menu

Wspomnienia Władysławy Krygier ps. Ciocia – referentki Wojskowej Służby Kobiet w Piastowie

Wspomnienia Władysławy Krygier ps. Ciocia – referentki Wojskowej Służby Kobiet w Piastowie

Władysława Krygier ps. Ciocia, Walska (1903-1976), przedwojenna nauczycielka języka polskiego i matematyki. Przez cały okres okupacji, razem z bratem Hieronimem Krygierem ps. Walski i bratową Domicellą Krygier ps. Ewa, prowadziła komplety tajnego nauczania (tzw. „Szkoła Krygierów”), dla ok. 200 uczniów na różnych poziomach nauczania. W latach 1943–1945 pełniła funkcję referentki Wojskowej Służby Kobiet w Podrejonie Piastów kryp. „Jowisz”. Organizowała pomoc dla ludności cywilnej i żołnierzy AK w czasie Powstania Warszawskiego i po jego zakończeniu. 13 lutego 1945 r. została aresztowana przez NKWD, a następnie zesłana na trzy lata do łagru na Uralu. Po powrocie do kraju kontynuowała pracę nauczycielki matematyki w szkole średniej. Relacja Władysławy Krygier to nie tylko wyjątkowy zapis działań konspiracyjnych z okresu okupacji niemieckiej, ale również niezwykle ważne świadectwo świadczące o solidarności mieszkańców Piastowa z wypędzoną w czasie Powstania Warszawskiego i po jego zakończeniu ludnością cywilną i żołnierzami AK. Tekst pochodzi z archiwum Zdzisława Zaborskiego.

Zacznę od ostatnich dni sierpnia 1939 r., to jest od ogłoszenia mobilizacji. Znamienny był nastrój społeczeństwa, które od razu było gotowe do przejęcia miejsca ustępujących władz państwowych. Z miejsca też pomyślano o poborowych i ich rodzinach. Na czele tej akcji stanęła p. Jelinkowa – kierowniczka Szkoły na Domkach Kolejowych. Razem z koleżanką Hanką Froejhlichówną (również polonistką) zgłosiłam się natychmiast do pracy, która polegała na zbieraniu datków oraz na dożywianiu potrzebujących.

Drugą wartą podkreślenia akcją było powstanie SO – Straży Obywatelskiej, na czele której stanął starszy już pan, emerytowany polonista ze Szkoły Kolejowej p. Samoraj [Władysław Samoraj ps. Ul – przyp. red.], właściciel domu przy ul. Lwowskiej, naprzeciw wejścia do tunelu.

Cały ogromny teren Piastowa został podzielony prawdopodobnie na 20 rejonów, a obywatele z poszczególnych rejonów we własnym zakresie troszczyli się o potrzeby bytowe i bezpieczeństwo swych podopiecznych. Na czele każdego rejonu stał komendant wybierany spośród najzacniejszych obywateli. Przy podziale zapomniano o naszym największym i może najbiedniejszym rejonie gubiącym się w łąkach, który był położony od ul. Łukasińskiego w kierunku łąk Konotopy i Ożarowa. Jednak dzięki inicjatywie młodziutkiej wówczas i nie mającej koniecznego autorytetu, pannie Janinie Szarlikównej udało się zwołać odpowiednie zebranie, na które przybyło 15 mężczyzn i my 2 kobiety. Zebranie to odbyło się w moim domu przy ul. Prądzyńskiego 17. Mnie wybrano jednogłośnie komendantką.

Musiałam podziwiać subordynację i pomysłowość oraz energię tych ludzi. W czasie bombardowania Warszawy pełnili oni nocne dyżury, udaremnili kilka kradzieży, starali się o zaopatrzenie w żywność i w opał.

Dom mój był bazą rejonu. Siostra moja Regina Krygier – uczestniczka Powstania Śląskiego – prowadziła sprawy gospodarcze naszego rejonu. Mimo poważnej choroby, opiekowała się uciekinierami, chorymi i potrzebującymi pomocy.

Członkowie naszej Straży nosili opaski białoczerwone z napisem „SO”, które Niemcy odczytywali „SOS”, ocaliły one wielu od śmierci.

Po przedstawieniu w paru słowach ogólnej atmosfery jaka panowała wówczas na terenie Piastowa należy stwierdzić, że nawet przyszli volksdeutsche zachowywali dyskrecje. Na przykład taki Boenke, późniejszy prawodawca Piastowa (wójt niemiecki) nie tylko nie odgrywał się na dawnych współkolegach z SO, lecz ochraniał nas i naszą pracę.

Do 1942 roku należałam na terenie Piastowa do ówczesnego ZWZ [Związek Walki Zbrojnej – przyp. red.]. Pełniłam tam kolejno szereg funkcji – począwszy od zwykłej łączniczki, przez stopniowo coraz poważniejsze, aż ostatnio prowadziłam sprawy gospodarcze. Początkowo miałam pseudonim „Walska”, ale że podobny miał brat mój Hieronim Krygier [Hieronim Krygier ps. Walski, oficer uzbrojenia VI Rejonu „Helenów” – przyp. red.], to kazano mi zmienić i przyjęłam wówczas pseudonim „Ciocia”. Ten mój nowy pseudonim okazał się bardzo trafny, gdyż nawet niektórzy wtajemniczeni, spotykając mnie na ulicy zwracali się do mnie właśnie tym imieniem i nie wywoływało to żadnego zdziwienia u nikogo. Dodam, że kiedy zostałam aresztowana przez NKWD, to musieli długo szukać zanim odnaleźli mój pseudonim.

Od sierpnia 1942 roku pracowałam na terenie Piastowa razem z moją siostrą Józefą Skawińską, która miała pseudonim „Jaśkiewicz”. Zaprzysiężała nas obie „Sylwestra” [Maria Cichońska ps. „Sylwestra”, komendantka WSK VI Rejonu AK „Helenów” VII Obwodu „Obroża” AK – przyp. red.]. Poprzednio pracowałam bez zaprzysiężenia i ten bardzo uroczysty akt zrobił na nas olbrzymie wrażenie. Początkowo rozprowadzałyśmy prasę i uprawiałyśmy propagandę szeptaną. Wkrótce miałam skrzynkę. Gdzieś do początków 1942 r. pracowałam razem z „Suzinem” to jest z panem Sadowskim [Jan Sadowski ps. „Suzin”, dowódca Podrejonu Piastów krypt. „Jowisz” – przyp. red.]. Jemu też w uzgodnieniu z „Sylwestrą” przekazałam swoje dotychczasowe obowiązki, które przyjął bez zapału.

Korzystając, że razem z bratem moim – Hieronimem Krygierem – prowadziłam tajne komplety szkolne, zerwałam całkowicie współpracę z panem Sadowskim. Od tej pory przejęłam obowiązki Komendantki WSK na Piastów [Wojskowa Służba Kobiet – przyp. red.] i nadal przeprowadzałam akcje małego sabotażu, w ramach którego zaangażowałam młodzież ze swoich kompletów. Na efekty mojej pracy długo nie czekałam. Materiały propagandowe, hasła, prasę otrzymywałam w odstępach dziesięciodniowych za pośrednictwem jakiegoś młodego człowieka, który stale przyjeżdżał na rowerze.

Parokrotnie kontaktowałam się z panią Hanką, nie znam jej nazwiska, dość przystojna rosła pani, która miała parterowy, gospodarczy domek, na rogu małej uliczki w Pruszkowie, krzyżującej się z ul. Daszyńskiego (gdzie jest Liceum im. T. Zana). Córka pani Hanki, znana mi studentka polonistyki brała też czynny udział w naszej pracy. Tam przy zasłoniętych oknach zbierało się spore grono osób po instrukcje, ważniejszy materiał propagandowy oraz celem wzięcia udziału w naradach.

Na marginesie powyższego chciałam nadmienić, że nasza działalność nosiła kryptonim „Kowal”, a nas nazywano popularnie „kowalami”, ale o tym dopiero dowiedziałam się już po wojnie.

Niekiedy nasze zebrania odbywały się w mieszkaniu pani Wołyńskiej [Janina Wołyńska z d. Silnicka – przyp. red.] – wdowy – której pokój był udekorowany pamiątkami i fotografiami jej syna [Tadeusz Wołyński, zginął w 1943 r. na Majdanku – przyp. red.], którego niedawno zamordowali w Gestapo. Mieszkanie to mieściło się również przy ulicy Daszyńskiego w Pruszkowie.

Do ciekawszych, lecz pracochłonnych zleceń wykonywanych na terenie Piastowa należało podrzucanie do mieszkań miejscowych volksdeutschy imiennych zleceń wystawianych w języku niemieckim. Żądały one od swoich poddanych przywiązania do Hitlera i do Wehrmachtu. Nakazywano dostarczenie gęsi lub kaczki do Warszawy, gdzie na godzinę 7. czy 8. należało się z tymi darami zgłosić na Krakowskie Przedmieście koło Pałacu Zamojskich, na przeciwko Pałacu Staszica, gdzie mieścił się jakiś strzeżony urząd niemiecki. Akcja ta była bardzo starannie przygotowana nie tylko na terenie Piastowa. Dostarczyła wiele radości jej wykonawcom, gdy w oznaczonym terminie zobaczono tłumy wiernych wyznawców „Wielkiej Rzeszy” udających się z podarkami w kierunku stacji kolejowej. Akcję tą obserwowały specjalnie wyznaczone ekipy.

Oderwawszy się od Suzina przejęłam całą działalność propagandową i sprawy związane z „małym sabotażem”. W tej pracy pomagała mi przede wszystkim siostra moja Józefa Skawińska [ps. Jaśkiewicz – przyp. red. ] – dawny uczestnik Powstań Śląskich oraz mąż jej Eugeniusz [Eugeniusz Skawiński ps. Ster – przyp. red.] i syn Jerzy [Jerzy Skawiński ps. Korwin – przyp. red.]. Oni to głównie przechowywali po kilka nieraz dni różnorodne materiały propagandowe. Prócz nich przy pomocy ucznia mego Janusza Świerczewskiego [ps. Rawicz – przyp. red], zdołałam pozyskać kilku młodych ludzi, którzy z zapałem podjęli się pełnić na naszym terenie służbę sabotażową, niezależnie od swoich właściwych przydziałów służbowych. W akcjach małego sabotażu głównie udział brali — Janusz Świerczewski Jerzy Szarlik [ps. Karlik – przyp. red], Jerzy Skawiński, Jerzy Marchwicki, Jarek z Pruszkowa, którego nie znam z nazwiska. Ich robota była od razu widoczna. Wszystkie napisy wykonywano na murach fabryki Millera, na aptece, w tunelu przy stacji kolejowej, przy szosie do Warszawy. Niektóre z napisów przetrwały do końca wojny, jak na przykład napis na murze willi Millera „Polska zwycięży” lub znaki Kotwicy.

Komendant Straży Pożarnej kazał samorzutnie ścierać te napisy przy szosie. Chłopcy chcieli go obić, jednak zwyciężyła subordynacja. Zredagowałam uprzejmy list, że jego samowola jest pilnie przez nas śledzona, a moi „dywersanci” list ten doręczyli temu komendantowi i jak ręką uciął. Innych wpadek nie było, choć praca nasza była trudna i odbywała się po godzinie policyjnej.

Gdy się załamywał front hitlerowski to skutecznie napędzały Niemcom strachu rozlepiane plakaty w języku niemieckim i polskim nakazujące ewakuację ludności niemieckiej lub zawiadamiające o klęskach niemieckich. Tuż przed Powstaniem, chyba w lipcu 1944 roku pojawiły się wysoko na drzewach barwne plakaty Orła Białego ze znakiem Polski Walczącej na piersi. Największą atrakcję sprawił wszystkim ten plakat umieszczony na drzewie w najbardziej ruchliwym punkcie, to jest przy zbiegu ulic Bohaterów Wolności z szosą warszawską. Plakatu tego nie było można zdjąć bez pomocy samochodu strażackiego tymczasem zawiesiło go dwóch chłopców – sprężysty Janusz Świerczewski wskoczył na ramiona też bardzo wysokiego Jarka. Inwencja i wybór odpowiedniego miejsca należał do samych wykonawców.

Niosąc te plakaty z Pruszkowa o mało nie wpadłam na obławę urządzoną przez Niemców, po zamachu w Żbikowie. Przypadkowo spotkał mnie Jurek Marchwicki [uczeń Władysławy Krygier – przyp. red.] i przeprowadził mnie między dwoma patrolami.

W miesiącach maju i sierpniu 1943 roku dostałam do wykonania oryginalne zadanie. Wykorzystując fakt, że Niemcy zajęli do swoich celów park Potulickich przy ul. Prusa w Pruszkowie i zburzyli stojącą tam statuę Matki Boskiej postanowiono wykonać odpowiednie obrazki święte z okolicznościowymi modlitwami. Obrazki te należało rozdawać wiernym wychodzącym z kościoła. Do akcji tej nie nadawali się miejscowi chłopcy. „Rawiczówna” i jej siostra „Halszka” Kordubówne [Emilia Korduba-Kaczmarek ps. Rawiczówna, Rawicz i Irena Korduba-Taczewska ps. Halszka – przyp. red.] sprowadziły z Warszawy swoich znajomych harcerzy. Było ich czterech. Pamiętam tylko jednego Witka Burbo. Zwinni malcy uwijali się jak w ukropie, wtykając wychodzącym do rąk te obrazki. Reakcja ludzi zaskoczonych tym wydarzeniem była różna. Nieliczni przerażeni tym wyrzucali te obrazki, a byli i tacy, którzy je podnosili z ziemi.

Kolejną akcję przeprowadziliśmy odmiennie. Pod koniec nabożeństwa stanęliśmy w kruchcie i na dany znak chłopcy ruszyli od razu z czterech punktów rozdając błyskawicznie te obrazki. Akcja ta udała się całkowicie.

Niezależnie od grupy mężczyzn w pracy tej brały również udział kobiety. Nie raz nie wiedząc o tym. Trzeba było bowiem sprawdzać, jakie wrażenie robią na ludności te hasła, jak reagują na nie sami Niemcy itp. Do tego dołączała się propaganda szeptana i obserwacja.

Przez cały czas naszej działalności żadna z akcji nic została opóźniona lub niewykonana. Grupa chłopców brała udział w tych akcjach aż do momentu, kiedy byli zmuszeni stawić się w swoich zgrupowaniach. Ostatnie zlecenie musiałam wykonać już sama przy pomocy jedynie Jurka Marchwickiego – pracującego tym czasie w Zakładach Radiowych im. Kasprzaka w Warszawie. Była to dramatyczna gra ze śmiercią — udana.

Wojskowa Służba Kobiet

Kiedy po śmierci pani Mazurkiewicz [Janina Mazurkiewicz ps. Grażyna, komendantka WSK w Piastowie, została aresztowana w 1943 r. w wyniku wpadki radiostacji w Piastowie, osadzona na Pawiaku, a następnie przetransportowana do KL Auschwitz, gdzie zmarła 18 grudnia 1943 r. – przyp. red.] i jej siostrzenicy przyszła do mnie pani „Sylwestra” byłam zdziwiona i zaniepokojona, tym bardziej, że znałam obie te panie, a o ich śmierci krążyły rożne niepokojące wieści. Nie byłam też wprowadzona w meritum sprawy.

Niektóre adresy pozwoliły mi się zorientować, że trzeba wszystko na nowo montować. Choć p. Sadowska [Maria Sadowska ps. Diana – przyp. red] mieniła się być komendantką to nie wiele skorzystałam z rozmowy z nią, chociaż „Diana” była bardzo miła i zorientowała mnie w stanie osobowym kobiet, przedstawiając je niemal jako – „sztab” służbę pomocniczą swojego męża.

Wkrótce przekonałam się z otrzymywanych rozkazów i instrukcji, że jesteśmy samodzielną jednostką, współpracującą zgodnie z jednostkami męskimi.

Po tym wyjaśnieniu tak oczywistym mogłam ustawić sobie odpowiednio pracę z kobietami, niezależnie od mężczyzn. Kładłam nacisk, że służba i pomoc kobiet musi być uzgadniana każdorazowo ze mną. Długo nie mógł się z tym pogodzić p. „Jowisz” [Jan Sadowski ps. Suzin – przyp. red.] (bo tak się lubił często nazywać), obchodził ten zwyczaj, ale nauczone kobiety żądały rozkazu od swoich władz. Od tej pory wiedziałam o każdym ruchu kobiet. Oprócz obstawy męskiej starałam się przy ważniejszych robotach – zwłaszcza w czasie powstania – jak na przykład przy przenoszeniu broni mieć własną czujkę obserwacyjną. Jedynie niechętnie podporządkowały się moim poleceniom łączniczki, dla których istniały, jak się okazuje, rożne sprzeczne zarządzenia i instrukcje, ale i to w końcu udało się jakoś wyrównać po osobistym kontakcie z „Aldoną” [Anna Pawelec-Szubert ps. Aldona, referentka łączności WSK w Podrejonie Piastów krypt. Jowisz- przyp. red. ] a potem z „Barbarą” [Henryka Zdanowska ps. Barbara, referentka łączności WSK w VI Rejonie „Helenów”- przyp. red. ].

„Aldona” bardzo rzeczowa i miła niewiasta też była w kłopotliwym położeniu, z którymi sprawami ma zwracać się do mnie, a z którymi do „Barbary” lub też do panów. Ja znów nie byłam chora na przerost władzy, ale lubię sprawy jasne i nie chciałam fałszywym krokiem zawieść mojego dowództwa. Nie wtrącałam się do spraw szkoleniowych, ale musiałam prowadzić ewidencję i musiałam wiedzieć, co się z moimi kobietami dzieje, gdzie ich szukać, musiałam przyjmować nowo przedstawione mi członkinie, ufając trochę na ślepo, nie mając osobistego rozeznania, co się na mnie samej i na nich boleśnie odbiło – śmiercią Hanki Mużeckiej [Hanna Mużecka ps. Walka, 2 sierpnia 1944 r. została rozstrzelana i pochowana w zbiorowej mogile w Pęcicach – przyp. red] i internowaniem mnie do obozu w dniu 13 lutego 1945 roku, ale o tym przy okazji.

Zresztą trzeba przyznać, że formację łączniczek zastałam prawie całą zgrupowaną przy „Aldonie” i tylko nielicznie wzrosła ich ilość. Od początku czułam ich obcość i jakąś niechęć, jakby uważały się za służbę ważniejszą od innych kobiet, bo współpracowały tylko z oddziałami męskimi. Zresztą miały powtarzane, że mają słuchać tylko rozkazów Komendanta. Tak więc o ich pracy w terenie nic nie mogę powiedzieć, na pewno odpowiednie sprawozdania zdały tak „Aldona” jak i ,,Barbara.”

Posyłaliśmy im prasę, a w zamian niczego od nich nie żądaliśmy, nawet do łączności z Pruszkowem dobierałam sobie sama z innych służb, a głównie z naszego domu – Skawińska [Józefa Skawińska ps. „Jaśkiewicz”, Emilia Korduba, a do komendantki „Sylwestry” moją łączniczką była Zosia Chruściak, dziś Najberg (pracownik naukowy Politechniki Warszawskiej) ps. Wera. Jedyną naszą łączniczką od ,,Sylwestry” do mnie, nawet po powrocie z Syberii, była młodziutka Maksamówna, a niekiedy też zastępowała ją uczennica naszych kompletów – należący do Ursusa –„Kropka” Halina Kufer.

Intendentura

Służba ta inaczej zwana „Gospodarczą” była moim oczkiem w głowie. Do tej służby zgłaszały się przeważnie kobiety dojrzałe, prowadzące własne gospodarstwa […].

Służba sanitarna

Prawie w całości została zorganizowana na nowo. Pewnej niedzieli zjawiłam się w ówczesnym Ośrodku Zdrowia Piastowie przy ul. Bohaterów Wolności 17, w ogrodzie państwa Grodeckich, tuż przy szosie warszawskiej. Nie stał tam jeszcze domek Nemanów i mury fabryczne nie utrudniały dostępu, co zwłaszcza w czasie powstania pokazało się korzystne, wbrew przypuszczeniom, liczne drzewa i żywopłoty odsłaniały też teren od szosy, a jednocześnie pozwalały odpocząć zdrożonym. Poznałam wówczas mieszkającą w Ośrodku „Nadzieję” [Aniela Zabłocka-Moniuszkowa ps. Nadzieja – przyp. red.], w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Aniela Zabłocka też się ucieszyła niebywale z naszego spotkania, gdyż utraciła akurat kontakt z kobietami. Nagabywali ją panowie żądając nie kiedy rzeczy trudnych. W parę minut uzgodniliśmy tok postępowania ku obopólnemu zadowoleniu i mnóstwa rzeczy się innych wyjaśniło. „Nadzieja” całą swoją osobę, swoje mieszkania, jak i lokale Ośrodka oddała do dyspozycji naszej organizacji.

Zanim służba sanitarna kobieca zorganizowała się w piątki, to już w porozumieniu z p. Czesławem Sitkiewiczem [oficer propagandy 7 kompanii ps. „Szczerba” – przyp. red.] w Spółdzielni „Społem” odbywała szkolenia sanitarne swoich członków. Można to było robić najbezpieczniej w niedzielę, kiedy matki w wózkami odbierały swoje mleka. Wtedy przy zamkniętych okiennicach, wychodzących na ogród, w wielu pomieszczeniach pracowały grupy wtajemniczonych. Wkrótce Ośrodek Zdrowia stał się do końca naszym głównym lokalem tak szkolenia sanitarnego jak i magazynu leków, opatrunków osobistych i bandaży przeważnie pochodzących z zrzutów i to w takiej jakości, że skutecznie pomagały na gruźlicę i na inne ciężkie schorzenia. Nieraz dr Jadwiga Białecka przysyłała do mnie chorą pacjentkę lub łączniczkę po jakieś medykamenty, dostarczaliśmy je zawsze z własnych zapasów lub też z Pruszkowa.

Jakieś siedem lat temu wyprawiałam w świat maturzystę, którego matka dziękując mi za syna Marka Tarnowskiego, dziękowała mi również za lekarstwa, które uratowały jej życie (…).

Powstająca na nowo nasza służba sanitarna składała się głównie z uczennic naszych tajnych kompletów lub ich koleżanek i dużo z nich miało już wyszkolenie sanitarne, jak na przykład „Nadzieja” była wyszkoloną, zawodową siostrą, do dziś pracującą na PKP. „Rawicz”-Emilia Korduba miała świeżo ukończoną Szkołę Położnych, a jej siostra „Halszka” była słuchaczką medycyny na Tajnym Uniwersytecie, Janina Biedrzycka ps. „Ewa” dziś Durakowska też pracowała jako dyplomowana pielęgniarka. Innych nie pamiętam.

Szkolenie sanitarne było prowadzone bardzo intensywnie w zespołach po pięć sanitariuszek. Zajęcia teoretyczne jak i praktyczne były prowadzone we własnym zakresie. Na zajęciach tych szyto torby sanitarne i wyposażano je.

Trzecią pracą wykonywaną przez nasze kobiety było prowadzenie działalności gospodarczej i praca w terenie. Przenoszono broń, prasę, materiały propagandowe, uprawiano szeptaną propagandę. Sanitariuszki brały również udział w przeprowadzaniu obserwacji terenu, prowadziły również szkolenia na obcym terenie. „Rawiczówna” i Zosia Chruściak jeździły do Pruszkowa, gdzie uczestniczyły w przeszkoleniu sanitarnym oddziałów męskich.

Dzięki obserwacji terenu, natrafiono na grupę pięciu dziewcząt piętnastoletnich, które nie mogąc znaleźć drogi do organizacji, przybrały pseudonimy chłopięce (Jacek, Wojtek) i wałęsając się po drogach i torach, powielały świeżo zauważone napisy i hasła. Za pozwoleniem Pruszkowa zaopiekowała się nimi „Rawicz” i po odpowiednim przeszkoleniu zostały włączone całą piątką do naszej służby sanitarnej. Ich przydatność okazała się w pełni dopiero w czasie Powstania.

Służby wartowniczo-ochronnej WSK w Piastowie nie było, pełnili ją Julian Szewczyk [ps. Szeliga, dowódca plutonu Wojskowej Służby Ochrony Powstania w Piastowie – przyp. red. i jego zastępca Władysław Demel [ps. Hardy – przyp. red.] (…).

Przygotowania do powstania

Czekając w pogotowiu na godzinę „P” [stan pogotowia – przyp. red] i „W” [walka – przyp. red.] wszystkie nasze trzy służby przygotowywały swoje plany alarmowe i plany apelów, czekając na ogólny przegląd sił, do którego na szczęście nie doszło. Tym czasem wszystkie piekłyśmy bardzo smaczne suchary z własnych zapasów. Zapełniałyśmy spiżarnie zapasami mającymi starczyć na utrzymanie 200-300 żołnierzy przez przeciąg trzech dni. Magazyny nasze były umieszczone w Ośrodku Zdrowia i w jego pobliżu u „Diany”, „Anny” [Michalina Demel ps. Anna- przyp. red.] i u innych. Także kobiety obu służb przygotowywały torebki zapalające do butelek.

Jednocześnie podaję adresy naszych skrzynek: u państwa Roniszów i u ich syna na Papierni, w Ośrodku Zdrowia w Piastowie przy ul. Bohaterów Wolności, gdzie mieścił się również magazyn żywności, leków i prasy, u doktor Kosińskiej [Zofia Kosińska ps. Julianna, lekarz dentysta] przy ul. Bohaterów Wolności (…), a poza tym u „Diany” i państwa Zaborowskich, u państwa Demelów przy ul. Mazurskiej i u Józefa Szewczyka.

W naszym domu przy ul. Prądzyńskiego 17 — miała miejsce wszelkiego rodzaju działalność prócz kontaktów z Londynem. Po wojnie wykopywaliśmy zakopane w ziemi zapalniki i dużo z nich jeszcze do dziś jest zakopanych. W czasie września 1944 r. powstała skrzynka prasowa u „Kani” następcy Suzima przy ul. Lwowskiej i na Żelaznej.

W przewidywaniu zbliżających się zmagań zalecono powiększać zespoły. Wtedy to miałam przyjemność przyjmowania i zaprzysiężania kilku nowych zespołów w Żbikowie, w Pruszkowie i u siebie w Piastowie. Wszystko to odbywało się bardzo uroczyście i wzruszająco, bo i słowa przysięgi robiły na wszystkich wrażenie. W dwóch przypadkach na terenie Piastowa niepełnoletnie jedynaczki namówiły swoich rodziców do wstąpienia do organizacji.

Pod koniec 1943 r. lub na początku 1944 r. uczestniczyłam w kursie w Pruszkowie, wtajemniczeń wojskowych z czyszczeniem i rozbieraniem broni. Kurs ten odbywał się w mieszkaniu jednego z lekarzy pruszkowskich przy ul. Prusa i Kościuszki.

Dostałam również od sekretarza Gminy Piastów p. Kowalskiego dokładną listę piastowskich volksdeutschów, zawierającą dokładne dane, jak – data urodzenia, dokładny adres, miejsce pracy itp. (…). Listę tą wykorzystałam znakomicie do małego sabotażu, jak i w czasie Powstania zajmowałam opuszczone przez volksdeutschów mieszkania dla bezdomnych Warszawiaków.

Psychoza oczekiwania wybuchu powstania była tak powszechna zwłaszcza wśród młodzieży, że zaniedbywali już środki ostrożności, paradując w butach z cholewami, przenosząc ledwo zakrytą broń. Mnie osobiście przytrafiło się, że podczas lekcji na tajnych ktoś puka i bezapelacyjnie wywołuje ucznia z lekcji.

Nasze dziewczynki były ostrożniejsze. Przenosiły granaty zakryte pomidorami z jednego końca Piastowa na drugi koniec. Zaczepiane przez żołnierzy niemieckich, ze śmiechem na ustach częstowały ich owocami i uciekały w łąki. Były to młode dziewczęta – „Rawicz”, „Grażyna” [Danuta Demel ps. Grażyna] i „Ona”.

Pod sam koniec lipca 1944 roku zabrakło nam materiału wybuchowego do zakończenia pełnej realizacji zamówienia oficera uzbrojenia „Walskiego”. Musiałam więc 29 lipca pojechać do Warszawy pod wskazany adres, ale ponieważ adresat zawiódł musiałam pieszo przewędrować szmat Warszawy skręcając od Kolumny Zygmunta na ulicę Dworkową, gdzie czekał mój kolega szkolny Kazimierz Lubciński, pracownik Politechniki Warszawskiej, który odważył się pójść ze mną na ul. Noakowskiego, gdzie wygrzebał pełną torbę gospodarczą proszku hipermanganium. Jednocześnie umówiłam się z nim, że w poniedziałek lub w środę zobowiązał się przygotować na ul. Chmielnej dwie beczki tego proszku, jeśli na odpowiednią godzinę dostarczymy transport.

Zastanawiający był wówczas wtedy widok stolicy. Ulice puste, tramwaje prawie nie kursowały ruch kołowy prawie zamarł całkowicie, a przechodnie przemykali się pod ścianami, Niemców też rzadko się widziało, tylko czasami rozlegały się głuche odgłosy.

30 lipca 1944 r. od wczesnego rana na naszej zacienionej werandzie i w ogrodzie kilkanaście kobiet z obu służb było zatrudnionych przy produkcji butelek zapalających. Uwijały się z robotą gdyż na butelki już czekali powstańcy. Suszono masę na słońcu. Jedna z piątki najmłodszych włożyła nieopatrznie na rękę jedną torebkę i przysunęła ją do maszynki elektrycznej, gdyż chciała szybciej ją osuszyć i wtedy nastąpił wybuch. Biały obłok okrył cały dom i patrolującego, na ul. Sułkowskiego żołnierza niemieckiego. Podniósł się krzyk pobliskich sąsiadów „Krygier się pali”. Na szczęście obłok biały przesunął się zanim, ktoś zdążył wpakować się do ogrodu. Wizytująca naszego chorego małego Jasia dr. Białecka zawróciła z drogi i udzieliła pierwszej pomocy oparzonej dziewczynce. Ale zdążyliśmy z naszą produkcją na czas.

Godzina „W”

We wtorek jeszcze każdy z nas był zajęty swoimi przygotowaniami. Ja stale wtajemniczałam we wszystkie sprawy Skawińską [Józefa Skawińska ps. Jaśkiewicz – przyp. red.], jako moją pierwszą zastępczynię, drugą została wyznaczona p. Ronisz [Janina Ronisz ps. Julianna – przyp. red]. Skończyły się właśnie egzaminy i w radosnym nastroju słuchaliśmy radia z kilkoma gośćmi – dyrektorem Leonem Ostrowskim [przedwojenny dyrektor Gimnazjum i Liceum im. T. Zana w Pruszkowie – przyp. red.] i Władysławem Wiechem [członek Służby Zwycięstwu Polski (SZP) – przyp. red.], który się u nas ukrywał, gdy około w pół do szóstej wieczorem przychodzi łączniczka od komendantki „Sylwestry”, zdaje się była to Maksymówna [Janina Maksymówna ps. Kalina – przyp. red.]. Przyniosła ona rozkaz o wszczęciu powstania w Warszawie i o ostatecznym przygotowaniu swojego terenu do akcji. Ta wiadomość podziałała na zebranych jak iskra. Panowie rzucili się do rowerów i momentalnie dom się wyludnił. Brat mój „Walski” zdaje się też wkrótce otrzymał odpowiednie rozkazy. Zresztą nasi panowie przynajmniej od tygodnia kursowali po okolicy i w Pruszkowie.

Ja też dokładnie byłam zorientowana co mam robić. Dostałam bardzo szerokie uprawnienia o decydowaniu bez oglądania się na Pruszków, ze względu na utrudniony kontakt. Wszystko było od dawna przygotowane, a więc jak najszybciej udałam się na Piastów, do Ośrodka Zdrowia [Ośrodek Zdrowia przy ul. Bohaterów Wolności w Piastowie – przyp. red.], na ul. 11 Listopada do Domków Kolejowych, gdzie mieszkała „Aldona” [Anna Pawelec-Szubert ps. Aldona, referentka łączności WSK w Podrejonie Piastów krypt. „Jowisz” – przyp. red.] (tam miały zebrać się łączniczki), do „Suzina” [Jan Sadowski ps. „Suzin”, dowódca Podrejonu Piastów krypt. „Jowisz” – przyp. red.] i „Diany” [Maria Sadowska ps. Diana – przyp. red], aby postawić wszystkie kobiety w stan pogotowia.

Wszystko zdaje się grało, trwałyśmy w pełnym pogotowiu, czekając na wymarsz do Warszawy. Tym razem nasi panowie wrócili z Ostoi z wiadomością od „Pawła” [Edmund Rzewuski ps. Paweł, komendant VI Rejonu „Helenów” VII Obwodu „Obroża” AK – przyp. red.], że należy odwołać to niebezpieczne zgrupowanie. Nie miałam powodu powątpiewać w prawdziwość słów oficera zbrojeniowego „Walskiego” [Hieronim Krygier ps. Walski, oficer uzbrojenia VI Rejonu „Helenów” – przyp. red.], więc zaniepokojona pośpieszyłam do zgrupowania łączniczek i przekazałam im tą wiadomość, zaklinając „Aldonę”, aby się nie dala zwieść i czekała na moją pewną już decyzję.

Zanim jednak uszłam parę kroków, aby prosić o pomoc „Suzina”, którego nie zastałam, było już za późno. Podobno jakiś oficer przywiózł chyba pisemny rozkaz wyruszenia na Pęcice razem z harcerzami. Po niespełna 10 minutach zastałam pusty lokal i żadnej wiadomości. Nie długo, już po paru godzinach dostałam wiadomość od harcerza, zdaje się od Szmita, o całej tragedii pęcickiej, której ofiarą padła Hanka Mużecka ps. Walka, pracownica sklepu PSS. Niestety zgrupowanie zostało za późno rozwiązane.

Drugi nieszczęśliwy wypadek miał miejsce w parę dni po wydarzeniach pęcickich. W pobliżu naszego domu przy ul. Prądzyńskiego 17 znalazło sobie schronienie na strychu w domu Nowocienia przy ul. Łukasińskiego poprzecznej od Sułkowskiego, grupa chłopców od „Suzina” w sile 11 ludzi. Nasze dziewczęta: Danusia Dessau [Danuta Dessau-Baczyńska ps. Żywia – przyp. red.], Żbikowska [Hanna Żbikowska ps. Zofia – przyp. red.] i Lilia Kordubianka miały zaopatrywać ich w żywność. Młodzi nie wytrzymali dłuższy czas na strychu, wymykali się i defilowali niekiedy z bronią sądząc, że ich nikt nie widzi.

„Walski” wróciwszy z Ostoi , widząc to, polecił tej grupie zachowanie ostrożności i zwinięcie placówki. Oni jednak czekali na rozkaz od „Suzina”. Jednocześnie ja doniosłam o tym stanie rzeczy „Jowiszowi” i nalegałam żeby, natychmiast wszcząć akcję likwidacyjną. Było to w dniu 3 sierpnia. Następnego dnia powtórzyłam prośbę, jednak było i w tym przypadku za późno. W dniu 4 sierpnia, wczesnym popołudniem, kiedy w Ośrodku Zdrowia odbywała się odprawa sanitariuszek, ja udawałam się do willi Millera. Były puste ulice, tylko na skrzyżowaniu ul. Bohaterów Wolności z szosą warszawską spacerował wartownik niemiecki, pilnujący widać ruchu. Wtem szosą całym pędem przeleciał w kierunku w kierunku Warszawy wielki, odkryty samochód niemiecki z żołnierzami w błękitnych mundurach z pistoletami maszynowymi w rękach, jak na warszawskich łapankach. Wracając nie wiem dlaczego, ścieżką przy murze Millera, machając komuś ręką na pożegnanie, usłyszałam gwałtowny zgrzyt hamulców, tego samego wozu z gestapowcami i huk rozpylaczy.

Niemcy stojąc w wozie gwałtownie ostrzeliwali domek po drugiej stronie szosy na skos od domu Narożniaka. Opanowana myślę, że po drugiej stronie szosy w Ośrodku są zebrane nasze sanitariuszki, przeskoczyłam jednym susem szosę i powiadomiłam o wydarzeniach na szosie nasze dziewczęta, które bardzo szybko ulotniły się przez mieszkanie „Nadziei” [Aniela Zabłocka-Moniuszkowa ps. Nadzieja – przyp. red.], a my cichutko nasłuchiwałyśmy czy już Niemcy nie idą. Po jakiś 15 czy też 20 minutach usłyszałyśmy ciężkie uderzenie o drzwi. Był to Andrzej Drapiński, jakże zmieniony. Zdołał tylko wyszeptać: „Tam Janusz…”. Nie czekając na dalsze wyjaśnienie, zostawiłam rannego „Nadziei” i jakiejś innej sanitariuszce, wyskoczyłam prosto na ścieżkę prowadzącą wprost do Ośrodka, na tyły tego domku. Zastałam mego wychowanka Janusza Świerczewskiego ps. „Rawicz” leżącego już twarzą do słońca, rozpiętego z rozpiętym pasem i pustą kaburą. Wzięłam go za rękę, na środku czoła zobaczyłam tylko trzy guzy, po zatrzymanych kulach. Wiedziałam od razu, że chłopak już nie żyje, ale pędem pobiegłam do najbliższego lekarza przy ul. Bohaterów Wolności do dr. Porazińskiego. Doktor, znany z porywczości, nie odezwał się ani słowem, zostawił pacjentów i poszedł ze mną. Stwierdził śmierć Janusza i zajął się ratowaniem Andrzeja. Do opatrunku był koniecznie potrzebny gips. Na szczęście dr. Kosiński w Ambulatorium Kolejowym miał pół kilo gipsu, co musiało wystarczyć. Z późniejszej relacji wynika, że całe zajście przedstawiało się tak…

Zgrupowanie nie mogąc się doczekać na autorytatywne rozkazy, przesyłam raporty do „Suzina”. Tym razem za „Jarka” zgodził się iść „Rawicz”. Szosa biegła nasypem, a po jej obu stronach były dość głębokie rowy i o tej porze suche. Aby sobie skrócić drogę chłopcy szli przez pola Mikołajczyka i pewno zagadani, wychylili się z rowu akurat wtedy, gdy patrol niemiecki nadjeżdżał. W pierwszym odruchu zdawało im się, że uda im się przeskoczyć te parę kroków do Ośrodka. Janusza początkowo ochraniała ściana domu, biegnąc zdążył wyjąć broń, którą znalazłam za parkiem w zielsku. Andrzeja dosięgnęła kula w szyję nad samym rowem.

Jeden z żołnierzy przystąpił do leżącego i dwa razy z bliska wycelował w głowę, lecz trafił w samą szyję, potwornie ją roznosząc. Dziś Andrzej Drapiński jest inżynierem i mieszka w Warszawie w blokach na Tamce. Po operacji trzeba było go ukryć. Jego rodzice, dość zamożni posiadacze dużego domu po drugiej stronie torów. Już po godzinie policyjnej poszła do Drapińskich „Anna” [Michalina Demel ps. Anna – przyp. red.], żeby ojcu przekazać wiadomość o wypadku Andrzeja. Ten zaślepiony człowiek wpadł w jakiś szał i chciał oddawczynie tej wiadomości oddać w ręce Gestapo, które urzędowało tuż za ścianą. Musieliśmy ukryć tak rannego, aby ojciec nie wiedział gdzie on jest. Nawiasem mówiąc ojciec okazał się bardzo zdolnym fałszerzem pieniędzy, poprzednio już aresztowanym przez Niemców.

Zabitego „Rawicza” przeniosłyśmy do pustego pokoju, skąd odbył się pogrzeb na cmentarzu w Gołąbkach. Na pogrzebie byłam razem z najbliższą rodziną Janusza, którą zawiadomiłam osobiście w Pruszkowie przy ul. Stalowej 20. W rok potem na prośbę matki Janusza przy pomocy Straży Pożarnej – również moich uczniów dokonaliśmy ekshumacji zwłok do Pruszkowa.

Po tych wypadkach ta grupa chłopców została definitywnie rozwiązana. Co gorętsi powędrowali do lasu jak na przykład mój siostrzeniec Jerzy Skawiński (zgrupowanie 106 DP AK w Lesie Miechowskim).

Nasza placówka w Ośrodku działała jednak nadal, a te dwa wypadki nie zahamowały jednak dalszej pracy, zachowując daleko posuniętą czujność. W pierwszych dnia Powstania zgłosił się do mnie p. Julian Szewczyk [Julian Szewczyk ps. Szeliga, dowódca Wojskowej Służby Ochrony Powstania w Piastowie – przyp. red.], ofiarowując swą pomoc w WSOP, a ta współpraca okazała się bardzo owocna. Kiedy Niemcy wywozili maszyny i urządzenia z „Tudora” [„TUDOR” Zakłady Akumulatorowe S.A. w Piastowie – przyp. red.], to doktor Kosiński postanowił uratować cały gabinet lekarsko-dentystyczny. Zwrócił się do mnie o lokal, który odnalazłam. Nie pamiętam numeru, ale był to parterowy domek przy ul. Krakowskiej po tej samej stronie co kościół, za ul. Mazurską. Ten gabinet doczekał się właścicieli. Zaopiekowali się nim państwo Demel [Władysław Demel ps. Hardy, zastępca dowódcy Wojskowej Służby Ochrony Powstania w Piastowie – przyp. red.] i Szewczyk. Dokuczał nam brak wiadomości, więc początkowo cały mój dom na zmiany nasłuchiwał radia i przy pomocy „Walskiego” i maszynistki Rawiczównej [Emilia Korduba-Kaczmarek ps. Rawiczówna, Rawicz – przyp. red.] redagowaliśmy niewielką ilość biuletynów. Niedługo przedtem uzyskałam (nie wiem dlaczego) powielacz od pana dyrektora Adama Białeckiego (ludowca), ale znów nie mieliśmy matryc. Tak było do pojawienia się warszawiaków.

Zmiana komendanta

Zaraz po śmierci Janusza przedstawiono mi nowego komendanta Podrejonu Piastów „Kanię” – Jana Gmaja – zięcia powszechnie szanowanego Samoraja. Wraz z nim przedstawił się mi się „Mirża” – Jerzy Szubert – jako oficer dwójki, który miał czuwać jakoby nad naszym bezpieczeństwem. Już przed powstaniem wyrobiono mi fałszywe kenkarty na nazwisko Błeszyńska. Praca układała się nam bez kontrowersji, chociaż miały miejsce osobiste różnice zdań. Z miejsca zaczęliśmy wydawać wspólną prasę. Na razie u mnie, a kiedy to wydawało się zbyt uciążliwe, to przenieśliśmy redakcje do domu Gmajów, a powielanie na ul. Żytnią koło fabryki. Bardzo dużą usługę oddały nam warszawianki, krewne lub znajome Gmajów, tak zwane siostry Lamers. Średnia – lekarz, utraciła nogę, a najstarsza Maria była zdolną maszynistką. O 6 rano każdego dnia zbierała się u „Kani” czwórka redakcyjna ze swoim materiałem. „Ciocia”, „Kania”, „Mirża” i pani Maria, po krótkim uzgodnieniu dyktowaliśmy maszynistce, a czekający harcerz lub nasza kurierka przenosiły to na powielacz. Najpóźniej już o 8 rano wiadomości szły w świat. Pismo to nazywało się „Komunikat Informacyjny”. Tylko jeden raz nierozgarnięta kolporterka dała się nakryć, nie pamiętam jej nazwiska, ale po niespełna dwóch dniach wykręciła się szczęśliwie i praca szła dalej.

Wysiedleni

Kiedy padła Wola, było to przypuszczalnie około 6 czy też 7 sierpnia, to wypędzeni mieszkańcy tej dzielnicy opadli całą ławą na Piastów, gdzie nie było Wehrmachtu, a administracja była zastępczo polska. Nasz Ośrodek został oblężony głodnymi i rannymi. Wywlekaliśmy wszystkie swoje zapasy. W tej maciupeńkiej kuchni, gdzie nie było kotłów, codziennie wydawano tysiące posiłków. Celem usprawnienia naszej pracy najbliżej mieszkające panie jak: Mormon, Zaborowska, Myśliborska, Sadowska, gotowały dodatkowe gary u siebie, które przenosili do Ośrodka panowie. Nikt nie odszedł głodny i niezaopatrzony. Obliczyliśmy, że prawie dwa tysiące uciekinierów odwiedziło nasz Ośrodek, który od razu stał się główną ekspozyturą ratowniczą. Oprócz WSK i AK zgłosiły się tłumy chętnych do pomocy. Najbardziej była pożądana pomoc panów, którzy jeździli po gospodarzach i po dworach kwestując lub w jakiś inny sposób zdobywając żywność.

W związku z ciągłym napływem do Piastowa coraz to nowych rzesz wysiedleńców, zmuszeni byliśmy założyć nowe dodatkowe punkty kuchenne, a mianowicie na polu obok gminy, którą kierowała „Irys” [Irena Krzepińska (Krzemińska) ps. Irys – przyp. red.]. W każdej kuchni pobierało posiłki co najmniej 400-500 osób. Na posiłki te składał się talerz zupy i kromka chleba, a dzieciom starano się dostarczyć nawet i mleko, które otrzymaliśmy od miejscowych gospodarzy. Niektóre osiadłe już warszawianki pomagały w gotowaniu. Za to dostawały podwójną porcją. Muszę podkreślić z pełną satysfakcją, że nasze panie nie uchylały się od żadnej najcięższej roboty, kiedy trzeba było to obierały kartofle, jarzyny, nosiły wodę, myły kotły. Tak samo i sanitariuszki imały się wszystkich zajęć, były tak zgrane, że ani razu nie spotkałem się z odmową lub tchórzostwem. Najlepszy dowód, że kiedy dostaliśmy wiadomość, że Niemcy mają do „Tudora” przywieźć 5 szpitali z Dzieciątka Jezus na czele, to na mój rozkaz (raczej prośbę) 30 kobiet, jakie były wtedy pod ręką rzuciły się tej brudnej i ciężkiej roboty. Wszystkie pokoje i sale prawie do półtora metra były zasłane papierami, szkłami, odpadkami, nieczystościami. Była już prawie godzina 11 czy też 12, trzeba było się spieszyć, żeby do wieczora zdążyć i zdążyłyśmy. Prawda, że obsługa sanitarna i lekarze kręcili nosami na brudy i brak sprzętu, ale nie wyobrażali sobie ile pracy i jak szybko przygotowaliśmy pomieszczenia do ich przyjęcia. Innym przykładem poświęcenia i subordynacji była pani Jadwiga Mormon, która mimo, że utraciła jedynaka, zaraz po pogrzebie zjawiła się na dyżurze.

Pomoc materialna

Mimo całego wysiłku przy zbieraniu żywości na polach, w dworach jak Reguły, u gospodarzy tak bogatych jak i biednych, było jeszcze jedno niespodziewane źródło zaopatrzenia, a mianowicie RGO [Rada Główna Opiekuńcza – przyp. red.] i PCK [Polski Czerwony Krzyż – przyp. red.] oraz Spółdzielnia „Społem” i piekarnia Pińskiego – komitetowa, w której znajdował się spory zapas mąki.

Pierwszy zgłosił się do mnie do Ośrodka pan Julian Szewczyk i Pan Fabian (ojciec). Jeden reprezentując RGO, a drugi PCK ofiarowali swą pomoc i stworzyliśmy jakby trzyosobowy Społeczny Komitet Pomocy. Mnie to bardzo dogadzało, gdyż stwarzało to pozory legalności i dawało realną pomoc. Dużą pomoc materialną udzielała nam też Spółdzielnia „Społem”, której kierownikiem był Paćko, a członkami zarządu byli Jan Sadowski, Owczarczyk [Jan Owczarczyk ps. Giedymin – przyp. red.], Zaborowski [Feliks Zaborowski ps. Pieniążek – przyp. red.] i Panfil [Jan Panfil ps. Pedał – przyp. red.]. PSS – „Społem” przekazywało na ręce Stanisława Demela, który był głównym magazynierem w RGO i PCK i zajmował się rozprowadzaniem zasobów do kuchni. Z tymi organizacjami WSK i AK pracowało do końca, to jest do dnia 17 stycznia 1945 r. Pan Stanisław Demel należał do konspiracji od października 1939 r. do 17 stycznia 1945 r. Był zastępcą dowódcy plutonu „Seligi” – Juliana Szewczyka (WSOP).

Prócz powyższych spraw, od momentu wkroczenia do Piastowa wygnańców z Warszawy otrzymałam polecenie osobistego wyszukiwania i weryfikacja prawdziwych powstańców. Pomagało mi w tym kilka młodszych kobiet. Również pewną pomoc finansową otrzymywałam z Pruszkowa. Pamiętam miejsce, ale nie pamiętam ulicy, zdaje się B. Prusa. Raz dostałam pięć tysięcy złotych zapomogi za odpowiednim pokwitowaniem, a kiedy przyjechało te pięć szpitali to kilka razy otrzymałam po tysiąc złotych na dożywianie rannych. Później otrzymywałam już mniejsze sumy. Wtedy to nasza kuchenka w Ośrodku obsługiwała tylko chorych w „Tudorze”. Kucharką i zarządzającą tymi placówkami była Maria Myśliborska ps. Krzywda, cudowna gospodyni, z tej niewielkiej sumy umiała wyczarować bardzo pożywne i smaczne drugie dania na sześćdziesiąt osób z mięsem, jarzynką. Pani Maria sama robiła zakupy i nikt nie wiedział, że ćwiartki wołowiny zastępowała koniną, która „Krzywda” dwa dni moczyła w occie i tak przyprawiała korzeniami i śmietanką, tak że chorzy byli zachwyceni. Myśleli, że to sarnina i „błogosławili”, że to chyba aniołów im Bóg przysłał. Mieliśmy stałe przepustki do szpitala. Dyrektor tego szpitala, a ordynator Szpitala Dzieciątka Jezus dr Konrad Okólski sam zgłosił się od pierwszej chwili, wszystkie nasze trzy służby pracowały nie tylko przy sporządzaniu posiłków, począwszy od obierania kartofli, jarzyn jak i pomocy sanitarnej, aż do pomocy pieniężnej i wyprawianiem w świat z autentycznym zameldowaniem lub fałszywą legitymacją sanitarną, gdyż Niemcy oszczędzali wszystkie opaski i legitymacje biało-czerwone.

Kiedy więc młody człowiek dostawał wałówkę na drogę i odpowiednią legitymację. Te legitymacje, lub zaświadczenie, a niekiedy i kenkarty ze wstecznym zameldowaniem ułatwiał nam nieoceniony pan Kowalski, który był zdaje się w AL [Armia Ludowa – przyp. red.]. Oczywiście nie nadużywałam tego źródła ze względu na obopólne bezpieczeństwo.

Raporty od „Sylwestry” mi mówią, że prócz codziennego dożywiania, wszystkie służby szykowały paczki i zanosiły najbiedniejszym, a pani Anna miała zlecone wyszukiwanie i opiekę najbiedniejszymi. Zorganizowaliśmy z delegatem PCK trzy sekcje: gospodarczą, zbiórkową i oświatową dla szpitali Próbowano w tym celu kwestę w niedzielę w kościele, ale z mizernym skutkiem. Gdy chorych z „Tudora” też objęłam rejestracją i wypłacaniem odpraw, to ta robota była coraz trudniejsza, bo wielu z powstańców było nieufnych, wielu też było bardzo ciężko chorych, że ich nie sposób było męczyć. Dopomagała mi dyrektorka, której syn zginął, a młodziutka kuzynka leżała z amputowaną nogą.

W listopadzie i grudniu 1944 r. zaczęto szykować spisy osób na paczki i na gwiazdkę. Tymi spisami objęto 100 osób i około 500 dzieci. Paczki te zorganizowano dzięki pomocy Spółdzielni „Społem”, RGO i PCK. Sekcja gospodarcza zajęła się przygotowywaniem około 60 krawatów i kilkudziesięciu starych koszul, 12 chusteczek oraz skarpetek i rękawiczek. 110 paczek trochę skromniejszych rozdaliśmy personelowi. Sanitariuszki i chora „Aldona” ratując opieszałość innych wykonały efektowne bileciki i przybrały paczki pięknie zielenią. Z tego 20 paczek doręczono chorym w terenie.

Ponieważ w tym czasie było krucho z pieniędzmi, tak u nas jak i w Pruszkowie, musiałyśmy ograniczyć racje żywnościowe. Panie Julianna i „Krzywda” wydawały drugie dania co drugi dzień, a to i z tego względu, że stan chorych się już zmniejszył, to obdzielano wszystkich chorych w liczbie ponad 100 osób.

Pani Narcyza pomogła znacznie w zbiórce na PCK, tak więc przy naszej pomocy i wydatnym wsparciu rozdano 500 paczek dla dzieci ze Spółdzielni i upieczono ciasto dla Domu Starców.

Rola Ośrodka Zdrowia

Od pierwszej chwili lokal Ośrodka oddawał nam ogromne przysługi. Był dyspozyturą całego naszego ruchu. Lekarzem naczelnym był dr Stanisław Makowski. Siostrami były Murse-Mucha, która wiecznie była w rozjazdach i Aniela Zabłocka, która całkowicie do naszych usług.

Poza wyżywieniem i opatrunkami do najważniejszych spraw należało zakwaterowanie tych tłumów. Dużo ludzi otwierało sobie sami podwoje mieszkań, ale to nie wystarczało. Mówiłam, że miałam adresy 190 opuszczonych niemieckich mieszkań, nie namyślając pisałam odręcznie pisma nakazujące otworzyć lokal i o przyjęciu 5, 7 a nawet 10 osób. Ten nakaz podpisywałam swoim niemieckim nazwiskiem i przykładałam niewyraźną pieczątkę Ośrodka. Przysyłałam tych petentów z naszymi z harcerzami i nie spotykaliśmy się z jakąś odmową. Takie same wezwania wysłałam również i do różnych innych zamożniejszych osób.

W ten sposób powstał Dom Położnych. Pani kapitanowa Skrzyńska (mąż zginął) dała nam znać, że w domu jej teściowej opróżniły się dwa pokoje z kuchnią. Natychmiast skorzystałyśmy z okazji. Nasze panie w mig sprzątnęły lokal, pościągały łóżka i w najbliższych dniach przyszło na świat czterech noworodków. Liczba ich niedługo osiągnęła stan 20 dzieci. Do końca naszej działalności opiekę nad domem położnych sprawowała pani Skrzyńska i jej córka Busia, oczywiście przy fachowej pomocy naszych sanitariuszek, akuszerek i doktora, których nazwisk nie pamiętam. Dom ten mieścił się przy ul. Bohaterów Wolności róg Sułkowskiego. Ja tylko wizytowałam ten obiekt i cieszyłam się, że to tak czysto i porządnie jest prowadzony. Myślę, że pani Skrzyńska ma jeszcze notatki, bo prowadziła kartotekę.

Przewidując, że może być dużo szokujących się rodzin sporządziłyśmy odpowiednie spisy i skrzynki na kartoteki przechodzących przez Piastów. Z naszych informacji korzystało bardzo dużo osób. Te kartoteki prowadziły przeważnie panie z poza konspiracji.

Najpilniejszą i najboleśniejszą sprawą był problem bezdomnych dzieci i zagubionych sierot. Na razie na krótko znalazły one schronienie, a nazajutrz pojawiły się ogłoszenia: „Sam chłopiec…Dziecko do wzięcia…Chłopiec półtora roku Kaczmarczyk…Hania lat 2-3…”. Trzeba było działać szybko. Najszybciej zgłosiła się z gospodarczego pani Katarzyna Grodecka i jej córki. Początkowo gnieździły się w ciasnym mieszkaniu państwa Grodeckich, a potem zostały przeniesione do różnych domów. Mimo tego zbiorowego zgromadzenia, mnóstwo dzieci znalazło licznych opiekunów. I tak pan Antoni Skórczyński przetrzymywał dłużej niż przez pół roku 11-letniego chłopca Suterkę, syna znanego skrzypka. Drugi jego brat trafił do naszego domu przy ul. Prądzyńskiego 17. Doszło następnie jeszcze kilkoro dzieci: 3-letni Marian i 9-letnia Mirka Majowie, porzuceni na ulicy oraz 10-letnia Zosia Sobieska. Dziećmi tymi opiekowała się siostra moja Jaśkiewicz-Skawińska.

Dom starców

Dom starców powstał samorzutnie. Zajęli oni pusty drewniany domek naprzeciwko tak zwany „Białego Pałacu”. Starcy ci prali w pralni i jeden z nich zdradził swą nędzę. Przeprowadziłam kontrolę i zobaczyłam przede wszystkim brudy. Wkroczył drużyna sanitarna, która zrobiła gruntowne porządki. Starcy dostali łóżka i konieczną bieliznę. Obok starszych obarczyłam opieką nad staruszkami nasz najmłodszy patrol, tak zwanych „Małych”: Jacek, Wojtek, Zygmunt, Andrzej, Zbyszek, Marek i Włodek. Chłopcy opiekowali się starcami, aż do ich wywiezienia.

Szpital zakaźny

Powstał na skutek nagłych zachorowań na tyfus na terenie szpitala w „Tudorze”. Szkoły nie były czynne, więc postanowiono w dzisiejszym Liceum im. Adama Mickiewicza urządzić szpital zakaźny i znów o pomoc zwrócono się do mnie. Grupa naszych bojowniczek na czele z „Rawiczówną” przygotowały wszystkie sale, które zapełniały się chorymi. W szpitalu zakaźnym służbę pełniły: „Rawiczówna” – jako starsza siostra, a pielęgniarkami były: „Aldona”, „Żywia”, „Halina” vel Halszka Kordubianka (łączniczka ze zgrupowania „Żywiciel”), „Anita” i jeden chłopiec z patrolu harcerskiego jako goniec. Rychło wszystkie sale zapewniły się chorymi i często ukrywającymi się młodymi ludźmi – na noc, na tydzień, bo i tak Niemcy jak i Rosjanie panicznie bali się tyfusu i ten szpital był dla nas najbezpieczniejszym schronieniem. Sama na sobie doświadczyłam, jak podczas jednej z łapanek w Warszawie ktoś krzyknął, że jestem chora na tyfus, to Niemcy mnie wypuścili.

Wydarzenia w terenie

Kiedyś chyba w lecie 1943 r. wstrząsnęła nami wiadomość o bestialskim zamordowaniu całej rodziny Maciągów. Żoną jednego z nich była młoda piękna Żydówka. Żeby ją ukryć cała rodzina przeniosła się w pola wiodące od ul. Żbikowskiej do Żbikowa, przy mało uczęszczanej drodze. Żydówka na noc chowała się w piwnicy. Ją i jej męża spotkał okrutny los. Podobny wypadek zdarzył się w następnym dniu na ul. Krakowskiej na podwórzu pewnego domu.

Janusz Świerczewski ps. Rawicz nie wiem dlaczego był przesłany, czy też odszedł od Suzina. Dość, że w 1944 r. należał do komórki sabotażowej w Ursusie. Robili tam jakieś wyskoki nieudane, a później udane. Kiedyś pod swoim tapczanem znalazłam całe archiwum broni. Od tego czasu dowódca Janusza zabronił mi się zwierzać o czymkolwiek, a wielka szkoda, bo nie mogłam im ani pomóc, ani poradzić.

Tym czasem przyszedł do Piastowa nowy policjant granatowy, który gorliwie służył Niemcom, pomagał w łapankach, kogoś zranił i zabił. Za co był wydany przez niego wyrok, a wykonawcami byli „Rawicz” i „Śmiały” ,[imię i nazwisko nieznane – przy. red.] przez to Janusz rozchorował się ciężko. Ten policjant na coś czatował przy pociągu do Warszawy, a następnie wstąpił na piwko do bufetu kolejowego. Ten moment wykorzystali nasi zamachowcy. „Śmiały” już obyty w tego rodzaju akcjach, przełożył z tyłu do szyi broń zmawiającemu, na szczęście towarzyszy mu Niemiec nie obrócił się. Z dymiącymi pistoletami rzucili się obaj do wyjścia. A jednocześnie przed aptekę zajeżdżał pełen samochód żołnierzy. Zamachowcy nie stracili głowy i wbiegli do tunelu, a po drugiej stronie czekały dziewczęta z rowerami. Nawet mój rower – damka nie wywołał większych kontrowersji. Wyrok ten był wykonany na początku 1944 r.

Latem 1943 r. przyjeżdżał do Piastowa po południu jakiś żandarm czy żołnierz z psem i szedł spacerkiem koło torów w kierunku Warszawy. Zwłoki jego znaleziono w pobliżu posterunku kolejowego Józefinów. Został razem z psem zastrzelony.

Najgroźniejszy jednak był zamach, jaki miał miejsce w maju czy też w czerwcu 1943 r. Niedaleko tunelu, przy ul. Lwowskiej stoi domek jednorodzinny nie jakiego Łobana [Lew Michajłowicz Łoban, rosyjski wojskowy, w czasie II wojny światowej członek Sondestab „R”, zamordowany 22 października 1943 w Piastowie pod Warszawą przez członków polskiego ruchu oporu. – przyp. red.] – zięcia Sonina [Wiktoryn Sonin, zięć Aleksandra von Lange, radcy dworu carskiego -przyp. red.], właściciela całego Piastowa, jako darowizny carskiej. Ten Łoban był wielkim przyjacielem Niemców i zapewne był Russdeutschem. U niego bywał często Pallen czy Polleg, rządca Pałacu Pod Blachą przy Placu Zamkowym. Pewnego dnia po urzędowaniu przyjechali obaj panowie na smaczny obiadek, a z nimi wysiedlili razem dwaj nieznajomi młodzi mężczyźni. Za nim zaczęli się gościć, to ci dwaj nieznani wyrok i Niemiec zginął. To nie przeszło bez echa. Niemcy kazali wybrać 10 zakładników wyznaczył najbardziej znanych bandziorów, a oszczędził ludzi zacnych i szanowanych.

Sam Boenke najpierw był okulawiony, a następnie zabity. O jego rodzinie nie wiem nic.

Wszyscy mocno żałowali dwóch par uciekinierów. Jedną był dr. Borsuk z żoną z Mokotowa. Jakiś łobuz zdał ich jako Żydów, a oni byli tylko przechrztami. Inna para to Hermani syn z matką. Zginęli dlatego, że ojciec ich był przechrztą. On sam z drugim synem przeżyli te cztery lata w Piastowie i wszyscy ich znali. Pracowali w kuchni nr 5 przy ul. Krakowskiej.

Powiązane hasła

”None

Skip to content