menu

Zieliński Witold – Z dziennika Powstańca AK

Zieliński Witold – Z dziennika Powstańca AK

Witold Zieliński, ps. „Sokołowiak” (1909-1993) podczas Powstania Warszawskiego walczył na Starym Mieście jako sierżant batalionu AK im. W. Łukasińskiego. Po kapitulacji Starówki, 2 września 1944 roku, wraz z żoną Janiną, kilkumiesięcznym synem Jerzym, rodzicami Zofią i Sewerynem Zielińskim oraz członkami dalszej rodziny, został wygnany z Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie – wraz z żoną i synem wysłany do wsi Grudzeń-Kolonia koło Piotrkowa Trybunalskiego. Stamtąd rodzina przeniosła się do Krakowa. Witold Zieliński po wojnie został odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Prezentujemy Państwu fragment dziennika Witolda Zielińskiego, spisanego w latach 50. Zachowujemy jego oryginalny styl i pisownię. Wspomnienia te przekazał Muzeum Dulag jego syn, Jerzy Zieliński, w 2018 roku.

[…] Gdy byłem na ul. Bonifraterskiej, słyszałem strzały – już było powstanie. Nie mogłem dostać się do swojego oddziału, więc zameldowałem się w dowództwie Łukasińskiego na ul. Długiej i tam pozostałem. Pracowałem przy inwentaryzacji broni posiadanej i zdobytej. Dowódcą baonu Łukasińskiego był major Heńkiewicz wzrostu małego, chodził w błękitnej maciejówce. Około 20 sierpnia 1944 roku zginął od bomby.

Na drugi dzień Jankę z Jurkiem przeprowadziłem na ul. Nowiniarską, do swoich rodziców i tam przebywała aż do 16 sierpnia. W dniu tym Jankę, Jurka, rodziców, siostry [Irenę Romanowską, Marię Myślińską, Zofię Zielińką – przyp. red.], Bogusia i ciocię Genię [Eugienię  Zielinską – przyp. red.] zabrałem na ul. Miodową 18, do domu w magazynie Fuchsa. Tu bowiem były nasze kwatery. Tam też spotkaliśmy ciocię Manię i wujka Pawulskiego.

Muszę wspomnieć o budynku na Nowiniarskiej 2. Było to 12 sierpnia jak przybyłem do piwnicy z chlebem, wodą i ziemniakami suszonemi, gdy nagle usłyszeliśmy silny wstrząs, od podmuchu świece zgasły, zrobiła się wielka panika i krzyki, ciemno zrobiło się od pyłu. Ja, mając wodę w kubku, zacząłem rozpylać powietrze, nie było czem oddychać. Gdy po kilku minutach przebijało światło, wszyscy opuszczali piwnicę i wychodzili schodami do góry by zaczerpnąć świeżego powietrza. Po kilku minutach zacząłem bezwzględnie nalegać, ażeby wszyscy schodzili do piwnicy. Nie wszyscy posłuchali się mego wezwania. Zabrałem rodziców, Jankę z Jurkiem, siostry, ciocię Genię i z innymi mieszkańcami powróciliśmy do piwnicy. Za schodzącymi schodziłem ostatni. Nastąpił ponowny wybuch bomby. Ci, co pozostali, jak panie Stalkowskie, matka z córką, państwo Cylińscy z maleńkim dzieckiem i wiele innych osób, zostali zasypani walącą się ścianą. Zginęło około 17 osób. Na drugi dzień przyprowadziłem niewolników, którzy ciała odgrzebali. Ciała te były pochowane na placyku przed pałacykiem, który był rozebranym uprzednio przez hitlerowców (Jana Kilińskiego).

Bombardowanie wzmagało się coraz więcej z każdym dniem. Brak było chleba i wody. Będąc w powstaniu przynosiłem chleb, zupę, cukier i wodę gotowaną i tak nam schodził każdy dzień darowany od Boga. Całe rodziny ginęły.

Nadszedł dzień 2 września 1944 roku, był to dzień kapitulacji Starego Miasta. Powstańcy kanałami dostali się do Śródmieścia. Ja byłem od tego zwolniony ze względu na małego Jurka. W dniu tym około godziny 8. w pośpiechu przebrałem się w krótkie spodnie i koszulę oraz pantofle dostarczone mi przez Ojca. Udaliśmy się z Miodowej 18 na Miodową nr 24. Około godziny 10. ukazali się esesmani i ukraińcy i krzyczeli, żeby wychodzić. Wychodziliśmy z chusteczkami w ręku. W czasie przemarszu widziałem jak jeden z ukraińców strzelił do powstańca AK, który był w mundurze kapitana. Postrzał dostał w oko, widziałem jak leżał na gruzach i krew ściekała ciurkiem z twarzy na gruz, jeszcze dogorywał.

W czasie przechodzenia przez gruzy spotkaliśmy się ze swoimi rodzicami, ciocią Gienią, siostrami i Bogusiem. Do matki Janki podszedł Ukrainiec i zdjął Jej zegarek z ręki. Zaszliśmy na ul. Podwale, następnie przez Plac Zamkowy, Dobrą i Bednarską na Krakowskie Przedmieście, dalej prowadzili nas przez Plac Piłsudskiego, Ogród Saski i tak dalej ulicami zawalonymi gruzami, dotarliśmy na ul. Wolską. Szliśmy razem z tysiącami ludzi obdartych, wynędzniałych, głodnych, zarośniętych i brudnych.

Przed kościołem św. Wojciecha była segregacja ludzi. Kobiety i mężczyźni, którzy zdaniem ich mogli jeszcze pracować zabierali i prowadzili na cmentarz kościelny, tam formowali ich w grupy, następnie wyprowadzali na kolej i wywozili do Niemiec na roboty. Ja też tam się znalazłem i byłem już w pewnej grupie. Stojąc strapiony przypomniałem sobie, że mam butelkę (ćwiartka od wódki) z pokarmem i smoczkiem. Był to jedyny pokarm dla Jurka, gdyż Janka z wycieńczenia straciła pokarm. Pokarm ten składał się z gotowanej wody z mąką i cukrem. Nie namyślałem się, zaryzykowałem przeskoczyć płot kościelny i wmieszać się w tłum pędzonych ul. Wolską. Przeskakując słyszałem jak żandarm krzyczał, „halt, halt”, ale ja już byłem w tłumie. Biegłem naprzód [nieczytelne], żeby dogonić Jankę z Jurkiem.

Przed Dworcem Zachodnim dopędziłem ich i już szliśmy razem i tak doszliśmy do dworca. Byliśmy tam jeszcze przez parę godzin i wieczorem odjechaliśmy pociągami do Pruszkowa. Po przybyciu do Pruszkowa zaprowadzili nas do wielkich wysokich baraków murowanych i tam spędziliśmy cztery dni. Jeszcze tam była segregacja ludzi na roboty. Po kilku dniach kazano nam opuszczać baraki i wychodzić. W czasie przepędzania była nowa segregacja. Ja niosłem Jurka. Janka jakieś wielkie tłumoki z bielizną. W tem podszedł do mnie kapitan niemiecki z jakimś cywilem i kazał oddać dziecko matce, a mnie pchnął do gromady ludzi odebranych na roboty. Jak już nadmieniłem, że ten cywil, który asystował niemcowi powiedział do niego po niemiecku, że ja jestem chory i głupowaty, że nie nadaję się do roboty. Ja rzeczywiście mogłem wyglądać na chorego i głupiego, będąc ubrany w krótkich spodniach i koszuli, niegolony przez kilka tygodni. Niemiec spojrzał się na mnie i krzyknął „curyk” i odepchnął mnie ze wstrętem z powrotem do tej grupy w której była Janka i moi rodzice. Widziałem jak [nieczytelne] Zosię, Bogusia niemcy zabrali ich do tej grupy, która wybrana była na roboty do niemiec. Taki sam los spotkał ciocią Manię i wujka Pawulskiego.

Załadowano nas do wagonów towarowych i wyjechaliśmy na zachód Polski. Razem w tym wagonie jechała z nami Mama, Ojciec i ciocia Gienia. Gdy wyjeżdżaliśmy przez miasto zaraz za Pruszkowem, widzieliśmy jak ludzie – Polacy w tych miastach chodzą sobie swobodnie, wdawało nam się to bardzo dziwne. Na krótkich postojach rzucali nam do wagonów chleb, bułki, owoce. Tak dojechaliśmy do pewnej miejscowości, a było to w powiecie opoczyńskim, gdzie nas sołtysi z poszczególnych wsi odbierali i odwozili do swoich wiosek celem zakwaterowania. Nam przypadła wieś Grudzeń-Kolonia, gmina Sławno.

Ja z Janką i Jurkiem mieszkałem w pierwszym domu i mieliśmy swój kąt w kuchni, Mama, Ojciec i  Ciocia zamieszkiwali w piątym domu. Razem w tej wsi zamieszkiwało dwudziestu warszawiaków. Życie u tych ludzi co dzień było jednakowe. Na śniadanie obiad i kolację dostawaliśmy żurek zabielany tylko mlekiem i ziemniaki bez żadnego tłuszczu. Dla Jurka, załatwiłem w gminie Sławno, że dostawałem 1 litr mleka dziennie bezpłatnie. Raz pędziłem bimber ze zboża, następnie sprzedałem i mieliśmy pieniądze na życie. Do kościoła chodziliśmy do Sławna. Byliśmy i raz na ślubie, młodzi byli z naszej wsi. Pan Młody miał 73 lat a Panna Młoda 20 lat.

Po dwóch miesiącach naszego zamieszkiwania na tej wsi, Janka nawiązała łączność listowną z Panią Jasińską w Krakowie,  która zaprosiła nas do siebie. Niezwłocznie wyjechaliśmy do Krakowa. Zajechaliśmy na ul. Kołłątaja nr 9, do Pani Jasińskiej. Życie nam się polepszyło. Mieszkaliśmy w dużym pokoju, od kuchni pierwszy. Po trzech tygodniach, gdy poczułem się silniejszy, udało mi znaleźć pracę i nawet ładne mieszkanie – jeden duży pokój, w którym była też kuchnia. Po miesiącu pojechałem po Ojca, Mamę, Ciocię do Grudzenia. Po przybyciu na drugi dzień, gospodarz, u którego mieszkaliśmy, odwiózł rodziców [na stację kolejową – przyp. red.]. Pożegnaliśmy się z tym gospodarzem serdecznie. W Skarżysku Kamiennym czekaliśmy w bufecie kolejowym na pociąg krakowski, który odjeżdżał o 6 rano. Około godziny 24 usłyszeliśmy alarm lotniczy i po kilku minutach wybuchy bomb. Ja prędko się zdecydowałem opuścić stację kolejową i uciekać za miasto. Uciekaliśmy w nocy w nieznane, aby tylko za miasto. Ulicą, którą uciekaliśmy wkrótce byliśmy za miastem. Doszliśmy do samotnego domku, zapukaliśmy, wpuszczono nas. Cała rodzina krzyczała i modliła się, prosząc Boga o ocalenie, nalot dalej trwał. Widocznie ci ludzi w tym mieście nie mieli jeszcze nalotów, bo byli bardzo tym bombardowaniem przestraszeni. Przeszedł nalot. Rano udaliśmy się na dworzec. Pociąg krakowski już był już podstawiony. Odjechał nawet o czasie. Dojechaliśmy do Krakowa i do naszego domu. Po pobycie rodziców z Ciocią trzech tygodni u nas w Krakowie głośniki uliczne i prasa  podała, że wszyscy warszawiacy muszą w ciągu 3 dni opuścić Kraków w przeciwnym razie będą zabrani do obozów. […]

Witold Zieliński z synem Jerzym na rękach, 1946 rok. Fot. z pryw. arch

Powiązane hasła

”None

Skip to content