menu

Woźniacka- Stanisławska Halina – Exodus warszawskiego dziecka

Woźniacka- Stanisławska Halina – Exodus warszawskiego dziecka

Halina Woźniacka- Stanisławska z d. Leszczyńska, ur. w 1932 roku, w czasie okupacji mieszkała z rodzicami Stanisławą i Zygmuntem oraz starszą  siostrą Stefanią przy ul. Wilczej w Warszawie. Tam zastał ją wybuch Powstania Warszawskiego, stamtąd też, prawdopodobnie w połowie września 1944 roku, została wraz z bliskimi wygnana do obozu przejściowego w Pruszkowie. Całej rodzinie udało się opuścić mury obozu, unikając wywózki. Swoje wspomnienie Pani Halina spisała i nadesłała do Muzeum Dulag 121 w lutym 2021 roku. Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.

10 października 2020 roku słuchałam audycji Programu Pierwszego Polskiego Radia tzw. „Jedyne takie miejsce”. Audycję prowadziła red. Małgorzata Raducha. Słuchowisko to dotyczyło podwarszawskiego miasta Pruszków, jego historii, zabytków, kultury, itp. Między innymi Muzeum Dulag 121, czyli niemieckiego – nazistowskiego obozu przejściowego dla Polaków – mieszkańców Warszawy, wypędzonych przez Niemców do tego obozu podczas Powstania Warszawskiego oraz po jego zakończeniu.

Redaktor Raducha przeprowadziła wówczas wywiad z Panią Dyrektor, a rozmowa ta dotyczyła wspomnianego obozu Dulag 121. Pamiętam, że Pani Dyrektor powiedziała wówczas, iż pośród wielu tysięcy więźniów, którzy przeszli przez obóz, znana jest muzeum jedynie 1/10 jego liczby. Zachęcała, aby osoby, które pamiętają ten czas lub mają coś do powiedzenia w tej sprawie, przyjechały do Muzeum na jeden dzień, aby przekazać informacje o swoich krewnych, czy też bliskich, którzy przeszli przez obóz i ewentualnie mogliby nagrać te wspomnienia. Ogromnie mnie to zainteresowało, bo przecież to ja, wówczas 12- letnia dziewczynka wraz z rodzicami i siostrą, przeszłam przez Dulag 121, doznałam tej tragedii a jednocześnie wraz z nimi, uratowałam się.

Kiedy, w czasie mojej długoletniej pracy zawodowej i nie tylko, często jeżdżąc z Łodzi do Stolicy pociągiem, przejeżdżałam przez Pruszków, zawsze przypominałam sobie pobyt w obozie, czytając na jego murach, widocznych z okien wagonu, wypisany wielkimi literami napis „Tędy przeszła Warszawa od 6 VIII do 10 X 1944 r. Durchgangslager 121 Pruszków”. Pewnie niewiele osób, zwłaszcza teraz, zwraca uwagę na tę tragiczną informację. Postanowiłam więc przekazać koszmar przeżyć Powstania, wypędzenia przez Niemców z Warszawy do obozu i pobyt w nim, które to fakty są nie do zapomnienia.

We wrześniu 1944 roku wraz z mamą i siostrą zostałyśmy wypędzone przez Niemców z domu przy ul. Wilczej 24 ze Śródmieścia. Na czas Powstania rodzina moja, jak i inni członkowie familii: siostra taty – Felicja Stoczewska i jej 19-letnia córka Halina (Dziunia) Stoczewska zamieszkałyśmy u babci – Marii Leszczyńskiej przy ul. Wilczej 24A. Po pewnym czasie mieszkanie to musiałyśmy opuścić i przenieść się do innego lokalu, po drugiej stronie ulicy, bowiem mieszkanie babci, na naszych oczach, zostało całkowicie zrujnowane pociskami „ryczących krów”, wystrzeliwanych z działa o nazwie „Gruba Berta”. Pociski te przebijały ściany w poziomie, całkowicie niszcząc pomieszczenia.

Tata mój – Zygmunt Leszczyński, 16-letnia siostra – Stefania Leszczyńska – sanitariuszka i harcerka Szarych Szeregów oraz wujek – Rajmund Stoczewski – mąż Felicji i ich syn – Janusz Stoczewski, wszyscy jako AK-owcy byli uczestnikami Powstania i od dnia jego wybuchu aż do kapitulacji ich oddziałów pozostali już w przydzielonych im placówkach. Nie miałyśmy z nimi żadnego kontaktu poza sporadycznymi listami roznoszonymi w obu kierunkach przez Powstańczą Pocztę Polową, obsługiwaną przez młodziutkich, nieraz dzieci, harcerzy.

Janusz, jako student medycyny podziemnego Uniwersytetu Warszawskiego z oddziału „Kryska”, w szpitalu polowym na Czerniakowie pełnił rolę lekarza, udzielając wszelakiej pomocy rannym powstańcom. W szpitalu tym, w warunkach polowych, przeprowadził pierwszą w życiu operację, amputując piłką do cięcia drewna, zmiażdżoną rękę powstańca, tym samym ratując mu życie. Sam przeżył tam wielki osobisty dramat, kiedy ciężko ranna sanitariuszka, umierając na jego rękach, okazała się bardzo bliską mu osobą.

Siostra moja, po unicestwieniu jej placówki – powstańczego punktu sanitarnego, dotarła do nas na ul. Wilczą, skąd w krótkim czasie Niemcy wypędzili nas z domu. Pieszo, bez możliwości zabrania dobytku, pod eskortą żołnierzy Wehrmachtu, poprzez warszawskie ulice: Marszałkowską, Koszykową, Polną, plac przy Politechnice, wzdłuż Pola Mokotowskiego i in., w tłumie mieszkańców Śródmieścia, głodne, brudne, przerażone i umęczone, po paru kilometrach dotarłyśmy do Dworca Zachodniego, gdzie czekały na nas wagony towarowe, bydlęce. Reszta rodziny została w Warszawie. Babcia i ciocia Fenia z Dziunią zostały na Wilczej, czekając na powrót Rejmunda i Janusza, wierząc w to, że wrócą, zwłaszcza, że dochodziły słuchy, iż dowódca Armii Krajowej – gen. „Bór” Komorowski uznał, iż z militarnego punktu widzenia kontynuacja walk nie ma sensu.

W czasie tego przemarszu, tata, po kapitalizacji jego oddziału i rozbrojeniu przez Niemców, przeznaczony ze swymi współtowarzyszami do obozu jenieckiego, wraz z innymi powstańcami uciekł przed Niemcami i dotarł do opuszczającego stolicę tłumu ludności cywilnej, eskortowanej przez Wehrmacht, unikając w ten sposób niewoli. Odnalazł nas tuż przed dotarciem do Dworca Zachodniego i już całą rodziną szliśmy razem w nieznane.

W tym miejscu pragnę wspomnieć, że w czasie tego przemarszu, kiedy szliśmy całą ławą, Warszawiacy z okien swych mieszkań rzucali utrudzonym rodakom artykuły żywnościowe, najczęściej owoce, które wtedy, dla nas głodnych, były na wagę złota. Również i pilnujący trasę przemarszu żołnierze Wehrmachtu, mając większe możliwości rzucali zgłodniałym dzieciom cukierki, ciasteczka, owoce i inne łakocie. Dorośli krzyczeli, aby tego nie podnosić, bo to wszystko zatrute. Na nic jednak zdały się nawoływania starszych. Zgłodniałe dzieciaki rzucały się na każdy lecący pod ich nogi smakołyk nadający się do zjedzenia. Okazało się, że to wszystko nie tylko nie było zatrute a wręcz smaczne. Z pewnością niejeden żołnierz Wehrmachtu pozostawił w Niemczech własne dzieci, a przez to czuł ból głodu tych sponiewieranych i upokorzonych polskich dzieciaków.

Na Dworcu Zachodnim, wśród krzyków, płaczu i popędzań, wtłoczeni zostaliśmy do lor w tak strasznej ciasnocie, że nie było możliwości, choćby odwrócenia się. Po jakimś czasie pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy dokąd. Nie było nic widać, wagony były bez okienek. Na stopniach każdego z nich stali Niemcy z karabinami. Po jakimś czasie pociąg zatrzymał się. Był to Pruszków. Otworzono drzwi i kazano nam szybko wysiadać. Było to miejsce w pobliżu obozu, bez peronów. Ludzie wyskakiwali na ziemię, Co sprawniejsi dawali sobie radę, ale starsi i dzieci?

Wśród eskorty Niemców popędzano nas dalej, do hal produkcyjnych Warsztatów Kolejowych. Wszystkie one otoczone były drutem kolczastym i niemieckimi posterunkami. Wewnątrz oczom naszym ukazał się kolejny koszmar. Panujące tam warunki były niewyobrażalne. Do każdej z hal wtłaczano po parę, a czasem nawet kilkanaście tysięcy osób. Nie wiadomo na jak długo. Co będzie dalej? Panujący tam tłok, zaduch, smród, robactwo, zgnilizna nie sprzyjały jakiemukolwiek koniecznemu wówczas wytchnieniu. Potrzeby fizjologiczne tysięcy osób załatwiane były na oczach wszystkich, do znajdujących się w halach rowów, które w okresie napraw pociągów w istniejących warsztatach służyły do odprowadzania nieczystości związanych z ich renowacją.

Mokre, zabłocone, brudne betonowe podłoże hal, czasem zbutwiałe deski z resztkami gnijącej słomy, to były nasze miejsca do leżenia i spania. Pamiętam, że mama zdobyła gdzieś resztki kartonów, podkładając je nam pod głowy. Nie było niczego do przykrycia. Mimo września, w takich warunkach, w hali było zimno, nie mówiąc o głodzie. O myciu się można było tylko pomarzyć. Obozowa kuchnia coś tam dostarczała, trochę suchego razowego chleba, zimną czarną kawę, a w porze obiadowej trochę tzw. zupy. Ja już wtedy przywykłam do głodu. W czasie Powstania, kiedy padały bomby i inne pociski, kiedy stłoczeni w piwnicy czekaliśmy na śmierć, modląc się gromadnie o wybawienie, ja –dwunastoletnie dziecko modliłam się, aby zabiła mnie pierwsza bomba, ale żeby jeszcze przed śmiercią, choć raz, najeść się suchego chleba. Jednak chleb powstańczy nie przypominał w niczym dzisiejszych pachnących, różnorakich wypieków. To była jakaś glina z otrębami. I tego byłam spragniona.

Polacy nawet w ekstremalnych warunkach potrafią sobie radzić i liczyć na pomoc ludzi dobrej woli. W obozie nie wiedzieć czemu, Niemcy się nie sprzeciwiali, istniała możliwość drobnych zakupów żywności zza muru obozowego od mieszkańców Pruszkowa. Transakcja polegała na tym, że więźniowie na kartce papieru pisali swoje imię i nazwisko, numer hali i prośbę o jakieś artykuły żywnościowe. Kartkę tę wraz z kamykiem zawijano w cokolwiek i przerzucano przez mur. Mama, mając jeszcze trochę uratowanych pieniędzy, na zdobytej kartce, napisała swoje imię i nazwisko: Stanisława Leszczyńska i prośbę o chleb, kiełbasę i jeszcze coś. Po jednej i po drugiej stronie muru stały tłumy. Po przerzuceniu zawiniątka czekało się w tym samym miejscu na zwrotną „odpowiedź”. Stałam tam cały czas razem z mamą, co jakiś czas zza muru słychać było głośno wypowiadane imię i nazwisko i wówczas leciała paczka. Trudno mi o tym pisać bez ogromnego wzruszenia, zdając sobie sprawę, jaki to los ludzie potrafią sobie zgotować. Czekałyśmy długo, tracąc nadzieję. Jednak po długich oczekiwaniach, usłyszeliśmy: „Stanisława Leszczyńska!”, a naszym oczom ukazała się upragniona lecąca przez mur paczka. Nie było granic naszego szczęścia!

W tej paczce był chleb, kiełbasa, pomidory, słodycze i jeszcze coś tam – nie pamiętam, łzy zalewają mi oczy…

Czy dla moich dzieci i wnucząt, w dobie dobrobytu jest to wyobrażalne? Czytając, pomyślcie o tym! Niemen miał rację „Dziwny jest ten świat”…

Kontynuując obozowe wspomnienia z Pruszkowa, pamiętam, że w tych niezwykle ciężkich warunkach czekaliśmy wystraszeni na wywózkę do innego obozu lub, jak zaplanował Hitler, na śmierć… Opatrzność czuwała nad nami, a los okazał się łaskawy. Opuściliśmy piekło!

Nie pamiętam jak to się stało, chyba przez wykupienie, ale uciekliśmy z obozu, opuszczając jego mury na furmance wraz z grupą innych więźniów jako Ukraińcy. Niewyobrażalna radość po przejechaniu obozowej bramy!

Tak oto zakończył się exodus warszawskiego dziecka…

Mieliśmy to szczęście, że wkrótce podeszli do nas obcy ludzie – mieszkańcy Pruszkowa, zapraszając na obiad i chwilowe zatrzymanie się u nich na wypoczynek. Kolejna niewyobrażalna radość. Czy ktoś teraz zrozumie komfort zrzucania brudnej odzieży, wykąpania się po długim czasie ciepłej wodzie? Bo przecież w czasie Powstania zdobyta woda, nieraz i deszczówka, służyła tylko do picia i ewentualnego ugotowania czegoś. Moja bohaterska mama, która czyniła wszystko, abyśmy przetrwali ten ciężki czas, pod osłoną barykad i pod ostrzałem niemieckich posterunków, szła daleko, aby ze studni głębinowej zdobyć wiaderko wody.

U tych wspaniałych Pruszkowian – dobrych ludzi, po długim czasie zjedliśmy pierwszy normalny obiad, podany na stole nakrytym czystym obrusem. Pamiętam, że był rosół z królika, a potem drugie danie i deser. Ludzie ci zaproponowali nam nocleg. Mieszkanie ich nie było duże, ale to był pałac! Spaliśmy w czystej białej pościeli. Potem rano śniadanie, wałówka na drogę i, po gorących podziękowaniach naszym dobroczyńcom za ich złote serce, wyruszyliśmy pociągiem do Żakowic k. Koluszek. Była to jeszcze Generalna Gubernia [właśc. Generalne Gubernatorstwo], więc mogliśmy się przemieścić. Tam mieszkała siostra mojej mamy – ciocia Sabinka Włodkowska z mężem Bolesławem i synkiem Bogdanem. Kolejna radość spotkania z rodziną.

W Żakowicach mieszkaliśmy już u nich do zakończenia wojny, w domku jednorodzinnym ogrodem – rozkosz!

W październiku 1944 roku dotarła do nas do Żakowic wspomniana wyżej rodzina Stoczewskich i babcia Marysia Leszczyńska. Wszyscy oni szczęśliwi przeżyli Powstanie, następnie przeszli przez obóz Dulag 121, uciekając z niego przez wykupienie się. W Żakowicach pozostali z nami do zakończenia wojny.

Powstanie dla mnie, mimo dojrzałej, jak na mój wiek, psychiki, ale jednak dziecka, było bardzo trudnym okresem. Ciągłe przebywanie w zatłoczonej ciemnej piwnicy, w nieustannym strachu, we łzach, o głodzie i bez wody. Także pomoc powstańcom przy budowaniu barykad, przez dźwiganie ciężkich płyt chodnikowych, mebli i innych przedmiotów na te barykady, przenoszenia, a najczęściej ciągnięcia po ulicy worków z ziemniakami lub innymi produktami z magazynu do kuchni powstańczej na inną ulicę, itd. nie było łatwe. Może to teraz odzywa się w moim kręgosłupie?

Koszmar wojny, powstańcze przeżycia, wreszcie niezapomniany Dulag 121 przemieniły kilkunastoletnie dziecko, wychowywane przed wojną w cieplarnianych warunkach przez kochających rodziców, w dwunastoletnią dziewczynkę, przyszłą harcerkę, samodzielną i odważną, która musiała szybko dorosnąć, a także zahartowaną na trudy przyszłego życia. A życie to osiągnęło już 89 lat.

Halina Woźniacka z d. Stanisławska. Z archiwum Muzeum Dulag 121

Powiązane hasła

”None

Skip to content