menu

Zagożdżon Irena z d. Galińska – Pamiętnik 1944-1945

Zagożdżon Irena z d. Galińska – Pamiętnik 1944-1945

Irena Zagożdżon z d. Galińska (1911-2003) w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z mężem, Janem Galińskim, oraz urodzoną w 1942 r. córką Hanną przy ul. Żelaznej. W pierwszych dniach sierpnia 1944 r. została wraz z dzieckiem wygnana z Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd wysłano ją na tereny III Rzeszy: przez Berlin i Halle do obozu w Bergen-Belsen oraz kolejno do obozów w Oranienburgu i Nienburgu, a następnie do Averhoy, gdzie pomagała na roli u niemieckich gospodarzy. Ostatnim miejscem jej przymusowej pracy – tym razem w fabryce – był Neinburg. Pod koniec wojny, po interwencji rodziny, została zwolniona z robót i odesłana do Polski. Prezentujemy fragment wspomnień Pani Ireny Zagożdżon wydanych w 2011 r. pt. „Pamiętnik. Dokument życia 1911-2001. Nie tylko dla leśników”, dotyczący wygnania i pobytu w III Rzeszy. Relacja została przekazana Muzeum Dulag 121 przez jej córkę, Panią Hannę Galińską-Klocek.

POWSTANIE WARSZAWSKIE

Pierwszy dzień sierpnia 1944 roku. Na ulicach tłumy przechodniów i chłopcy w długich butach i sportowych kurtkach. Sporo przyjezdnych nic nie przeczuwających, co ten dzień niesie. Wielu niewtajemniczonych, ale wyczuwa się nastrój podniecenia i niepokoju. Wraca Niusia i przyprowadza swoją kuzynkę Lusię Hagen, która mieszka na Saskiej Kępie, ale w tej sytuacji woli być po lewej stronie Wisły, byle dalej od zbliżającego się frontu wschodniego.

Wybuch Powstania wyznaczony na godzinę siedemnastą, rozpoczyna się jednak koło piętnastej. Wielu chłopców nie zdąża na swoje stanowiska, przyłączają się do spotkanych ugrupowań. Już słychać pierwsze odgłosy walki. Jeszcze telefon od Janka: – Trzymajcie się dziewczyny! Do zobaczenia!

Krzątamy się po domu, gromadząc wodę w wannie i zbiornikach. Nagromadzona żywność w przedpokoju i dużo skondensowanego mleka z jakiegoś tajemniczego źródła dla dziecka. Wszystko dzięki zapobiegliwości Janka. Dziewczyny zabawiają Hanię, ja, po telefonie męża, tracę resztki odporności i jestem w tonacji b-mol, zupełnie sflaczała!

Jakaś potężna detonacja w pobliżu. Zatrząsnął się dom, poleciał tynk. Chowamy się w łazience i czekamy w napięciu. Pojedyncze wybuchy i cisza. Okazało się, że Niemcy, wycofując się, sami wysadzili skład amunicji na Walicowie. Co ciekawe, że całkowicie zamilkły odgłosy zbliżającego się frontu wschodniego! Zamilkły na długo, bo aż do stycznia 1945 roku. Zawiedli kolejny raz „sojusznicy” i pod pozorem „przegrupowania”, wycofali się na odległe pozycje, dając wolną rękę Niemcom do zgniecenia Powstania i ukarania opornych Polaków, nie swoimi rękami.

Rozpoczęło się bezkarne, precyzyjne bombardowanie domów bombami zapalającymi i strzelanie w okna z panter sunących ulicami pacyfikowanych dzielnic. Życie przeniosło się do piwnic, które zaczęły tworzyć podziemny labirynt przejść i korytarzy.

W pierwszych dniach sierpnia pojawili się na naszej posesji powstańcy w beretach i z czerwono-białymi opaskami na rękawach. Wywieszono flagi na zdobywanych domach, które zaczęły być zaciekłe bombardowane. Wyszli z ukrycia Żydzi, których można było od razu poznać po przeraźliwie białych twarzach. Ludzie, którzy może od lat nie widzieli słońca.

Zjawił się Telesiński jako łącznik i z poleceniem od Janka, abyśmy się starały dostać do miasta, najlepiej do Ossowskich na ul. Nowogrodzką. Telesiński, rozmawiając, cały czas trzymał rewolwer wycelowany nas. Wiadomo, jak marnie byli uzbrojeni nasi powstańcy i chyba posiadanie rewolweru już było wielkim sukcesem. Może był dumny z jego posiadania, ale prawdę mówiąc, nie wyglądał na zupełnie przytomnego. Po jego wizycie przyszła do mnie delegacja, żebym wymusiła na powstańcach zdjęcie flag z naszego domu i wycofanie się z naszej posesji. Nie zgodziłam się i zorganizowałyśmy posiłki dla powstańców. Inni mieszkańcy dyżurowali na strychach i gasili źródła ognia. Moje dziewczyny dzielnie w tym pomagały.

W chwilach ciszy wychodziliśmy z piwnic na klatki schodowe, a co odważniejsi na podwórko. Do naszej piwnicy doszło parę osób spoza Warszawy: jedna pani w zaawansowanej ciąży i uciekinierzy z ul. Elektoralnej, którzy opowiadali przerażające rzeczy (potwierdzone przez świadków: mieszkańców zaganiano do „studni podwórkowych”; rozstrzeliwano, a następnie podpalano ciała, jeszcze żywe). Dzieliliśmy się z nimi wszystkim. Niusia ciągle coś pichciła na górze, a nawet upiekła ciasto dla Hani, które się później bardzo przydało. Widząc, jak cierpią nasi przybysze, ich rozpacz, bezradność, mimo wszystko obcość otoczenia, nie posłuchałam Janka i zostałyśmy na swoich „śmieciach” aż do wypędzenia nas z piwnic przez Niemców.

Dziecko, w czasie bombardowań, uspakajałam mówiąc, że niegrzeczni chłopcy rzucają kamieniami. Wydawało się, że wierzy. Miała wtedy dokładnie 2 lata i trzy miesiące i, kiedy ostatecznie wypędzono nas z domu, spytała: – Mamusiu, cy jus więcej nie będą scelać?

Nastroje na początku powstania podniosłe, bunkier milczy. Nie wiadomo, czy Niemcy wycofali się w walce, czy ich wykurzono. Ktoś wreszcie wyciągnął z ukrycia radio i słychać nadawane komunikaty z Anglii i prawie nie milknącą, deprymującą muzykę „Z dymem pożarów, w morzu krwi bratniej…”. I w odpowiedzi, z któregoś mieszkania: fortepian i „Etiuda rewolucyjna” Chopina, którą ktoś zagłuszał radio.

Pojawiają się gazetki powstańcze z omawianą sytuacją i drugą już wizytą Mikołajczyka w Moskwie. 6 sierpnia, dzień Przemienienia Pańskiego, czekamy na pomoc, która nie nadchodzi. I nie nadeszła. Coraz więcej osób z pobliskich wysiedlanych domów i coraz gorsze, tragiczniejsze wieści. Z drugiej strony ulicy Krochmalnej już opuszczone domy, a z naszej kamienicy jedni idą szukać wody, inni – na szaber. Oczywiście już pod ostrzałem snajperów. Niusia po wodę, a szabrownicy niosą jakieś przedmioty, futra, które wnet muszą zostawić albo im własowcy odbiorą.

My, w naszej piwnicy, szykujemy się w kolejności do jej opuszczenia. Panie, które do nas dochodzą, radzą nie brać walizek, zdjąć obrączki i pierścionki, bo własowcy ściągają z palców albo je obcinają. Trzęsącymi się rękami, wydobywam z jednej nogi stołka monety i biżuterię. Dwie monety wylatują mi z ręki, panie mi je podają. O drugiej nodze stołka zapomniałam. Może ktoś miał szczęście i znalazł jej zawartość. Tym, co mam dzielę się z Niusią, prosząc ją, gdyby spotkała gdzieś Janka albo Halę, o ich przekazanie. Złote pięciorublówki naszywam w miejsce guzików płaszczyka Hani, a dolary zaszywam w korpusie małpki, którą dostała od Niusi. Mleko w puszkach, ciasto od Niusi, lekarstwa i minimum garderoby ładuję do plecaka. Dużą, wełnianą chustą, którą od kogoś dostałam, owijam się z Hanią i jestem gotowa do wymarszu w nieznane. Dodatkowe obciążenie to aparat fotograficzny Leica, zawieszony na szyi i mały nocnik dla Hani przyczepiony do plecaka.

Oczekujemy w napięciu na sygnał „raus”, z niepokojem, czy nie będą nas wykurzać z piwnic granatami, gdyż były stosowane i takie sposoby oczyszczania kolejno zdobywanych domów. Pogoda upalna, bez kropli deszczu już od początku lipca. Wreszcie grupa uzbrojonych Niemców daje rozkaz wymarszu: –  Raus, schnell, raus!!

Wychodzimy wszyscy na ulicę Żelazną, popędzani kolbami karabinów i dołączamy na ul. Chłodnej do ogromnego tłumu ludzi, zmierzającego w kierunku zachodnim. Przechodząc koło rozbitego sklepu z farbami na rogu ul. Krochmalnej, wszyscy mamy pomalowane tęczowe kolory nogi, aż do kolan. Po tym poznaję później mieszkańców naszego domu i innych z ul. Żelaznej. Zapędzają nas na plac wokół kościoła (chyba św. Jakuba). Tu następuje pierwsza selekcja. Oddzielają mężczyzn i chyba część z nich ginie, bo słychać za kościołem salwę strzałów. Bogu dziękuję, że nie było z nami Janka. Klatki z ptakami, które ludzie zabrali ze sobą, Niemcy rozbijają o mury kościoła. Wkrótce wyruszamy dalej w zwiększającej się coraz bardziej kolumnie ludzi. Po obu stronach straż, własowców czy szaulisów, którzy bebeszą walizki, grabiąc co cenniejsze przedmioty i… wodę kolońską, którą zaraz wypijają.

Pruszków

My, w środku kolumny swoim nędznym wyglądem, nie wzbudzamy ich zainteresowania. Tak sunie dalej tłum wynędzniałych postaci aż do Pruszkowa, do pustych hal warsztatów naprawczych transportu kolejowego. Ludzie koczują na betonie, trudno znaleźć wolne miejsce. Rozgrywają się dantejskie sceny, odbierają młode dziewczyny rodzicom. Słychać rozdzierające krzyki, płacz i skomlenie przeszywające serce! Histeryczne, nie milknące wycie, wskazuje na obecność obłąkanych już ludzi. Do tego szerzy się pogłoska, że mają nas wszystkich wysłać do Oświęcimia. Działa Czerwony Krzyż i lekarze. Co sprytniejsi i mający forsę, wykupują się Niemcom z tego piekła.

Ja szukam meldunku z Podkowy Leśnej, który może pomógłby mi stąd się wydostać, ale choć wiem, że go mam, nie znajduję. Niusia szuka jakiegoś mniej zagęszczonego pomieszczenia. I jakiś mężczyzna, może porządkowy, umieszcza nas w zupełnie pustej hali, co może wskazywać, że z niej będą później wywozić. Ale nasuwa się obawa dłuższego tutaj pobytu, a co gorsze – niepewność docelowego miejsca wywozu, może właśnie do Oświęcimia? Pozostajemy we trzy: Niusia Wiszniewska, Lusia Hagen i ja z dzieckiem. Przybywają nowi wysiedleńcy. Po dwóch dniach ładują nas w ścisku do towarowych wagonów i rozpoczyna się podróż w nieznane. Staram się zorientować w kierunku jazdy. Jedziemy na zachód, a więc nie do Oświęcimia. Przez zakratowane okienko wyrzucamy kartkę w Brwinowie (miejsce zamieszkania mojej ciotki, Jadwigi Kamińskiej), z podaniem naszych danych osobowych. Miejscowi ludzie pomagają jak mogą, kartka dochodzi pod wskazany adres. Jedyny znak, że opuściłyśmy zdrowe walczącą Warszawę.

Przejeżdżając przez znane okolice, nie możemy się nadziwić, że tutaj ludzie żyją i normalnie pracują. Nam się zdawało, że cały świat się zawalił.

Na którejś stacji otwierają się drzwi wagonów i możemy wyjść załatwić swoje potrzeby. Niemcy pilnują i patrzą na nasze gołe pupy. Nic sobie z tego nie robimy. Ludzie wrzucają nam pieczywo i podają gorącą herbatę. Przez cały czas czuwają przy transportach, aby nieść pomoc, mimo agresywnej postawy strzegących nas Niemców.

Jedziemy już parę dni, ciągle na zachód, a więc do Niemiec. Najgorsze są noce i nie wiem, czy Niemcy używają metalowych podkładów, ale wydobywające się spod podłogi wagonów odgłosy, nasuwały skojarzenia z harcami i wyciem wszystkich mocy piekielnych.

W nocy dłuższy postój na stacji w Berlinie, w czasie którego przeżywamy bombardowanie alianckich samolotów. Na szczęście na miasto. Odgłosy padających bomb i huk dział przeciwlotniczych docierają do nas, jakbyśmy byli w samym centrum walki. Siedzimy jak myszy pod miotłą, z cierpnącą skórą na grzbiecie. Wiozą nas dalej bez jakiegoś planu, dwa razy mijamy Halle, wreszcie dojeżdżamy do Bergen-Belsen.

EWAKUACJA DO NIEMIEC

Bergen-Belsen

Wysiadamy i dalej piechotą do obozu. Mijamy domy i przyglądających się nam mieszkańców. Prosimy ich o wodę, podają chętnie, ale już trzymane kubki wytrącają nam z rąk wyrostki z Hitlerjugend. Dochodzimy do obozu z rozstawionymi dużymi namiotami. Z braku miejsca, lokujemy się na zewnątrz. Dają jakieś jedzenie, ale dopchać się nie sposób. Całe rodziny blokują dostęp, zmieniając się wielokrotnie w kolejce. Agresja i chamstwo są wszechobecne. Nie czujemy zupełnie głodu, więc rezygnujemy z posiłku. Dla Hani ciągle jeszcze mamy coś w zapasie. Obserwuję Niemców w wieżach strażniczych, ich roześmiane gęby na widok tego, co się dzieje przy kotle.

Zastanawiam się, gdzie jest nasza inteligencja, bo widzę tylko nieliczne grupki tak samo przerażone i bezradne jak my. Wstydzę się za rodaków i myślę pewnie tak samo jak Niemcy, że pozostawienie nas samych w takim obozie wystarczyłoby, żebyśmy się sami szybko zlikwidowali.

Pod wieczór siostry zakonne śpiewają pobożne pieśni i odprawiają modły o całkowitym poddaniu się woli Bożej. W głębi serca nie poddaję się rezygnacji, czuję wewnętrzny bunt i chęć walki z losem. Rano, z Hanią na rękach, wchodzę na jedno ze wzgórz obozu. Obok mnie siostra Czerwonego Krzyża. Spoglądamy w dół na mrowie osób, na wieże strażnicze, wszystko w porannej mgiełce. Siostra głośno się zastanawia: – Ileż z tych dzieci nie powróci do kraju.

Boląca kolka w serce, jakby ta uwaga do nas była skierowana.

Oranienburg

Tego samego dnia dalsza „droga krzyżowa”. Znowu pociąg i następny obóz w Oranienburgu. Inni, nowi ludzie, dużo mężczyzn, pewnie z innych dzielnic Warszawy, jeszcze bez uprzedniej selekcji – z walizkami i pakunkami. Ustawiono nas wszystkich na placu, oddzielnie mężczyźni i kobiety. Zakomunikowano, że udajemy się do kąpieli, wszystko pozostawiając na placu. Oficer bierze Hanię za rączkę i tak w pierwszej parze, choć byłyśmy w samym środku zgromadzonych kobiet, podążamy do tzw. kąpieli. Po dłuższym czasie wracamy na plac. Mój plecak, chust­ka, tobołek i małpka na miejscu, ale walizki przeszukane i ziemia przegrabiona. Podobno sporo zebrali złota i biżuterii. Nikt nie protestował. Na noc umieszczono nas w barakach, wszyscy po­kotem na betonie. Tejże nocy ktoś wyciągnął spod Hani jej cie­pły płaszczyk. Rozpłakałam się serdecznie, nie ze względu na „guziki”, ale z troski o dziecko, że jedyna cieplejsza rzecz została skradziona. Kogoś ruszyło sumienie, płaszczyk podrzucono. Bogu dzięki!

I znowu długi marsz do stacji. Tym razem jechał przy nas ciężarowy samochód, na który umęczeni wrzucaliśmy po dro­dze cały swój dobytek. Na stacji czekał już pociąg towarowy, do którego ładowano oddzielnie mężczyzn, kobiety samotne i mat­ki z dziećmi. Tutaj rozstałam się już z Niusią i jej kuzynką, żałując, że nie mam więcej dzieci, żeby się z nimi podzielić i razem trafić do jednego wagonu. Rozstanie było bolesne, tyle już przeżyły­śmy razem ciężkich zmagań i trosk, a któż wie, czy się jeszcze zobaczymy. One wylądowały w Ravensbrück, a my w Nienbur­gu, na południe od Hanoveru.

Nienburg obóz przejściowy

Nienburg – rozległe powierzchniowo miasto z oflagami, sta­lagami i obozem pracy, do którego nas przywieziono i ulokowa­no w baraku, w którym mieszkał Lagerführer, Niemiec z Łodzi, który mówił dobrze po polsku. W obozie dużo Polaków, którzy sami zgłosili się do pracy, a część z nich przywieziono z łapanek. Pracowali przeważnie u bauerów na roli jako niewykwalifiko­wani robotnicy. Po pracy wracali do obozu.

W obozie tym przechodziliśmy, jak gdyby dwutygodniową kwa­rantannę, ale w pierwszej kolejności zabrano nas do kąpieli i do odwszenia. Notabene, żadna z nas, jak dotychczas nie miała wszy.

Wychodząc z baraku na wszelki wypadek, część swoich skar­bów schowałam pod siennik, a kilka złotych monet oddałam na przechowanie Lagerführerowi. Po kąpieli nie mogłam się ich wszystkich doliczyć. Pod siennikiem było wszystko. Obydwoje byliśmy świadomi w czym rzecz! Ale przecież mógł zagarnąć wszystko i tak nic nie mogłabym zrobić, aby je odzyskać!

Kąpiel polegała na tym, że puszczono ledwie ciepłą wodę z prysznica. Włosy oblano naftą, a ubrania zabrano do gorącej pary. Czekając na ich zwrot, wypędzono nas nago na dwór. Wy­chodząc z łaźni poprosiłam żołnierza, który był przy naszej ką­pieli, o ręcznik dla owinięcia Hani. Po wyjściu na zewnątrz Niem­ka z pasją zdarła go z dziecka. Stałyśmy tak wszystkie na zimnym wietrze, tuląc swoje maleństwa do piersi i obejmując rękami. Ubranie oddano nam śmierdzące i wilgotne. Po tej kąpieli Hania zaczęła gorączkować. Choroba jej była bardzo dziwna. Jednego dnia miała 40°C, a następnego poniżej 36°C. I to trwało tak przez dwa tygodnie. Jedzenie było „obozowe”, ale Polacy przynosili dla niej świeże mleko.

W dzień wylegałyśmy na trawniku przed barakiem, opowia­dając swoje powstańcze przeżycia. Nawiązywała się przyjaźń. Wśród nas była jedna dziewczyna ze ślicznym dzieckiem w wieku Hani. Matka była łajdaczką, która gziła się z chłopami, pozostawia­jąc dziecko bez opieki. Któregoś wieczoru usłyszałyśmy płacz dziecka i znalazłyśmy je pod krzakiem, głodne i zziębnięte. Gdy nieobecność matki zaczęła się powtarzać, a dziecko coraz bardziej zziębnięte przynosiłyśmy już w nocy do baraku, opowiedziałyśmy o tym fakcie chłopcom. Sprawę wzięli w swoje ręce. Zbili babę i zagrozili solidnym laniem, jeżeli się choć raz to powtórzy. Bab­sko przysiadło i na jakiś czas był spokój. To „babsko” to była jurna młoda dziewczyna, wesoła i bardzo dowcipna. Przypominała mi w typie Zulę Pogorzelską. Będę ją nazywać „Zulą”.

Po dwóch tygodniach zapytano nas, gdzie chcemy pracować: w mieście czy na wsi. Większość z nas wybrała miasto, a ja nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym chorą Hanię zostawiać na tyle godzin bez opieki. Wybrałam wieś. Moje zaprzyjaźnione panie, wybrały pracę w fabryce Rabego, na terenie Nienburga.

Jako jedna z ostatnich opuszczałam obóz. W tym dniu wypa­dał u Hani właśnie dzień bez gorączki. Modliłam się gorąco, pro­sząc Boga o zmiłowanie i opiekę nad moim jedynym dzieckiem. Gdyby nie jej choroba, wzięłabym córeczkę Zuli, której ona chęt­nie by się pozbyła. Dziecko było ładne, miłe i zupełnie zaniedba­ne. Miałam najszczersze chęci zaopiekować się tą dzieciną.

Przyjechał samochód z przyczepą i zabrał kilka matek z dzieć­mi, wśród nich i nas.

Przywieziono nas do jakiegoś obskurnego murowańca przy nieczynnej cegielni. Dom był zimny i nieprzyjazny. Mieszkały w nim Ukrainki: matka, córka i wnuczka oraz troje niemowląt nie wiem, jakiej narodowości i pochodzenia, które zostały oddane pod opiekę Ukrainek. Kobiety miały swoją maszynę do szycia i pościel przywiezioną z Ukrainy, ale bez powłoczek. – Przywiozłyście tyle rzeczy, dlaczego nie wzięłyście ze sobą powłoczek? – O białej pościeli to mówiła moja babka, ale ja takiej nie widziałam – odparła. – No, ale Stalina to pewnie kochacie? – Ja tego drania powiesiłabym na suchej gałęzi albo zadusiła własnymi rękami – zaperzyła się młodsza.

Przespałyśmy jedną noc, przy ciągłym kwileniu niemowląt, do których żadna z nich nie wstała.

Rano przyjechała kobieta i mężczyzna z Arbeitsamtu i chło­pi bryczkami, którzy mieli nas zabrać do siebie. Dzieci zostawicie tutaj, a wy pojedziecie do pracy u go­spodarzy – rozkazała kobieta.

Zaległa martwa cisza. Dziecko mogliby mi zabrać po moim trupie! Chyba każda z nas tak właśnie myślała. Z opresji wybawi­ła nas młodsza Ukrainka, która wyniosła kociołek wrzącej wody i wylała na nogi baby z Arbeitsamtu. Wrzask oparzonej i oboje szybko odjechali do Neustatu. Nas wybrał sobie dobrodusznie wyglądający starszy Niemiec.

Averhoy – praca u bauera

Po godzinie drogi dobiliśmy do miejsca przeznaczenia. Powi­tał nas przyjaźnie tylko pies. Gospodyni o przydługich rękach od ciężkiej pracy, suchej posturze i niezbyt urodziwa oraz szesnastoletni syn, dobrze wyrośnięty i mocno zbudowany – jak dojrzały mężczyzna. Nie byli zdziwieni obecnością dziecka. Całe gospodar­stwo, typowe dla niemieckiej wsi, mieściło się pod jednym dachem.

Ulokowano nas w małym pokoju nad piwnicą z wejściem z klepiska. Pokój, a właściwie pomieszczenie z jednym dość sze­rokim łóżkiem, bez ogrzewania, z wilgocią ciągnącą od piwnicy. Już pierwszej nocy oblazły nas wszy, z którymi bezustannie i bez skutku walczyłam.

Rano o szóstej walenie w drzwi i ostry głos gospodyni: – Irrenee, aufstehen!

Pierwsza czynność to dojenie krów, o którym nie mam po­jęcia. Asystuje cała rodzina i pokładają się ze śmiechu, gdy mle­ko sika wszędzie tylko nie do wiadra. Ale uczą mnie cierpli­wie! Obserwują bacznie i po swojemu komentują, ale prote­stują, gdy do następnego dojenia szykuję miskę z wodą do mycia wymion i sznurek do przywiązania ogona do nogi kro­wy. – Po co myć wymiona, przecież i tak mleko się cedzi?!

I miska zostaje mi odebrana. Zaczynam wątpić w przysło­wiową schludność Niemców, ale nie ustępuję z przywiązania ogona, który boleśnie chłostał mnie wcześniej po twarzy. Szyb­ko nabieram wprawy w dojeniu, ale ból rąk daje mi dobrze w kość. Cztery wypełnione kany mleka odwożę wózkiem do punktu zbornego, z którego samochód dowozi je do mleczarni w Neustacie. Samochód obsługują jeńcy francuscy. Punktem zbor­nym wsi jest duży, prymitywnie sklecony z desek stół, o wysoko­ści pozwalającej ładować kany bezpośrednio na platformę samo­chodu. Przeniesienie kany z wózka na stół wymaga nie lada wy­siłku, raczej siły męskich ramion.

Wracam do Hani, ubieram ją i idziemy na śniadanie. Jadamy przy innym stole niż gospodarze. Podobno do niedawna jadano razem, ale nowe zarządzenie postanawia inaczej. Na śniadanie zawsze zagęszczona zupa mleczna. Zmywam naczynia, a gospo­dyni szykuje chleb posmarowany masłem i posypany cukrem i jedziemy na pole zbierać ziemniaki. Ziemniaki wybiera się rę­kami z uprzednio spulchnionej mechanicznie ziemi. Paznokcie mam już zdarte do opuszków! Krzyż w pozycji zgiętej pęka z bó­lu! Hania siedzi na nieprzemakalnej wiedeńskiej, kupionej od Niusi, pelerynie i ssie palucha.

Na polu gospodarza pracuje wiele kobiet ze wsi. Pracujemy równolegle w niewielkiej od siebie odległości. Najbliższa z le­wej strony – Elza jest matką czworga małych dzieci, której mąż jest na wschodnim froncie. Jest mila, życzliwa i subtelna. Na za­proszenie odwiedzałyśmy ją w niedzielne popołudnia. Po jej dzieciach Hania dostała dwie pary bucików. Do tej pory chodzi­ła w sandałkach.

Po prawej stronie mam niewiastę równie sympatyczną, bez­dzietną i chyba zamożną, która ciągle wpatruje się w Hanię, aż w końcu proponuje mi transakcję. – Kupię od ciebie to dziecko, wszystko jej zapiszę na wła­sność, wykształcę, a tobie dam tyle pieniędzy, ile zechcesz. Pro­szę cię o to dziecko najserdeczniej! Ona jest już w moim sercu!

Roześmiałam się i łamaną niemczyzną, podziękowałam za sympatię do mojego dziecka oraz, że i dla mnie jest najcenniej­szym skarbem i darem od Boga. A Bogu tak wiele miałam do za­wdzięczenia, bo od dnia przyjazdu tutaj Hania przestała gorącz­kować.

Po tej rozmowie bałam się bardziej o dziecko i miałam większe baczenie, gdyż kobieta jak zahipnotyzowana krążyła wokół Hani. Trwało to przez cały czas pracy przy kartoflach, około miesiąca.

Nad nami co dzień przelatywały alianckie samoloty, a ziemia aż drżała i falowała od padających bomb.

Niemcy nie przerywali pracy i dziwili się, dlaczego ja pory­wam Hanię i uciekam do pobliskiego lasu. – Przecież do nas nikt nie strzela, to nalot na Hanover! To prze­cież wasi Kameraden, czego się boisz? – W Polsce jest inaczej, Niemcy strzelają z samolotów do lu­dzi wszędzie, a skąd mam wiedzieć, że i oni nie zaczną?

Po wydojeniu krów, śniadaniu i zmywaniu naczyń, siadałam do obierania ziemniaków. Obok mnie bawiła się Hania. Mogłam nie myśleć o tym, co robię, ale wtedy wracały wspomnienia, tę­sknota za Jankiem i najgorsze przypuszczenia ściskały za gardło i wyciskały łzy. – Ja wiem, dlacego płaces mamusiu, ty tak bardzo chces do tatusia!

I wtedy małe rączyny oplatały moją szyję i głaskały po twarzy ocierając łzy. Miała wtedy 2 lata i 5 miesięcy. Nie mogłam ulegać żadnym słabościom, mając taki skarb przy sobie. Po obiedzie bra­łam dziecko na ręce i szłyśmy daleko, drogą wysadzaną drzewami owocowymi. Na przełomie sierpnia i września można było zbie­rać opadłe z drzew owoce. Zawsze znajdowałyśmy parę jabłek i gruszek i były to jedyne witaminy, bo gospodarze nigdy nie po­częstowali nas swoimi owocami z sadu, nawet wtedy, gdy przyno­siłam całe ich kosze.

Kiedyś, w piękną słoneczną niedzielę, zawędrowałyśmy do odległego miejsca, gdzie droga przechodziła przez las. Idąc tą drogą nie spotkałyśmy ani jednego człowieka, samochodu czy furmanki. Jak okiem sięgnąć droga była pusta! Na skraju lasu pod drzewami, wygrzewając się w jesiennym słońcu, leżał wielki kot z ogromnymi ślepiami, które bacznie nas śledziły. Pomyślałam: dziki albo wściekły kot, może być niebezpieczny, ale takich oczu nie ma przecież żaden kot. I wycofałyśmy się przezornie w dro­gę powrotną. Nadjeżdżał samochód i ten „miły kotek” skoczył w głąb lasu, ukazując się w całej okazałości. To był żbik. Samo­chód zatrzymał się przy nas, a kierowca zaproponował podwie­zienie. Nie miałam znaczka z literą „P”, więc przed wejściem do samochodu uprzedziłam, że jestem Polką. – Proszę wsiadać! – odpowiedział.

Po drodze parę pytań i odpowiedzi. Przed Averhoy proszę, żeby się zatrzymał, bo nie chcę, aby miał przez nas jakieś nie­przyjemności. Podziękowaliśmy sobie nawzajem, ja za podwiezienie, on – za towarzystwo. Pozostało kilkadziesiąt kroków do domu.

Polscy robotnicy ze wsi dowiedzieli się o moim przybyciu i zaczęli mnie odwiedzać. Chciwi byli ostatnich wiadomości z kraju i z Powstania. Przychodzili w niedzielne wieczory po pra­cy. Na początku ja ich informowałam o przebiegu Powstania, jako naoczny świadek, a po miesiącu oni przynosili najświeższe wia­domości. Za każdym razem jakiś prezent dostawała od nich Ha­nia, przeważnie owoce, a nawet czekoladę. Byli mili, ale o ich poziomie niech świadczy fragment ich opowiadań: – Te chłopy (Niemcy) to są okropne chamy, szczą i pierdzą przy babach. Nawet żaden się z nich nie odwróci!

Przerywnik „kurwa” też padał zbyt często, aż się bałam, czy Hania tym wyrazem nie wzbogaci swojego, jak dotąd, skrom­nego słownictwa. A swoją drogą, mogę potwierdzić ich spo­strzeżenia, bo na polu z różnych stron dochodziły podejrzane odgłosy.

Któregoś dnia zdarzyło się to mojej subtelnej Elzie, ja zasko­czona: – Jak ty się zachowujesz Elza? – A co, u was nie puszczają bąków? – U nas nie, bo wyobraź sobie, że gdyby wszyscy w tramwa­ju czy autobusie puszczali bąki, to one zamiast jeździć po torach i ziemi fruwałyby w powietrzu!

Bardzo się to podobało, podzielono się tą wersją i puszczo­no w obieg.

Którejś niedzieli chłopcy zasiedzieli się u mnie dłużej. Może była godzina 10-ta, kiedy usłyszeliśmy zamykanie moich drzwi na klucz i goście musieli wychodzić oknem. Byłam oburzona i na­stępnego dnia zaprotestowałam. – Przecież jak wychodzą, to mogą coś ukraść – odpowie­dziano. – Ja zawsze wychodzę z nimi i zamykam bramę i za nich od­powiadam.

Od tej pory nie zamykano już drzwi.

Złotego „Patka” z dewizką nosiłam na szyi pod zapinaną z przodu bluzką. Kiedyś wysunął mi się na zewnątrz ku ogólne­mu zainteresowaniu kobiet, które go oglądały i ważyły w rękach. Następnego dnia rano, syn gospodarzy stanął przy oknie obok naszego stołu i wyciągnął z kieszeni złoty zegarek. Udając, że patrzy która godzina, upozował się tak, żebym niezawodnie uj­rzała cel jego manewrów. – Widzisz! Nie jestem gorszy od ciebie.

Nieraz go nabierałam, udając że w żaden sposób nie mogę podnieść kany. Wtedy on je przestawiał, ja zachwycałam się jego siłą. W tym momencie byliśmy oboje usatysfakcjonowani, ale za­zwyczaj byliśmy dość wrogo do siebie usposobieni.

Potwierdziło się to przy najbliższej okazji. Rodzice musieli wyjechać do miasta, a gospodyni poleciła mi wykonanie w domu jakieś czynności. Syn natomiast kazał mi jechać w pole. Było zim­no i padał deszcz. Nie mogłabym ani zostawić samej Hani w domu, ani zabrać ją w pole. Odmówiłam, tłumacząc, że mam poleconą pracę w domu. Wściekł się i kopnął mnie w udo buciorem, roz­dzierając sukienkę i pończochę. Wtedy ja się wściekłam. Zabra­łam dziecko i poszłam na skargę do Bürgemajstra, wyjaśniając co się stało i prosząc o zmianę miejsca pracy.

Bürgemajster: – Wiem, że masz rację, u nich mało kto dłużej wytrzymał i pewnie nikogo już nie dostaną. Ale zrozum moją sytuację: ty możesz już wkrótce wyjechać, a oni tu zawsze pozostaną wrogo do mnie nastawieni. – Wobec tego odmawiam pracy! Wychodząc spotykam Polaka. Widząc, moje wzburzenie i wy­gląd pyta, co się stało. Opowiadam. – Oj, nie radzę odmawiać pracy. Sprowadzą żandarma, a ten nie pyta, o co poszło tylko wali w mordę!

Mimo tej groźby zamykam się z Hanią w „pokoju”, zmieniam ubranie i doprowadzam się do jako takiego wyglądu. Czekam. Słyszę, że wrócili gospodarze i mniej więcej po dwóch godzi­nach słyszę energiczne stukanie do drzwi.

Staję oko w oko z wysokim przystojnym żandarmem, a obok niego gospodarz. Następuje konfrontacja i widzę zaskoczenie mo­jego patrona, że tak przekonująco (po niemiecku) uzasadniam konieczność zmiany pracy. Nie wali w „mordę”, każe się jutro zgłosić do Bürgemajstra. Żandarm salutuje i obaj wychodzą. Nazajutrz dostaję skierowanie do Arbeitsamtu w Neustacie. Ubie­ram Hanię i zabieram się z Francuzami, z którymi już wcześniej jeździłam do miasta. – Bonjour, Madame Irene.

Brzmi to po twardym niemieckim, jak cudowna melodia.

Rozmawiamy po ,,francusko-niemiecku”. Żegnając się, życzą mi powodzenia.

Czekam parę godzin w Arbeitsamcie, ale nikt już nie zgłasza zapotrzebowania. Spotkana Polka opowiada mi okropne rzeczy o tych, którzy odmawiają pracy. Jakąś oporną chłop przebił wi­dłami i inne podobne historie. Zapada wieczór i decyduję się pójść do poznanej przypadkowo w Neustacie Polki, która bar­dzo chwaliła swoich gospodarzy.

Zostajemy, za zgodą gospodarzy, przygarnięte i ulokowane w pokoju Jasi. Przez parę dni chodzę bezskutecznie do Arbeit­samtu i na noc wracam do Jasi. Gospodarze to właściciele ogrom­nego majątku, kulturalni, uczynni i życzliwi. Jankę nauczyli mó­wić i pisać po niemiecku i traktują ją jak córkę. Ich dzieci, syno­wie i córka, są po studiach, ale obecnie wszyscy są w wojsku.

Gdy znowu po całym dniu czekania wracam z niczym, gospo­dyni poleca mi zostawić swój adres w Arbeitsamcie, a samej cze­kać u nich aż się ktoś zgłosi. Zrobiłam tak, jak mi radziła i z wdzięczności za okazaną przychylność, poprosiłam ją o przydzielenie mi jakiś prac w gospodarstwie. Zorientowałam się, że mnie oszczę­dza, dając do wykonania lekkie czynności, i to mnie krępowało. Gdy minęło znowu parę dni postanowiłam pojechać pociągiem do Arbeitsamtu w Nienburgu. Brakowało mi słów wdzięczności dla tych zacnych ludzi i do dzisiaj żałuję, że nie wzięłam adresu, żeby jeszcze raz podziękować im za wszystko z Polski.

Nienburg – praca w fabryce

Wysiadłyśmy na zaciemnionej stacji późnym zmierzchem. Było zimno i wiał tak silny wiatr, iż z trudem pokonywałam jego siłę. Jakby coś nas powstrzymywało przed dalszą drogą. Ale nie było odwrotu i mimo niewesołych myśli, brnęłyśmy dalej aż do baraku „naszego” Lagerführera.

Był zaskoczony naszym przybyciem, ale zostałyśmy nakarmio­ne i zakwaterowane w jego pokoju. Widocznie przypomniał so­bie, że jest moim dłużnikiem i ruszyło go sumienie. Sam nocował w obozie u chłopców. Rano już byłyśmy przyjęte przez dyrektora Arbeitsamtu, który wyglądem i sposobem bycia uosabiał Europej­czyka. Po miłym wstępie spytał, gdzie chciałabym pracować.– W fabryce Rabego (Gemeinschaftlager der Firma Hermann Rabe, Nienburg-Weser). Krótka rozmowa telefoniczna i decyzja. – W porządku, zaraz daję pani przewodnika.

Idę z młodym człowiekiem drogą, którą nigdy wcześniej nie szłam, a która wydaje mi się dziwnie znajoma. Docieramy do baraków i wchodzimy do jednego z nich. Wstawiają właśnie dwupiętrową pryczę tuż przy drzwiach, przeznaczoną dla nas.

W baraku prawie pusto, tylko parę starszych osób i kilkoro dzieci. Na przerwę obiadową schodzą się… kolejno moje znajo­me z transportu i „kwarantanny”! Radość powitania i wymiana pryczy (z „załącznikiem”; nie wiem, jaki to był, ale skuteczny). Dostaję pryczę w drugim końcu baraku, w sąsiedztwie moich znajomych. Siadamy przy wspólnym stole. W przeciwnej stronie baraku króluje Zula. Hałaśliwa, dowcipna i złośliwa, już bez dziec­ka. W jej terminologii nasza grupa to „pierdolencja”. Nie wiem, z czym to kojarzy, czy z nocnikami dla naszych dzieci, czy też jest to transformacja słowa „inteligencja”.

Sygnał alarmu i wszyscy pędzą do schronu w podziemiach głównego budynku fabryki. Dla mnie, sądząc po maszynach i składzie desek, jest to raczej tartak, przystosowany na potrze­by wojny. Spotykają się tu wszyscy arbeiterzy z lagru: Francuzi, Włosi, Rosjanki i Polacy. Schron jest dość odległy od naszego baraku.

Po obiedzie zostaje mi przydzielone stanowisko pracy. Pra­cuję z Francuzami, ale przy lżejszej pracy – uszczelniam skrzy­nie drewniane do transportu prochu. Nastrój wesoły, beztroski. Słyszę komentarze pod moim adresem. Uśmiecham się, co nie uchodzi ich uwagi. Akceptują moją obecność. Informują, że w czasie nieobecności majstra, który chodzi po paru działach pro­dukcji, można rozmawiać o wszystkim. – Sygnał jego nadejścia – „attancione”, już szkop rozumie, zastąpiliśmy go hasłem „vendeux”.

Pracujemy do siedemnastej. Pędzę do swojego dziecka na złamanie karku.

Siedzi na dolnej pryczy oszołomiona hałasem, oczy duże prze­rażone i ssie paluszek z nieodzowną chusteczką w rączkach. Wita mnie radośnie, obejmując za szyję. Moimi sąsiadkami są 3 rodzi­ny: Marysia Szulc z córeczką Hanią, starszą od mojej o trzy lata i matką – panią Krzeczkowską; Łotyszka Żeńka z synkiem i te­ściową Polką oraz dwie panie: matka z Inką, dorosłą córką, star­szą ode mnie, bezdzietną. Starsze panie nie pracowały, były na „łaskawym” chlebie firmy. Wszystkie te ulgi i przywileje zawdzięczałyśmy na pewno sytuacji Niemców na wschodnim froncie.

Marysia Szulc w czasie transportu, już na terenie Niemiec, wyszła z wagonu po wodę i została oblana wrzątkiem z lokomo­tywy. Miała oparzone niegojące się obie nogi. Woziłyśmy ją wóz­kiem do lekarza w Nienburgu. Przez cały czas nie pracowała, ale dzięki temu ona i jej matka miały baczenie na moje dziecko.

Inka, z dobrą znajomością niemieckiego, służyła nam często jako tłumacz. Obie panie bardzo kulturalne i pomocne. Inka po­wiedziała, że patrząc na moją Hanię, po raz pierwszy poczuła chęć posiadania dziecka. Pozostałe dwie panie, swoim świato­poglądem i egoizmem, odstawały od naszej grupy. Matka chwa­liła się, że zabroniła swojemu synowi wstąpienia do AK i do Po­wstania. I była z tego bardzo dumna.

Żenia, przystojna, wysoka blondynka rozkochała w sobie Po­laka z naszego lagru. Jej mąż, jak się później dowiedziałyśmy, był w jakimś obozie niemieckim, z którego wszyscy zostali zatopie­ni, w jakimś północnym porcie.

Pierwsza kolacja. Opowiadam swój proroczy sen. – Jeżeli dalej będzie się sprawdzać, to pierwsza opuszczę ten obóz i zabiorę stąd jedną rodzinę – prorokowałam.

Alarm lotniczy, wszystkie światła wygaszone. Na dworze mgła i ciemności egipskie. Każdy na swoją rękę pędzi do schronu! Ja, z Hanią na ręku, posuwam się po omacku i wpadamy do głębo­kiego rowu przeciwlotniczego. Czuję dotkliwy ból żeber, wstrząs i rozpacz, co z Hanią? Ona milczy! Po powrocie do baraku stwier­dzam u niej guz na główce wielkości jabłka!

Moja dusza wyje z przerażenia i rozpaczy! Dzisiaj już wiem, że było to wstrząśnienie mózgu. Robię jej zimne okłady, ręce mi się trzęsą, nie czuję bólu żeber. Boże, dlaczego ją tak skrzywdzi­łam? Obie wyglądamy żałośnie. Kobiety nas pocieszają, pomaga­ją zmieniać kompresy i próbują zbagatelizować to wydarzenie.

Nie wiem, w jaki sposób wieści rozchodzą się po obozie, ale przy następnym wieczornym alarmie stoi przy drzwiach dwóch Francuzów, którzy znanymi sobie drogami prowadzą nas do schronu. Odtąd już do końca byli naszymi Aniołami Stróżami. Jeden to Alfred Reitaine, a drugi, którego nazwiska nie pamię­tam, był bardzo podobny do mojego męża.

Hania, po tym wypadku, z byle powodu zanosiła się od pła­czu, siniała nie mogąc złapać oddechu. Z Inką poszłyśmy do lekarza, zbadał Hanię i dał mi dwutygodniowe zwolnienie z pra­cy do opieki nad dzieckiem i przystosowania jej do warunków obozowych.

Po dwóch tygodniach, w czasie kolacji, wchodzi 5 osób z ad­ministracji (gęsiego), w tym jedna kobieta, i zdążają w naszym kie­runku. Konsternacja i zdziwienie. Podchodzą do mnie i komuni­kują, że niestety, ale moje zwolnienie się kończy i jutro muszę przy­stąpić do pracy. Cóż za maniery, po prostu Wersal!!

Pierwszą wiadomość o nas wysłałam dopiero z Averhoy na adres Hausnerów. Ponieważ nie wiedziałam, gdzie nas rzucą losy, jako nadawcę podałam, za jego zgodą, jednego z moich „niedziel­nych” gości – Władysława Cieplocha.

Nie wiem, jak się krzyżowała korespondencja, ale dopiero tutaj dostałam wiadomość o Janku, a wkrótce kartkę od niego i liczną korespondencję od rodziny i przyjaciół. Znając przebieg Powstania i jego koniec oraz skutki, miałam słabą nadzieję ocalenia Janka. Dla­tego pierwszą wiadomość o nim i kartkę od niego przeżyłam w euforii. Radość moją dzieliły wszystkie przyjaciółki niedoli.

Do tej pory byłam psychicznie przetrącona i niezupełnie nor­malna. Klucze od warszawskiego mieszkania nosiłam długo za­wieszone na szyi. Wysyłałam listy do przyjaciół na błędne adre­sy. Świat poza nami był nierealny, dla mnie był to koniec świata. Wydawało mi się, że ciągle trwam, w jakimś makabrycznym śnie.

Już w Averhoy, żeby przetrwać, wmawiałam sobie, że jestem aktorką tragicznego spektaklu, w którym muszę dobrze zagrać swoją rolę. To pomagało.

Teraz już wiem, że Janek żyje i gdzie obecnie przebywa. Wy­szedł z Warszawy 4.X.1944 razem z matką jako „cywil”. Obecnie jest w obozie w Libertwolkwitz pod Lipskiem i pracuje jako elek­tryk.

Niedziele w obozach były wolne od pracy. Wychodzimy na spacer i do miasta. Coraz częściej towarzyszy nam Alfred. Nie bardzo mogę zrozumieć, o co mu chodzi. Często przynosi nam cebulę (bardzo cenną w obozie) i różne wiktuały. Moje babki nazywają to moim sukcesem. Twierdzą, że on jeden był zupełnie odporny na ich wdzięki. Wreszcie daje mi list, jak się okazuje miłosny, który tłumaczy Marysia Szulc. Była zresztą o to przez niego proszona.

I znowu nie wiem, jak roznoszą się wieści, ale jego koledzy zaczynają mi robić wymówki, że jestem „tak zimna i nieprzystęp­na, a on bardzo cierpi”.

Wychodząc na dalsze spacery, podchodzimy do oflagów i sta­lagów. Przez odrutowania, dzielimy się wiadomościami i pocie­szamy się, że już wkrótce skończy się wojna. Straże jakoś to toleru­ją. Naloty są regularnie dwa razy dziennie i o coraz większym na­tężeniu. Mówi się o lotach „dywanowych” i o ich potężnej sku­teczności. O ludziach bezdomnych, brudnych, przerażonych, ko­czujących w przydrożnych rowach. Dla tych nasz tartak buduje baraki, prycze i byle jakie meble pierwszej potrzeby. Pracują rów­nież betoniarki. Z betonu wyrabia się urządzenia sanitarne i bloki baraków. Bombardowane są przeważnie duże miasta i obiekty wojskowe. Samoloty omijają obozy i lagry, ale czasem coś gubią albo ugodzone, pozbywają się całego ładunku bomb.

Na nasz obóz, w biały dzień, jakiś „figlarz” zrzucił dwie bombki i jedną zapalającą. Nie było większych szkód, ale nas zaskoczył w cza­sie obiadu i chowałyśmy tylko głowy pod betonowe umywalnie.

Wieczorami odbywa się gremialne polowanie na wszy. Zula wystrzela fajerwerki dowcipu i humoru, uprzyjemniając nasze „safari”. Bezskuteczna walka trwa aż do alarmu i wtedy wach­man gasi światła! Ciemności i przerażony głosik Hani:– Łachmanek, zapal światło!

W nocy też nie mamy światła i polowanie odbywa się z za­sadzki. Gryzie i już mam ją w palcach. I co dalej – ani wyrzucić, ani zabić, więc przegryzam w zębach i z najwyższym obrzydze­niem wypluwam. Żadna z nas nie przyznała się do tego sposobu egzekucji, ale wiem, że był powszechnie stosowany.

Z wieloma trudnościami i przeciwnościami trzeba i można się pogodzić, zwłaszcza w jakimś zespole, ale krwawi mi serce, gdy patrzę na los swego dziecka. Oczy Hani ropieją tak bardzo, że po śnie nie może ich otworzyć i dopiero w przerwie obiado­wej kładę kompresy i przemywam kwasem bornym, żeby dziec­ko przejrzało! O naszym żywieniu, szkoda mówić. Było z trudem jadalne, ale podobno lepsze niż w innych obozach. Dla dzieci były tylko chude zupki, dla pracujących jakieś wędliny, które da­wałyśmy dzieciom.

Podczas międzynarodowej komisji Czerwonego Krzyża do­stawaliśmy zawiesiste tłuste zupy, po których chorowaliśmy dwa dni. Z zimna i niedożywienia puchły nogi. Do tego Hania zarazi­ła się odrą. W tej sytuacji zaczęłam alarmować rodzinę, prosząc o prześcieradła i odzież. Od ojca męża dostałam list, w którym zawiadamia, że przez Arbeitsamt w Polsce i u władz niemiec­kich robią starania o nasz powrót. Zabiegi okazały się skuteczne, bo któregoś dnia wkracza do baraku dwóch panów z informa­cją, że będę odesłana do kraju.

Myślę, że w tym czasie (połowa listopada 1944r.) chętnie się już nas pozbywano. Jednak muszę jeszcze pojechać do lagru w Linsburgu, z którego szykuje się transport matek z małymi dziećmi do Polski. A więc pierwsza opuszczam lagier i, żeby zrealizować kolejne fazy mego snu, idę do znanego mi już dyrekto­ra Arbeitsamtu z prośbą o włączenie do transportu pani Anieli Krzeczkowskiej, Marysi i jej córeczki Hani. Uzasadniam ich nie­przydatność dla firmy i popieram małym souvenirem dla jego żony (złota moneta).

Następnego dnia wyjeżdżam do lagru w Linsburgu, żegnana przez pozostałych w obozie. Wśród nich Alfreda i drugiego Anio­ła Stróża. Pożegnanie serdeczne z łezką w oku. Alfred daje mi swój adres w Nienburgu i do Francji, z prośbą o kontakt teraz i po wojnie.

W Linsburgu zostaję umieszczona w izolatce, ze względu na zakaźną chorobę Hani. Mijają dni, czas dłuży się w nieskończo­ność! Zwątpiłam w przyrzeczenie dyrektora i mój sen, który do­tąd był moim drogowskazem. Kontaktuję się tylko z panią Mülle­rową, która mi wreszcie oznajmia o jutrzejszym wyjeździe trans­portu do Polski. Moich pań nie ma! Oznaczona godzina zostaje odwołana ze względu na zbombardowanie torów kolejowych.

Już ciemno, ale po dwóch godzinach podstawiają samochód z odkrytą przyczepą. Zimno, ciemno i straszno! Wsiadamy w mil­czeniu, niepewne czy osiągniemy upragniony cel podróży.

Dojeżdżamy do zaciemnionej stacji i ktoś całuje moją rękę, opar­tą o burtę przyczepy. To mama Krzeczkowska! Co za radość! Bogu dzięki, są wszystkie! Podziękowaniom i uściskom nie ma końca.

Przywiozły mi paczkę z Krakowa, która nadeszła po moim opuszczeniu obozu oraz przydział suchego prowiantu na drogę. W sumie mam dwie, bo dostałam również z tutejszego lagru. Tych paczek jest stanowczo za dużo na moje i Marysi ręce. Wsiadamy, pociąg rusza. W drodze mamy częste postoje, bo przemykamy między bombardowaniami.

Na którejś stacji przesiadka i kłopot z załadunkiem naszych maneli. Pomagam Marysi i w rezultacie, nie zdążam wsiąść do naszego wagonu. Wskakuję do jakiegoś innego i dopiero na na­stępnym postoju znajduję swój przedział. Hania śpi wtulona w panią Anielę!

Teraz towarzyszy nam jakiś wachman, który usiłuje ściągnąć mi z palca obrączkę. Siedzi obok mnie, ale zaciskam dłoń i war­czę! Rezygnuje.

Na zdjęciu Irena Zagożdżon. Z pryw. arch.

Powiązane hasła

”None

Skip to content