względnie bauerzy, którzy potrzebowali robotników.

Arbeitskarte (karta pracy) Krystyny Ciechomskiej. Źródło: Zbiory K. Wolińskiej
Arbeitskarte (karta pracy) Krystyny Ciechomskiej. W dokumencie zapisano niewłaściwą datę urodzenia. Źródło: Zbiory K. Wolińskiej

W obozie w Lehrte siostra moja była w bardzo ciężkim stanie. W obozie były już kobiety z innego transportu z Warszawy, którym pozwolono zabrać, gdy je wypędzano z domu, trochę żywności i odzież. Jedna z kobiet widząc stan mojej siostry, dała mojej mamie trochę mąki. Mama w puszcze po konserwach znalezionej w rowie, gdy prowadzono nas do pociągu, gotowała dla siostry kleik i parzyła zioła, które rosły w rowie. To chyba był dziurawiec i kobylak. Po kilku dniach tej „diety” biegunka została zatrzymana. Jednego dnia na apelu, gdy przyjechali Niemcy szukać robotników, jeden z nich w mundurze hitlerowca, wziął z szeregu moją siostrę. Byłyśmy przerażone, że nas rozdzielą. Całe szczęście, że moja siostra, która była już po maturze i znała język niemiecki poprosiła tego hitlerowca, żeby wziął do pracy mamę i mnie, a ponieważ byłam wysoka, uznał że nadaję się do pracy.

Hitlerowiec, jak się później okazało był dyrektorem fabryki, cukrowni w Sollingen. Przy cukrowni stały trzy baraki ogrodzone siatką, w których byli już więźniowie rosyjscy i czescy. W jednym z baraków, do którego nas wprowadzono, zastałyśmy już kobiety z Warszawy przywiezione wcześniejszym transportem.

Piękna była jesień w Sollingen, słoneczna i pełna nitek babiego lata. Każda droga polna i szosa wysadzane były drzewami owocowymi przeważnie jabłoniami – pachniała jesienią. Jabłka rosły dorodne, czerwone i duże. Nikt z Niemców nie zrywał owoców z drzew dla siebie, robili to wspólnie, gdy w pełni już dojrzały. Jabłka można było zbierać tylko spod drzew. Dyrektor fabryki pozwalał nam nieraz je zbierać. Chętnie chodziłam po pracy na jabłka, przypominały mi Polskę. Szczególnie jedno wspomnienie pamiętałam dokładnie – wspaniałe jabłka, które jadłam w Warszawie razem z Włodkiem, soczyste i słodkie, duże i czerwone – takie jak tu. Włodek przywiózł je od ciotki spod Warszawy. Gdy spotkaliśmy się w parku na ul. Dantyszka, dał mi te piękne czerwono-złote jabłka, tak samo jak złote liście szeleszczące pod stopami i złotoczerwone smugi zachodzącego słońca, leżące na pniach drzew. To złoto szeleszczące pod nogami, w ustach i w powietrzu, to była polska jesień. Za tą jesienią wtedy tęskniłam, za jesienią warszawską. Niektóre kobiety z baraku też odczuwały tęsknotę za krajem, a niektóre z nich mówiły, że gdyby je puszczono, na kolanach poszłyby do Warszawy.

Kobiety z cukrowni mogły się poruszać w promieniu dwóch kilometrów od miejsca pobytu. Każda z nas musiała mieć naszytą literę „P”. Bez tej litery nie wolno nam było wyjść poza teren baraków. Mając przyszytą literę „P” czułam się z niej dumna, tak jakbym miała ze sobą kawałek Polski.

Ponieważ zostałam wyznaczona do odbioru żywności na kartki, na które dostawałyśmy trochę chleba, margaryny i marmolady, musiałam chodzić raz na tydzień do pobliskiego Sollingen. Tam wszystkie domy i gospodarcze budynki, były skomasowane przy małym rynku i kilku uliczkach. Robiło to wrażenie małego miasteczka, otoczonego uprawnymi polami. Na tym ryneczku były dwa czy trzy sklepy, do których chodziłam wykupywać żywność na kartki. Były w nich różne artykuły spożywcze jak mięso, wędliny, czy mleko, ale tylko na kartki dla Niemców.

W baraku w którym przebywałyśmy było kilka kobiet z małymi dziećmi dwu-trzyletnimi i kilka samotnych kobiet oraz dwie młode dziewczyny Danka i Ewa. Obie przypadkowo przyjechały do Warszawy celem „lekkiego” zarobku, jak same mówiły i trafiły do obozu pracy, jak powiedziały – za niewinność. Z nimi najwięcej było problemów. Wszyscy spaliśmy na piętrowych pryczach zbitych z desek. Na dole spały kobiety z małymi dziećmi, a na górze samotne kobiety. Moja mama dostała prycze na dole bo miała bardzo spuchnięte nogi i nie mogła wejść na górę, my z siostrą spałyśmy na górnych pryczach. Każda z nas dostała po jednym cienkim kocu (choć trudno to było nazwać kocem) i drewniaki. Przydały się, bo nasze letnie obuwie ledwo się trzymało.

Problem z menstruacją miałyśmy z głowy. Niemcy w obozie Lehrte dodawali kobietom do lury wodnej zwanej kawą jakiś lek, który hamował owulację. Dopiero po upadku Niemiec w 1945 roku i po powrocie do Polski, wszystko wróciło do normy, jednak po wielkich bólach brzusznych.

Z nienawiścią niemiecką spotykałam się, gdy chodziłam po nasze bardzo skromne porcje żywnościowe do Sollingen. Często byłam atakowana przez niemieckie dzieci, wołające za mną „polska świnia”. Starsi chłopcy rzucali we mnie kamieniami. Dorośli Niemcy widząc zachowanie swoich dzieci nie reagowali na to zupełnie. Nieraz przystawali i patrzyli z zaciekawieniem, co zrobię. Po prostu szybko szłam, by minąć te dzieci i nieraz dostałam kamieniem. Nienawiść do Polaków wpajano niemieckim dzieciom od najmłodszych lat. Pewnego razu, może czteroletni chłopiec, przechodząc obok mnie, splunął mi pod nogi mówiąc „bandytka!”.

Gdy kobiety szły do pracy, dzieci zostawały pod moją opieką, ponieważ byłam z nich najstarsza. W baraku przeważnie między kobietami panowała zgoda, tylko wieczorem, gdy z mamą i siostrą modliłyśmy się, wtedy Ewa i Danka zaczynały śpiewać wulgarne piosenki i wyśmiewały nas. Dokuczały nam, jak mogły. Jednak w jednej sprawie uwzględniały tylko prestiż, jakim była obdarzona moja mama i siostra przez wszystkie kobiety – wtedy gdy następowało dzielenie żywności, wiedziały, że robią to bardzo sprawiedliwie.

Mama z siostrą Helenką pracowały w fabryce przy płukaniu buraków. Miały ciężką i brudna pracę, ale tam najmniej zaglądał dyrektor. Dozorował pracę majster, starszy już Niemiec, bardzo spokojny i porządny człowiek, który nie lubił hitlerowców i cieszył się, gdy Niemcy na froncie przegrywali. Pozwalał trochę kobietom odpoczywać, gdy widział, że są już bardzo zmęczone. Tylko kazał uważać na dyrektora pokazując im na migi, że dyrektor szczeka jak zły pies i bije ludzi, bo jest hitlerowcem.

Moja siostra doświadczyła tego na własnej skórze. Helenka została przeniesiona do innej pracy, tam gdzie pracowała Ewa z Danką i gdzie przewożono cukier w workach na halę. Kobiety tam pracujące, miały możność „zdobycia” cukru. Cukier ten ukrywały w małych paczkach wkładając je pod duże, ciężkie metrowe worki, które układano na wózkach i wywożono do następnej hali, skąd łatwiej można było go wynieść. Cukrem tym handlowały z Rosjanami i Czechami, przyjmując od nich żywność lub papierosy. Ewa z Danką paliły i też wynosiły cukier na zamianę. Jednego dnia, gdy Danka włożyła swoją paczkę cukru pod worek na wózku, przyszedł dyrektor. Zauważył przekrzywiony worek Danki. Podszedł z krzykiem do jej wózka i zaczął poprawiać worek. Danka zbladła ze strachu. Dyrektor zobaczył pod nim paczkę, a wiedział, że kobiety wynoszą cukier, bo któryś z więźniów czeskich doniósł mu o tym. Jednak do tej pory nie przyłapał żadnej kobiety. Teraz wściekły z całej siły trzasnął Dankę w twarz, aż zatoczyła się. Widziała to wszystko Helenka, która tuż za Danką pchała wózek. Widząc przerażenie Danki i jej płacz, powiedziała po niemiecku do dyrektora, że niesłusznie Dankę uderzył, bo cukier ukrył ktoś inny. Wtedy dyrektor zawołał dwóch robotników niemieckich i kazał zaprowadzić siostrę do bunkra, gdzie zamykali jeńców za karę na głodówkę.

Danka nie mogła uwierzyć w swoje szczęście, że dyrektor zostawił ją, a zabrał moja siostrę. Po powrocie mamy do baraku z pracy, dowiedziałyśmy się od kobiet, że Hela za Dankę poszła do bunkra. W pierwszej chwili ogarnął mnie gniew na siostrę, że właśnie za nią, która nas tak często wyśmiewała i drwiła z nas, oddała się w ręce Niemców. Czułam, że nienawidzę Danki za to, że pozwoliła mojej siostrze wziąć na siebie winę. Modląc się wieczorem, prosiłam Boga, by siostra wróciła do nas żywa, po modlitwie czułam się spokojniejsza i jak zwykle Matka Boska spełniła moją gorąca prośbę. W nocy słyszałam jak mama płacze. Pocieszałam ją, że na pewno Helenka wróci.

Trzeciego dnia siostra wróciła. Wyglądała okropnie. Miała sińce na twarzy i popuchnięte usta od uderzeń. Z radością w oczach witała się z mama i ze mną. Reszta kobiet ją wyściskała. Siostra nie spodziewała się, że ją po trzech dniach wypuszczą. Niemcy nie wypytywali jej o cukier, kto go schował, tylko bili. Wypuścili ją w takim stanie, żeby była przestrogą dla innych. Siostra była chora, ale po kilku dniach czuła się lepiej. Dobrze, że nie kazano jej chodzić do pracy. Mama przykładała jej kompresy z wody i pomału opuchlizna zeszła, dłużej zostały tylko siniaki. Od powrotu siostry Danka zmieniła się, chodziła smutna i poważna. Widok chorej siostry widocznie wywoływał jej wyrzuty sumienia. Zauważyłam jednego dnia, gdy Hela leżała posiniaczona w gorączce, że Danka na swojej pryczy miała łzy w oczach. Wtedy poczułam sympatię do niej i przebaczyłam jej, tym bardziej, że zmieniła się także Ewa. Nie dokuczały już nam, a Danka nawet zdobyła od więźniów czeskich pracujących w pobliżu jakieś proszki przeciwbólowe, które dała siostrze i przeprosiła ją.

Noce trwały zawsze dla mnie za krótko. Zdawało mi się, że zaledwie się położyłam, a już wchodził wartownik wołając na apel, na który nie można się było spóźnić ani minuty, bo inaczej można było zarobić silnego kopniaka. Zależało to też od humoru wartownika przydzielającego kobiety do pracy. Z twardych desek pryczy wstawałam szybko, choć z żalem.

Niektóre noce były zupełnie nieprzespane z powodu alarmów lotniczych. Zdarzało się to często, choć były to tylko przeloty bombowców nad Sollingen, w drodze na większe miasta. Pewnego razu całą noc trwało bombardowanie pobliskiego miasta Helmstedt. Detonacje były tak potężne, że baraki podskakiwały w górę i w dół, a błyski rozrywanych pocisków powodowały przerażającą jasność. Gdy nad ranem wszystko się uspokoiło, zostało jeszcze tylko dwie godziny snu, ale przerażenie nie dawało usnąć. Majster w pracy mówił potem po cichu do kobiet, że z Niemcami jest źle i że na froncie panuje trudna sytuacja, a my cieszyłyśmy się, iż przybliżało się światełko nadziei na powrót do kraju.

Część II

Nadszedł wreszcie czas, że można było powracać do Polski, ale z dużymi trudnościami transportowymi. Nam pomogły dwie Polki, które mieszkały u pobliskiego bauera. Pochodziły ze Śląska i przyjechały do Niemiec jako ochotniczki. Gospodarz traktował je po rodzinnemu. Dużo nam pomogły w powrocie do kraju, dając nam trochę ubrać i żywności oraz konkretnych wskazań, gdzie się udać, by szybciej dojechać do kraju.

Po powrocie do Warszawy zatrzymałyśmy się u znajomych na Okęciu, którzy mieli swój domek. Chętnie nas przyjęli dając schronienie do czasu, zanim znajdziemy jakieś mieszkanie w Warszawie. Byłyśmy im za to bardzo wdzięczne. Kuzyni ze strony mojej mamy mieszkali w Sochaczewie, dużo nam pomogli, dzięki nim mamy też zdjęcia rodzinne, które u nich były. Nie mieliśmy nic, tylko zniszczone ubrania, które mieliśmy na sobie. Wszystko dostaliśmy od ludzi i dzięki im za to.

Coraz więcej ludzi wracało do Warszawy. Pomimo gruzów, które zawalały całe ulice, braku wody, światła i mieszkań Warszawa zaczynała żyć. To zakrwawione miasto wracało do życia, jak ozdrowieniec po ciężkiej chorobie –  pomału, ale widać już jego radość, że żyje i będzie żyć. Niektóre domy Niemcy specjalnie zaminowali, a teraz saperzy sprawdzali ulicę po ulicy, zostawiając na domach napisy „Min nie ma!”. Ruiny domów szczególnie przy klatkach schodowych, służyły teraz jako tablice ogłoszeniowe. Ludzie naklejali na nie kartki: „Gdzie jesteś Mamo? My wróciliśmy, odezwij się” i  podpis. „Czekam na Was na ulicy Grójeckiej w rozwalonym domu w piwnicy”. „Żyję i mieszkam u znajomych we Włochach”. My nie naklejałyśmy kartki, bo wiedziałyśmy, że nasz ojciec i brat są w Niemczech. Od razu siostra wysyłała listy do Lubeki i do Niemieckiego Czerwonego Krzyża z prośbą o odszukanie ich.

Wszyscy ludzie, którzy wracali do Warszawy spieszyli do swoich mieszkań – niestety raczej ich już nie było. Na ulicy Grójeckiej i Opaczewskiej przywitała nas cisza i smutek ziejący z gruzów i popalonych domów. Gdzieniegdzie tylko stały ocalałe od spalenia, ale też okaleczone przez pociski armatnie budynki. Ja z siostrą skierowałyśmy się do swojego domu. Na miejscu spotkałyśmy kupę gruzów i powyginanych belek stropowych. Chociaż spodziewałyśmy się takiego widoku, to jednak doznałyśmy szoku. Patrząc na nasz dom, w którym się urodziłam i miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, płakałam razem z siostrą. Pożegnałyśmy łzami etap życia. Po naradzie z mamą, której powiedziałyśmy jak wygląda nasz dom, mama powiedziała, że musimy wrócić i zamieszkać tam. Siostra spytała ją: „Mamo, ale gdzie? Przecież nie ma naszego domu. Znajdziemy inny, jeżeli ludzie nie wrócą do Warszawy, to co będzie z miastem, kto go odbuduje? To mama myśli, że będzie tak jak było przed powstaniem?”. Mama odpowiedziała: „Nie wiem jak będzie, ale wiem, że trzeba wrócić. Poszukamy innego mieszkania, pod warunkiem, że będzie to mieszkanie, w którym jeszcze nikt nie mieszkał, te już wybudowane, ale jeszcze nie zasiedlone. Przecież nie zajmiemy czyjegoś niezniszczonego mieszkania, bo jak jego lokatorzy wrócą to nas po prostu wyrzucą. I będą mieli rację, słyszałam, ze takie sytuacje się zdarzały. Trudne zadanie do spełnienia, ale poszukamy”.

Następnego dnia znów poszłyśmy do Warszawy. Były ocalałe budynki, w których jeszcze znajdowały się mieszkania z meblami, ale mama nie chciała takiego zająć. W końcu znalazłyśmy trzypiętrowy, mało zniszczony dom, bo tylko góra była zniszczona przez pocisk. Był on jeszcze niezamieszkały, ponieważ był niewykończony. Nie miał podłóg, ani tynków wewnątrz mieszkań. Stał on na jednej z ulic Ochoty i to tez zadecydowało, że postanowiłyśmy tu zostać. Była to ulica Białobrzeska. Obejrzałyśmy puste mieszkania i zajęłyśmy lokal na parterze, ze względu na to, że była tam wykończona kuchnia węglowa, w której można było palić. Parter był wysoki, okna zamurowane, tylko małe szybki zostawione u góry. W budynku tym na parterze mieszkał już dozorca z żoną i synkiem, który przed powstaniem również pilnował tego budynku. Powiedział nam, że właściciel tego domu przebywa za granicą i planował w przyszłości te mieszkania wynajmować. Było nam przyjemniej z myślą, że nie jesteśmy same w budynku.

Siostra zaczęła starania, by dowiedzieć się gdzie przebywa ojciec i brat. Pewnego dnia wracając do domu zastałam mamę siedząca przy stole, na której stała fotografia taty i stała świeca. Mama modliła się i płakała, na stole leżała koperta z Czerwonego Krzyża, gdzie dostałyśmy wiadomość, że ojciec nasz przebywał w Buchenwaldzie jako więzień polityczny, a potem jako robotnik przeniesiony do obozu Natzweiler i tam zmarł. Mój brat, który przeżył i wrócił do Polski, opowiadał, że był w Buchenwaldzie razem ojcem. Jednak zaczęto tam rozdzielać więźniów według zawodu. Mój brat podał zawód metalowiec, a mój tata uważał, że lepiej podać się za robotnika, bo może na jakieś roboty szybciej wywiozą z obozu, szczególnie z Buchenwaldu, gdzie był więźniem politycznym. W ten sposób rozstali się.

Informacja z Polskiego Czerwonego Krzyża o śmierci Józefa Ciechomskiej, więźnia obozu koncentracyjnego KL Natzweiler. Źródło: zbiory K. Wolińskiej

Brat opowiadał, że przeżył koszmar w Buchenwaldzie. Potem został przeniesiony również do innego obozu, gdzie pracował w kamieniołomach. Gdy zbliżał się front, Niemcy przeprowadzali więźniów w inne miejsce. Mój brat był „muzułmaninem” czyli żywym trupem. Podczas przemarszu upadł po drodze do rowu. Niemcy myśląc, że nie żyje nie zabili go, tak jak to robili z innymi więźniami, którzy nie mieli siły iść. Potem wojska, które zajęły ten teren, podczas uprzątania zabitych więźniów, zabrali brata do szpitala i tam uratowali mu życie.

Wiadomość o śmierci ojca przeżyliśmy bardzo boleśnie. Ojciec był naszą ostoją i podporą we wszystkich kłopotach. Był bardzo zaradnym człowiekiem, kochającym nas wszystkich. Mama po tej wiadomości załamała się psychicznie. Nie widziała sensu życia bez ojca, zaczęła chorować na serce. Do tego jeszcze doszła choroba nabyta w Niemczech, gdzie pracowała w zimie, na wilgotnej betonowej podłodze, płucząc buraki cukrowe. Po kilku latach zmarła. W 1946 roku siostra zaczęła pracować w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego na Kruczej, a ja poszłam do Średniej Szkoły Handlowej. Życie zaczęło się stabilizować. Warszawa w szybkim tempie została odgruzowana. Ludzie sami zgłaszali się do prac porządkowych. My ze szkoły, całymi klasami po zajęciach lekcyjnych, chodziliśmy odgruzowywać i podawaliśmy gołymi rękami cegły na ciężarówki. Brat po powrocie do Polski w 1947 roku i ukończeniu szkoły, zaczął pracować w Państwowych Wydawnictwach Naukowych jako grafik. Bardzo trudno nam było żyć bez ojca, z ciężko chorą matką, ale byliśmy rodziną i wzajemnie sobie pomagaliśmy.

W 1946 roku słoneczna, złoto-czerwona była jesień w Warszawie. Często z siostrą i jej narzeczonym, wieczorem wychodziliśmy na spacer na Pola Mokotowskie, gdzie spokój i cisza, które mącił tylko szum wiatru na liściach drzew, dawały nam uczucie bezpieczeństwa i pozwalały zapomnieć o okrucieństwach lat wojny. Wracaliśmy do domu, gdy niebo robiło się ciemno-granatowe i widać było delikatny krąg księżyca, który swoim srebrem kusił wzrok. Wchłaniam w siebie to piękno niezakłócone już groźną sylwetką samolotu i jego warkotem.

 

Powiązane hasła

”None

Skip to content