Wustinger-Wodzicka Hanna – Walka o przetrwanie
Hanna Teresa Wustinger-Wodzicka (1927-2011) w czasie okupacji niemieckiej mieszkała w domu przy ul. Kaliskiej 1, należącym do fabryki Polskiego Monopolu Tytoniowego, gdzie pracował jej ojciec, Alfred Wustinger, działacz konspiracyjny. Po ukończeniu kursu sanitarnego w czasie Powstania Warszawskiego służyła jako sanitariuszka (pseud. Hanna) w IV obwodzie „Grzymała” Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej. Została wypędzona z ludnością cywilną w sierpniu 1944 roku. W obozie Dulag 121 znalazła się dwukrotnie. W czasie pierwszego pobytu została skierowana do transportu przejeżdżającego przez Skierniewice, gdzie udało jej się uciec. Kiedy w wyniku łapanki znalazła się – wraz z dwa lata młodszą siostrą, Barbarą – w obozie po raz kolejny, została wysłana do KL Stutthof, a następnie do obozu pracy pod Grudziądzem. Prezentujemy fragment relacji Hanny Wustinger-Wodzickiej opublikowanej w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje Wojenne Dzieciństwo”, tom nr 11, wspomnienie pt. „Walka o przetrwanie”).
[…]
Kończył się rok 1943. Atmosfera była napięta. Nasiliły się uliczne egzekucje, które starszym i słabszym psychicznie odbierały nadzieję na doczekanie wolności. Dla poprawienia nastroju postanowiliśmy urządzić Sylwestra. Tańczyło się przy płytach, ale niewiele z tego wychodziło. Niektórzy grali w brydża, inni rozmawiali o najważniejszych sprawach. Zbliżała się godzina 24.00. Umilkła muzyka taneczna i Remek puścił na cały regulator hymn „Jeszcze Polska nie zginęła”. Na szczęście nikt nie wezwał Gestapo, aby nas aresztowało.
Praca w szpitalu pochłaniała mi coraz więcej czasu. Utrudnieniem stały się codzienne dojazdy do szkoły z Podkowy Leśnej, gdzie zamieszkałyśmy wiosną 1944 roku w obawie przed nalotami. Jeden z takich nalotów – w nocy z 12 na 13 maja 1943 roku – pochłonął kilkanaście ofiar spośród mieszkańców terenu fabryki, ukrytych w żelbetowym magazynie surowca. Bomba wpadła prosto do schronu.
Getto płonęło, a „żyrandole” dodatkowo oświetlały miasto. Było strasznie.
O ile pamiętam, nasze wyjazdy do Warszawy (do szkoły) zaczęły się w roku 1942. Zamieszkałyśmy wtedy w Radości u ciotki naszych przyjaciół, która, będąc właścicielką domków letniskowych, jeden z nich odstąpiła nam. Jazda do szkoły i z powrotem była makabryczna. Wchodziło się i wychodziło z wagonu przez okno. Bombardowanie stolicy odczuwało się tak, jakby działo się to tuż, tuż. Żyło się w ciągłym stresie. W roku 1943 – po wspomnianym nalocie – wyjechaliśmy do rodziny, która miała domek letni pod Radzyminem. Do szkoły i do pracy dowoziła nas ciuchcia radzymińska, która, podobnie jak kolejka EKD, była całkowicie opanowana przez ludzi podziemia, szmuglerów i uczniów. I tu jednak zdarzały się łapanki. Kiedyś w drodze do Warszawy widziałam ludzi powieszonych wzdłuż torów.
Ojciec dostał z Kedywu rozkaz zorganizowania szpitala na czas planowanego Powstania. Jako kierownik administracji fabrycznej pod różnymi pretekstami sprowadzał więc łóżka, płótno na pościel i fartuchy, narzędzia chirurgiczne itp. Gromadzono również żywność. Pościel i bieliznę szyły wychowawczynie żłobka i przedszkola, którego klasy miały być zamienione na sale szpitalne. Posiłki miały być gotowane w fabrycznej stołówce w suterenie.
Niemcy ewakuowali się na zachód. Dzień i noc ulicą Grójecką ciągnęły kolumny aut pełnych wojska i sprzętu. Dyrektor fabryki był optymistą. Wierzył, że Powstanie potrwa 3 dni i będziemy wolni. Wszyscy dziwnie liczyli na pomoc zza Wisły. Przyszła niedziela 30 lipca 1944 roku. Łącznik przyjechał do Podkowy po tatę. Bez słowa spakowałam plecak i mimo protestów mamy pojechałam razem z ojcem. Zostałam na Kaliskiej, gdzie miał powstać szpital wojskowy. Ale zanim go zorganizowaliśmy, nastąpiły nieprzewidziane wypadki. Piątego dnia Powstania został śmiertelnie ranny dyrektor wytwórni por. Roman Kubec.
Wobec ciągłego zagrożenia od strony Kopińskiej, w obawie o naszych rannych postanowiono ewakuować szpital do prywatnego mieszkania przy ulicy Jotejki. Nie mieliśmy światła ani wody. W dniu 10 sierpnia wpadli tu własowcy i zaczęli mordować rannych, bezbronnych powstańców. Byliśmy bezsilni. W momencie, gdy zeszłam do piwnicy zanieść lekarstwo chorej pacjentce, własowcy wtargnęli tam, wrzucili granat, a następnie kazali wszystkim wychodzić. Ktoś zdarł ze mnie fartuch z opaską Czerwonego Krzyża. Kazali nam się ustawić w szeregu z podniesionymi rękami. Zabierali złoto i inne precjoza. Ja na szczęście nie miałam nic świecącego, więc dali mi spokój. Następnie pognali nas Kaliską w stronę Grójeckiej, na Zieleniak. Idąc Kaliską zobaczyłam makabryczny widok: na podwórku naprzeciwko bramy wjazdowej do monopolu leżała sterta trupów. Być może niektórzy ludzie jeszcze żyli… Na Grójeckiej, całej zasłanej gruzami, doskoczył do mnie własowiec, ścisnął mocno za ramię i krzyknął: „Ty partyzant! Prowadź do partyzantów!”. Podrzucał przy tym maleńki pistolecik, w którym odbijały się promienie słoneczne. Stanęłam jak słup soli. On zaś na zmianę to podrzucał to przykładał mi broń do skroni grożąc, że mnie zabije, jeśli go nie zaprowadzę. Odsiecz przyszła niespodziewanie. Podbiegła do nas pani, której zanosiłam do piwnicy lekarstwo. Już z daleka krzyczała do niego po ukraińsku, żeby mnie puścił: „nie widzisz, że to jest dziecko!?”. Mnie zaś wyszarpnęła dosłownie z jego szponów i pchnęła w kierunku rozwalonego domu.
Otumaniona zupełnie dotarłam do Zieleniaka. Tam ku mej wielkiej radości spotkałam tatę i mnóstwo znajomych, którzy zaraz zaczęli się rozglądać za kryjówką dla dziewcząt. Nie mam pojęcia skąd przyciągnęli grube bale o kwadratowym przekroju. Ułożyli po dwa jeden na drugim, tworząc jakby sarkofag. Kazali nam się tam położyć, przykryli jakimiś deskami i tak przetrwałyśmy do następnego dnia. Przy samym sarkofagu słyszałyśmy tylko wrzaski własowców i strzały z tych ich cichostrzelnych pistolecików. Trup słał się gęsto. Nie wiem, czym się kierowali strzelając, bo chwała Bogu nikogo z naszych nie dosięgła ich kula.
Koło południa kazali nam się ustawić w kolumnę i skierowali na Dworzec Zachodni. Gdy mijaliśmy jakieś rozsypane srebra, ojciec schylił się i podniósł łyżkę. „Po co ci ta łyżka tato?” – spytałam. „Bo widzisz – odparł tata – człowiek, mając łyżkę, nigdy nie będzie głodny. Gdy byłem na froncie włoskim poszedłem z kolegą na patrol. Kiedy szliśmy wzdłuż jaskiń, poczuliśmy zapach gotującej się zupy. W jednej pieczarze stał opuszczony kocioł – widocznie wróg wycofał się w pośpiechu. Byliśmy głodni, ale nie mieliśmy ani menażki ani łyżki”.
Wylądowaliśmy w Pruszkowie. Zapędzono nas do jakiejś dużej hali, w której nie było nawet na czym usiąść. Spotkaliśmy tam kuzynkę, którą przywieźli z Woli. Była to ta sama kuzynka mamy, która we wrześniu 1939 roku wędrowała razem z nami. Miała ze sobą kilkadziesiąt jajek. Radość była ogromna. Stryj znalazł kawał blachy, pozaginał rogi i masowo gotowaliśmy te jajka na jakichś cegłach.
Później pognali nas do transportu. Po drodze Marysia znikła nam z oczu. Więcej jej nie widzieliśmy – zginęła w Bergen-Belsen. Załadowali nas do bydlęcych wagonów, ale nie zaplombowali. Przynajmniej przez szparę docierało do wnętrza świeże powietrze. Był upał. Po pewnym czasie ludzie zaczęli wyskakiwać z wagonów. Rozpoczęła się strzelanina. Wielu zginęło, ale niektórym udało się uciec. Po tym wydarzeniu zatrzymali pociąg i zaplombowali wszystkie drzwi. Tak dojechaliśmy do Skierniewic. W mieście energicznie działało RGO. Co chwila słychać było krzyk: „Jak to, ludzie jadą w zaplombowanych wagonach!? Proszę natychmiast je otworzyć!”. Gdy posłusznie otworzyli wagony, zainteresowanie pracowników RGO jeszcze się wzmogło: „Jak to, tu nikt nie zemdlał!?”. W tym momencie zaczęliśmy się rozglądać za osobą nadającą się do tej roli. Trafiło na mego ojca. Schorowany, z zapadniętymi policzkami, idealnie spełniał warunki. Szybko położył się na desce, po czym wyniesiono go i pozostawiono na peronie. Ktoś kazał mi go ratować. Dali mi opaskę RGO, kubek z wodą i wypchnęli z wagonu. Pochyliłam się nad ojcem. Żandarm przystanął przy nas i zapytał, co mu jest. „Nie widzi pan, że zemdlał?” – odpowiedziałam. „No, jak pociąg odjedzie, to zbadają go nasi lekarze na dworcu”. Usłyszałam jak pociąg rusza. Kątem oka zobaczyła, że stryj oparty o rozsuwane drzwi patrzył za nami. Nie zaplombowali wagonów.
Dobiegli do nas kolejarze. Akcja była sprawna. Złapali ojca i polecieli przez tory, przez łąkę do kolonii domków kolejarskich. Ledwie za nimi nadążyłam. Weszli do mieszkania, położyli ojca na łóżku i powiedzieli: „Może pan już otworzyć oczy”. Żona któregoś z nich postawiła na stole dymiącą zupę. Powiedziałam, że po drugiej stronie torów mam krewnych w Mokrej Prawej. Zaprowadzili nas na miejsce. Ciotka, której prawie nie znałam, zgotowała nam królewskie przyjęcie. Zmęczeni położyliśmy się spać. Rano poderwał mnie ze snu ktoś głośno wypowiadający moje nazwisko. Myślałam, że przyszli po nas, ale okazało się, że nie. Odwiedziła nas bardzo miła pani z RGO. Powiedziała, że z pociągu wysadzono dziewczynkę, która widziała nas na peronie i stwierdziła, że bez nas nigdzie nie pójdzie. Była to Mira, 11-letnia siostra mojej przyjaciółki, zamordowanej na jej oczach przez własowców. Matkę też zabili. Ojciec dziewczynki od roku już nie żył.
Poderwaliśmy się z ojcem z łóżek i razem z panią z RGO – inżynierową Witkowską – poszliśmy na spotkanie z Mirą. Po drodze powiedziała nam, że jest dobrze sytuowana i nie ma dzieci, więc chętnie weźmie dziewczynkę na wychowanie. Mira, gdy się o tym dowiedziała zaczęła płakać, że chce iść z nami. Ja tłumaczyłam Tacie, że jesteśmy teraz jak rodzina i nie możemy jej zostawić. Choćby tylko o chlebie i wodzie, ale musimy być razem. No i tak się stało. Mira została z nami. Spaliśmy gdzieś w jakimś pokoju na wiązce słomy. Przez trzy noce krzyczałam z powodu bólu kręgosłupa. W końcu sprowadzili jakiegoś lekarza staruszka, który dał mi leki i następnego dnia doszłam do siebie. Ojciec poszedł do lekarza ze swoimi wrzodami żołądka. Skierowali go na prześwietlenie. Dostał jakieś zaświadczenie. Może była to przepustka upoważniająca do wyjazdu pociągiem do Podkowy? – Nie wiem.
Tego samego dnia, kiedy my szykowaliśmy się do wyjazdu do Podkowy, ciocia Marysia (wysiedlona z Monasterzysk) powiedziała do mamy: „Wiesz Jasiu, oni dzisiaj przyjadą. Może zrobimy większy obiad?”. Widząc mamy niedowierzanie dodała: „Oni przyjdą od strony lasu, nie ulicą. Najpierw idzie Fredko, później jakaś dziewczynka, a na końcu Haneczka. Ale nie widzę Henryka. Jest jakiś zamazany…”. No cóż, ciotka miała rację. Przyszliśmy, tak jak przewidziała. Radość była ogromna – byliśmy w komplecie. Zastaliśmy w naszym domu jeszcze dwie panie – jedna pracowała w monopolu i znalazła nasz adres w gminie, a druga była jej przygodną znajomą.
Willa, w której mieszkaliśmy, stała pod lasem. Pewnego dnia, gdy rozsiadłyśmy się przy oknie, aby pocerować sobie pończochy, zauważyłyśmy po przeciwnej stronie ulicy rozstawione wojsko. Nikt nie wiedział, co to znaczy. Na wszelki wypadek kazałyśmy ojcu położyć się do łóżka. Po chwili usłyszeliśmy dobijanie się do drzwi. Mama otworzyła i struchlała. Dwóch żandarmów rozkazało nam wyjść z domu. Jeden wszedł do pokoju, w którym z zamkniętymi oczami, zapadniętymi policzkami i w pozycji „na baczność” leżał ojciec. „Co mu jest?” – zapytał. Wyjęłam z szafy rulon z prześwietleniem żołądka i wrzasnęłam: „Nie widzi pan?! Gruźlica!”. Efekt był natychmiastowy. Wyskoczył z pokoju i szybko zamknął za sobą drzwi. No tak, ale za to wygarnęli z domu obydwie panie, mnie, moją 15-letnią siostrę i chcieli zabrać mamę. Mira rzuciła się mamie na szyję plącząc, że jej nie puści. Oni popatrzyli po sobie, poszwargotali, wreszcie machnęli ręką i poszli. Zabrali tylko mnie z siostrą i obie panie. Popędzili nas do Brwinowa, skąd pociągiem dojechałyśmy do Pruszkowa. Dałam komu kartkę do mamy ze wskazówkami, gdzie i w jaki sposób powinna reklamować. Rzeczywiście, tak zrobiła. Rano, gdy nas wygarniali z dużej hali, przybiegła siostra z Czerwonego Krzyża i wywołała nas po nazwisku. Powiedziała, żebyśmy tu na nią poczekały dopóki nie wróci. Niestety, zaledwie odeszła, a już żandarm kazał wszystkim wsiadać do pociągu. Weszłyśmy do bydlęcego wagonu i smutne usiadłyśmy pod ścianą. W pewnym momencie w drzwiach stanęła kędzierzawa dziewczynka i powiedziała, że wiozą nas na śmierć, bo ona jest Żydówką i została rozpoznana. Po czym rozejrzała się i usiadła obok mnie. Po kilku minutach rozmowy wiedziałam już, że obie jesteśmy wychowankami tej samej szkoły, że ona zdała dużą maturę, jej ojciec jest lekarzem i pracuje w szpitalu na Woli, a matka Francuzka (aryjka) zginęła w getcie lwowskim.
W drzwiach wagonu pojawiła się siostra w białym fartuchu, mówiąc, że może uratować jedną osobę. Od razu wysunęłam moją siostrę, jako najmłodszą. Kobieta zdjęła fartuch i kazała jej założyć. Dała jej jeszcze jakąś karteczkę, coś wytłumaczyła i obie oddaliły się. Wyjrzałam dyskretnie i serce mi zamarło. Manewr siostry obserwowali gestapowcy ze swojego zielonego wagonu. Gdy obie zbliżyły się do nich, zrobili wielką awanturę. Moja siostrę chcieli wysłać do jakiegoś innego transportu. Ledwie ich ubłagała, żeby pozwolili jej wrócić do mnie.
Wagony zostały zaplombowane. Wyruszyliśmy w nieznaną podróż z obawą i jednocześnie nadzieją, że może nie wiozą nas na śmierć. Co rusz gdzieś się zatrzymywaliśmy. Nie mieliśmy pojęcia dokąd jedziemy. W końcu przez okienko zajrzało słońce, a przez szparę między deskami dojrzeliśmy nazwę stacji – Marienkirche. „Malbork!” – wykrzyknęłyśmy chórem. Właściwie nie było powodu do radości, ale ucieszyła nas znajoma nazwa. Koło południa pociąg zatrzymał się na stacji Tiegenhof (obecnie Nowy Dwór). Kazali nam wysiąść. Następnie zapędzono nas do ciuchci. Jechaliśmy wśród ogródków pełnych kwiatów. W głębi stały czyściutkie domki. Ludzie patrzyli ciekawie, ale już bez tej wrogości, jaką zaszczepili im hitlerowcy mówiąc, że budują obóz dla złych Polaków. Już nie tylko spoglądali, lecz podawali nam wodę, co kiedyś było zabronione.
Skończyły się ogródki, a zaczął się las, w głębi którego widniała biała willa. Potem dowiedzieliśmy się, że mieszak w niej Lagerfuhrer. Nagle zrobiło nam się straszno. Przez drzewa zaczęły prześwitywać druty kolczaste, stanowiące ogrodzenie obozu. Nad bramą widniał napis: „Waldlager Stutthof’.
Wyładowano nas z ciuchci i zapędzono na plac, na którym w słońcu staliśmy parę godzin. W sąsiednim kwartale siedziała w kucki grupa kobiet w białych chusteczkach na głowach. Były to Żydówki.
Ulokowano nas wstępnie w świeżo wybudowanym baraku, w którym na podłodze leżały jeszcze pachnące lasem wióry. Na tych wiórach kazali nam się rozlokować. W porze obiadu dwóch więźniów przyniosło kocioł „zupy”. Wylali ją do koryta – takiego jak dla świń. Nie mieliśmy menażek ani łyżek (przypomniała mi się łyżka znaleziona przez ojca). Ci, którzy mieli jakieś naczynia, czerpali tę bryję prosto z koryta, by po jednym łyku wylać ze wstrętem na ziemię. I tu stało się coś niesamowitego. Więzień, który przyniósł zupę ukląkł, rozejrzał się, czy nie widzi go jakiś Niemiec i nabożnie zlizał z ziemi resztki. Myśmy jeszcze nie wiedzieli, co to jest głód.
Po drugiej stronie podwójnego ogrodzenia, przez które płynął prąd, stało kilku więźniów. Błagalnie patrzyli na ludzi palących papierosy. Zaczęliśmy więc rzucać im, co kto miał. Łapali szczęśliwi, ale prawie płakali, gdy ktoś źle wycelował i papierosy upadały między drutami.
Siedzieliśmy nic nie robiąc i truchleliśmy na myśl, co oni z nami zrobią. W końcu zaczęli brać ludzi partiami do golenia, kąpania i przebierania w pasiaki. Znów powiało grozą. I oto ktoś znalazł w kieszeni ulotkę, jakie Niemcy zrzucali nad Warszawą, zachęcając do wyjścia z miasta. Obiecywali przy tym pracę, dom, wikt i opierunek. Zwołaliśmy naradę i zastanawialiśmy się, jak tu wykorzystać tę ulotkę w naszej sytuacji. Doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie pójść z nią do Lagerfuhrera i poskarżyć się, jakiego to na nas dopuszczono się bezprawia. Przecież zachęceni ofertą naszych „dobroczyńców” właśnie oczekiwaliśmy spełnienia ich obietnic!
Problem rozwiązał się sam, bo z Berlina przyszedł rozkaz, aby w związku ze zbliżającym się frontem kierować ludzi do budowy fortyfikacji. Nasza koleżanka poszła na giełdę pracy i dowiedziała się, że będą wywozić rodziny. Na rogu baraku spotkała kolegę z Powstania, który natychmiast jej się oświadczył – „niech pani będzie moją żoną!”. „No dobrze, ale ja mam jeszcze koleżanki”. „A ja mam kolegów!”. Od słowa do słowa dobraliśmy się parami, drżąc z emocji, czy przypadkiem nie będą sprawdzali dokumentów. Ale nasi „dobroczyńcy” nie byli tacy drobiazgowi. Wyprowadzili nas zaraz do ciuchci i w blasku wschodzącego słońca wyjechaliśmy na dworzec kolejowy. W naszej grupie rej wodziła „ciotka z majdanem”. Tak ją ochrzcił jeden z kolegów i jeden z kolegów. „Ciotka” miała blond kok, sukienkę w duże koła i mnóstwo walizeczek i torebeczek, które układała na kocu, wiązała w supeł i zarzucała sobie wszystko na plecy. Nie opuszczał jej dobry humor i całe zło, które było naszym udziałem, jej jakby nie dotyczyło. Lubiła się śmiać i śpiewać.
Nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą i to budziło największy niepokój. W pewnym momencie pociąg zatrzymał się w szczerym polu i kazano nam wysiadać. Na stertach leżały łopaty, które kazali wziąć i udać się za przewodnikiem. Zaniepokoiło nas, że przyjechał z nami ze Stutthofu niejaki Zielonka – straszna kreatura. Byliśmy przekonani, że będziemy musieli tymi łopatami sami sobie wykopać groby, po czym zostaniemy rozstrzelani. Ale na szczęście nic takiego się nie stało. Szliśmy może ze dwa kilometry, aż dotarliśmy do położonego wśród lasu wzgórza, u stóp którego leżały sterty segmentów z dykty. Okazało się, że mamy sobie z tego budować baraki, w których będziemy mieszkać. W miarę posuwania się budowy stwierdziliśmy, że są to kojce dla koni. Baraki miały okrągły kształt i zadaszenie jak w pagodzie. Nie było podłogi. Naprzeciwko siebie było doje drzwi, a w każdej połowie między nimi po pięć kojców. W każdym z kojców spały po 4 osoby. Nasz barak stanął na szczycie wzgórza, żeby deszcz szybciej spływał. Ale niezależnie od tego marzliśmy potwornie. Spało się we wszystkim, co kto miał. Drewniaki, które dostaliśmy były o kilka numerów za duże i nie nadawały się do wchodzenia pod górę. Najczęściej więc nosiliśmy je w ręku. Stąpanie boso po mokrej, a później pokrytej szronem lub śniegiem nie było wcale zabawne.
Zaczęliśmy myśleć o ucieczce. Oczywiście pierwszy pomysł, aby uciekać grupą, nie nadawał się do realizacji. Wpadlibyśmy natychmiast. Projekt upadł, ale nie pojawił się żaden inny. Postanowiłam zatem uciekać tylko z moją 15-letnią siostrą. Poszliśmy z ludźmi do roboty w lesie, a stamtąd wydostałyśmy się na szosę przemykając między krzewami, aby nie dostrzegli nas karabinierzy. Udało się. Przed nami 12 kilometrów do Grudziądza. Wzięłyśmy ze sobą ręcznik i „mydło”, aby w razie wpadki wytłumaczyć się, że idziemy się wykąpać, bo w obozie są wszy. Już na obrzeżach miasta dopadł nas żandarm na rowerze i od razu zaprowadził na odwach na przesłuchanie. Wypytywał każdą z osobna. Pierwsza musiała zeznawać tak głośno, żeby druga, siedząca w poczekalni, wszystko dobrze słyszała i powtórzyła słowo w słowo. Niestety na tym się nie skończyło. Żandarm zaprowadził nas do centrum miasta, do jakiegoś budynku z czerwonej cegły. Kazał wejść do pokoju, w którym przy stoliku siedział młody gestapowiec. Ten zaraz skierował na nas snop ostrego światła. Trzeba było mu opowiadać wszystko od początku. Po jakimś czasie wyszedł. Te wyjścia i powroty powtarzały się w nieskończoność. Nawet nie spostrzegłyśmy, kiedy minęła noc i nastał ranek. W końcu powiedziano nam, że będziemy mogły wykąpać się w łaźni, a w tym czasie nasze ubrania pójdą do odwszalni. Potem dostaniemy przepustkę, aby nas po drodze władze nie niepokoiły i wrócimy do obozu.
W obozie opowiedziałyśmy wszystko współwięźniom. Nasza opowieść zbulwersowała ich i stała się przestrogą dla ewentualnych innych uciekinierów. Niestety sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Słychać było zbliżający się front. Nie poprawiło to jednak naszej sytuacji. Moja siostra dostała czyraków na głowie. „Schwester” polała jej to jakimś żrącym środkiem, który spłynął na twarz. Przez trzy dni Baśka nic nie widziała. Wpadłam w panikę – przecież była oczkiem w głowie moich Rodziców. Ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
W Grudziądzu mieszkał kuzyn mojej ciotki, który obiecał mi sfinansować powrót do domu, jeżeli uda mi się uciec z obozu. Korzystając z tej oferty i z tego, że ludzie z Grudziądza, którzy przychodzili do lasu przynieśli jakieś półbuty dla mnie i siostry, postanowiłam uciekać jeszcze raz.
Był grudzień – rano ciemno i wczesnym popołudniem zapada zmierzch. Może uda nam się przemknąć niezauważenie. Baśce spalona skóra schodziła z twarzy, zawinęłam jej więc głowę ręcznikiem i na to nałożyłam kapturek wiązany pod szyją, przysłany w paczce przez Babcię. Ja miałam półbuty z pękniętymi, gumowymi podeszwami. Musiałam iść ostrożnie, aby obuwie nie najadło się śniegu. Było -20 stopni. Miałam czarny plecak, podobny do niemieckiego i największą formatem gazetę „Völkischer Beobachter”, aby w pociągu pod jej osłoną obmyślać plan dalszej podróży. Z biletami w ręku wsiadłyśmy do pociągu. […]
Na zdjęciach: (1) Hanna Wustinger -Wodzicka, 1945 r.,(2) Hanna Wustinger-Wodzicka (z lewej) z siostrą Barbarą, 1943 r., (3) Hanna Wustinger -Wodzicka (z lewej) z siostrą Barbarą, 1945 r. Z archiwum prywatnego