Związek Henryk – „Może nas nie zabiją…”
Henryk Związek, ur. w 1936 roku, w momencie wybuchu Powstania mieszkał wraz z rodzicami Marianną i Kazimierzem oraz starszą siostrą Zuzanną na warszawskiej Ochocie. Na początku sierpnia rodzina została wypędzona z domu i pognana na Zieleniak – punk zborny przy ul. Grójeckiej, mieszczący się na terenie dawnej hali targowej. Po kilku dniach przebywania w skrajnie złych warunkach rodzina trafiła do obozu Dulag 121, skąd wywieziono ją na przymusowe roboty do Wałbrzycha. We wstępie przekazanych Muzeum Dulag 121 w 2018 roku wspomnień Pan Henryk Związek pisze „Byłem dzieckiem czasów wojny i przeszedłem wraz ze swoimi bliskimi przez Dulag 121 w Pruszkowie. Pragnę podzielić się swoimi przeżyciami z tego okresu, tak jak to widziałem oczyma dziecka, które nie zdaje sobie do końca sprawy z ogromu bestialstwa hitlerowskich oprawców”. Jego wspomnienia świadczą jednak o tym, że przeżywa i zapamiętuje bardzo wiele.
Jest pamiętny rok 1944. Mam 8 lat. Na imię Henio. Mieszkam w Warszawie na Ochocie na ulicy Dobosza, blisko szczęśliwickich glinianek. Jest sierpniowe słoneczne południe. Wszyscy są w domu, mama, tata, Zuza i ja. Zuza ma trzynaście lat, jest prawie dorosła. Rodzice są dziś mocno zdenerwowani, rozmawiają ze sobą półgłosem. Zuza i ja wiemy, że kilka dni temu w Warszawie wybuchło powstanie, słychać odgłosy ciężkich walk powstańców z Niemcami, latają samoloty, widać i słychać wybuchy, całe serie pocisków lecą nad naszymi domami w stronę centrum.
Jednakże dziś strzały i krzyki słychać bliżej naszego domu. Mama nie pozwala nam wyjść na podwórko. Nagle z hałasem otwierają się drzwi i wpada do środka esesman z karabinem gotowym do strzału w ręku. Drętwieję ze strachu, nie mogę ruszyć się z miejsca, a on krzyczy „ruki w wierch, uchodite” i popycha tatę lufą karabinu do wyjścia. Mama płacze. Za ścianą została bez opieki chora babcia. Na ulicy dużo ludzi, wszyscy wypędzeni z domów tak jak my. Esesmani ustawiają nas w szeregu. Potem chodzą wzdłuż szeregu i rabują, zabierają ludziom zegarki, pierścionki i co kto ma. Następnie każą iść. Wśród popychań i przekleństw idziemy, a właściwie jesteśmy pędzeni ulicami Dobosza, Opaczewską do Grójeckiej. Na Opaczewskiej pali się dom. Kto nie nadąża zostaje zastrzelony. Na ulicy Grójeckiej zatrzymują nas przed domem naprzeciwko ogromnego Zieleniaka. Słońce świeci w najlepsze. Przed nami wojskowe samochody z karabinami na wierzchu gotowymi do strzału a za nami pod murem domu leżą ludzie. Wszyscy zastrzeleni. Esesmani chodzą i dobijają tych, co się jeszcze poruszają. Widzę to na własne oczy. Rodzice zaczynają się modlić i my też odmawiamy pacierz. Inni ludzie też modlą się, płaczą, czekamy na najgorsze, czyli na śmierć. Stoimy do wieczora, przyjeżdżają jacyś oficerowie. Oni rozmawiają, a ludzi coraz więcej przybywa, zajęta jest cała ulica naprzeciwko Zieleniaka. Wreszcie ustawiają nas i pędzą na pobliski Zieleniak. Tam możemy usiąść na ziemi i odpocząć. Rodzice trochę się uspokoili, jeszcze żyjemy. Mama martwi się okropnie, że jesteśmy głodni. W pobliżu jest hydrofornia, a więc woda, tylko jak tam dojść, żeby esesmani nie zastrzelili. Kilkoro dzieci idzie jednak po wodę, ja też idę, może nas nie zabiją. Esesmani widzą nas i na szczęście nie reagują. Prawie cały Zieleniak jest już zajęty, dużo małych dzieci, nawet mniejszych ode mnie. Też są głodne i płaczą.
Pierwsza noc na Zieleniaku jest okropna, kolejne tak samo. Pijani esesmani świecą latarkami i zabierają ze sobą młode kobiety. Straszny płacz, krzyk, pijackie śpiewy, wrzaski i strzały. Następnego dnia wpuszczają na Zieleniak krowę i zabijają ją. Potem śmieją się głośno, bo ludzie rzucają się w kierunku krowy. Wszyscy głodni. Każdy chce wyrwać kawałek mięsa. Tacie też się udało. Esesmani pozwalają iść pod ich eskortą do pobliskiej szkoły im. Kołłątaja po jakieś krzesła, żeby rozpalić ogień, by na czymś to mięso zrobić. W szkole widzimy leżące zabite w bestialski sposób kobiety, a także trupy mężczyzn. Tata płacze.
Nie wiem, jak długo jesteśmy na Zieleniaku, na pewno kilka dni. Coś się dzieje, bo esesmani wrzeszcząc wpadają na plac, każą się podnosić i klnąc ustawiają nas do wyjścia. Pędzą nas długo ulicą Opaczewską, Szczęśliwicką, potem wzdłuż torów cały dzień, aż do zmroku. Ktoś mówi, że idziemy do obozu w Pruszkowie. Może w tym Pruszkowie będzie coś do jedzenia, pociesza nas mama, może jakaś woda do picia, ale nikt nie wie, co tam się wydarzy. Wreszcie bardzo zmęczeni docieramy na miejsce. Jest nas bardzo dużo, niektórzy z tobołkami. My nie mamy nic, wyrzucili nas z domu tak, jak staliśmy. Wszyscy wyczerpani długim marszem i jak my przerażeni. Jesteśmy na torach kolejowych. Oprócz naszej grupy nie ma innych ludzi. Podobno już zostali wywiezieni, nikt nie wie dokąd. Nie ma ani picia ani jedzenia. Siedzimy wraz z innymi, pilnują nas Niemcy z karabinami. Rozglądam się wkoło, patrzę, gdzie jesteśmy.
Tata mówi, że to naprawcze zakłady kolejowe. Tory i tory, hale i hale. Siedzimy długo. Esesmani podstawiają pociąg towarowy z pustymi wagonami i mamy do niego wsiąść. Będziemy wywiezieni na przymusowe roboty do Niemiec, tak mówią rodzice. Jest woda, ale nie dla nas, tylko do parowozu. Niemcy wrzeszczą i popychają nas do wagonów wśród przekleństw i kopniaków. Słychać krzyki esesmanów i strzały, niektórzy z transportu zdecydowali się na ucieczkę. Niemcy są wściekli. Wsiadamy do wagonów. Po upchaniu nas w wagonach Niemcy zamykają je. Jest okropnie ciasno i duszno. Dulag 121 jest za nami.
Jest 2018 rok. Mam 82 lata. Na imię Henryk. Po powrocie z Niemiec wróciliśmy do Warszawy na Ochotę. W czasie wojny nasz dom został częściowo zbombardowany, dach jest spalony, zostały kawałki ścian. Po wyremontowaniu jakoś udało się go przystosować do zamieszkania i przez długi okres tam mieszkaliśmy. Pacyfikacja Ochoty rozpoczęła się 4 sierpnia 1944 roku. Podczas niej w czasie powstania warszawskiego zginęło około 10 000 ludzi. Obecnie mieszkam na Woli. Dzielnica ta okrutnie ucierpiała w czasie powstania warszawskiego i także po nim, będąc miejscem największej w Warszawie rzezi ludności cywilnej. Pamiętam wszystko, co opisałem i to czego nie opisałem, bo niektórych rzeczy opisać się nie da, a niektóre zatarły się w pamięci. Teraz wiem również, że na Ochocie pacyfikowali nas esesmani z pułku SS-RONA działającego w ramach niemieckich sił zbrojnych, a składającego się w większości z Rosjan. Nie sposób opisać widoku stosu trupów i tych żyjących jeszcze dobijanych pod domem na ul. Grójeckiej (na domu z numerem Grójecka 104 zamieszczona jest tablica). Pamiętam okrucieństwo esesmanów na Zieleniaku (dziś Hala Banacha), zwłaszcza wobec młodych kobiet, gwałconych, a potem zabijanych. Zabierano także młodych mężczyzn do kopania grobów. Wszyscy potem zostali zastrzeleni. Pętla tramwajowa znajdująca się wówczas przy zbiegu ulic Grójeckiej i Opaczewskiej (naprzeciwko szkoły im. Kołłątaja) była niemym świadkiem tych zbrodni. Po wojnie z okolic pętli wykopano zwłoki zamordowanych w czasie obławy na Ochocie. Pamiętam obóz Dulag 121 – ciągnące się hale fabryczne i tory kolejowe. Prawdopodobnie znaleźliśmy się w Pruszkowie 9 lub 10 sierpnia. Po kilku dniach spędzonych na Zieleniaku i byliśmy jednym z pierwszych transportów, które przez obóz przeszły. Pamiętam rampę kolejową, wyczerpanych, przerażonych ludzi, stłoczonych potem w wagonach towarowych i wiezionych w uwłaczających człowiekowi warunkach bez jedzenia i picia w przerażające nieznane. Pamiętam bestialstwo niemieckich żołnierzy i kolaborujących z nimi Rosjan i Ukraińców, ich okrutne i nieludzkie nas traktowanie.
I na koniec mojego listu chcę powiedzieć o moim jednym wielkim pragnieniu, żeby dzisiejsze pokolenia, odrobiwszy lekcję patriotyzmu, nie zapomniały o okrucieństwach wojny i nigdy więcej do niej nie dopuściły.