Choromański – Tworki cz. II („Wiadomości Literackie” 1932)
W 1932 roku „Wiadomościach Literackich” ukazał się reportaż znanego powieściopisarza Michała Choromańskiego, autora m.in. poczytnej i zekranizowanej „Zazdrości i medycyny”, poświęcony szpitalowi dla nerwowo chorych w Tworkach. Choromański z literacką, choć odmienną od naszej współczesnej wrażliwością opisuje swoje kontakt z chorymi, a przede wszystkim sam szpital. Obszerny reportaż „Tworki” ukazał się w dwóch kolejnych numerach pisma Skamandrytów – zdecydowaliśmy się dla Państwa wygody w lekturze zachować ten układ. Zapraszamy do lektury części drugiej, która ukazała się w 1932 roku w 36 numerze „Wiadomości” (część I – tutaj).
Michał Choromański
Tworki (część II)
Wędruję po pawilonach
Gdy spytałem w Tworkach lekarzy, czy zdarzyło się im kiedyś być pobitymi przez chorych, czy może przytrafiła się im jakaś inna w tym rodzaju przygoda, posłyszałem spokojną, trochę lekceważącą odpowiedź, że naogół nawet najgwałtowniejsi chorzy zachowują się wobec swych opiekunów spokojnie i że przykre zajścia są dość rzadko spotykanem zjawiskiem. Jeden z na czele zakładu stojących psychjatrów powiedział mi z rozbrajającym uśmiechem:
– Przez cały czas mej praktyki tylko dwa razy chory wyrżnął mnie w twarz.
Znam lekarzy w ogóle i mam wrażenie, że nieźle orjentuję się w ich psychologji. Wiem, że pozorny cynizm, z jakim odnoszą się do ludzkiego cierpienia, jest rzeczą godną szczerego poważania i wynika ze zbyt wielkiego spoufalenia się z nieszczęściem. Pozatem podejrzewam, że świadczy to poniekąd o dobroci i miękkości ich natury. Mam wrażenie, że szorstki i cyniczny stosunek do cudzego nieszczęścia charakteryzuje człowieka dobrego i delikatnego. Jest jeszcze jedna rzecz, która odgrywa tu niepoślednią rolę: mianowicie boski spokój i objektywizm w obliczu zjawisk nieuniknionych i koniecznych, wobec których człowiek tak lub inaczej jest bezradny.
Coś podobnego miałem możność obserwowania podczas rewolucji rosyjskiej, walki domowej, głodu – kiedy to najbardziej dobrzy i tkliwi ludzie odnosili się z okrutnym cynizmem do dziejących się dokoła rzeczy. Widziałem, jak mężczyźni zarówno jak kobiety najspokojniej w świecie przechodzili obok umierających na bruku dzieci, widziałem, jak podczas pogromów najbardziej odważni, uczciwi i wolnomyślni ludzie zamykali drzwi przed swymi przyjaciółmi-Żydami, bynajmniej nie przez obawę lub brak tzw. dobrego serca, lecz tylko dlatego, że wiedzieli o bezskuteczności swych ratowniczych szlachetnych wysiłków. Jeżeli człowiek po raz pierwszy przeżyje bombardowanie, rzeź, epidemję, łatwo budzi się w nim gwałtowny odruch sprzeciwu i niedorzeczna chęć walki z katastrofalnym żywiołem, przerastającym go o dwa i pół miljarda głów. Potem taki człowiek – często w bardzo krótkim czasie – otrzaskuje się z ohydą wypadków i godzi się z koniecznością ich istnienia. Wydaje mi się, że podobny proces odbywa się w duszy lekarzy. Początkujący medyk przy pierwszem wejściu do szpitala, przy pierwszem zetknięciu się ze stołem operacyjnym, jest zdruzgotany nawałnicą cudzych cierpień i potwornością wręcz kosmicznej krzywdy, która dzieje się wokoło i o której my, ludzie zdrowi, zapominamy lub też nie wiemy.
W rozmowie z młodymi psychjatrami dowiedziałem się, że pierwsze ich przeżycia w Tworkach stanowiły dla nich coś w rodzaju klęski osobistej.
– Pierwsze tygodnie mojej pracy w zakładzie były dla mnie koszmarem – opowiadał mi z uśmiechem jeden z nich – sądziłem wówczas, że trzeba podminować cały zakład i jak najszybciej wysadzić go w powietrze. To wszystko wydawało mi się groteskowym i makabrycznym nonsensem. Ale po paru tygodniach otrzaskałem się, przyzwyczaiłem i pogodziłem!
Co do mnie, już po czwartej wizycie w Tworkach otrzaskałem się z klimatem i atmosferą zakładu do tego stopnia, że potrafiłem rozmawiać z obłąkanymi tak spokojnie jak niegdyś rozmawiałem ze spuchniętymi z głodu lub rannymi. Młody lekarz, który skarżył mi się, że parę lat temu miał ochotę wysadzić w powietrze Tworki, opowiadał następnie, że obecnie przekonał się o znaczeniu i użyteczności zakładu jak również całego systemu psychjatrycznego.
– Odnoszę się teraz do swej pracy z całym spokojem – zwierzał mi się poniekąd z młodzieńczym tryumfem – wiem, że praca moja jest pożyteczna i przynosi ludziom ulgę.
Za tryumfem w głosie jego słychać było pewną rezygnację, i w tej smętnej, lecz mądrej rezygnacji ujrzałem jedynie racjonalne podejście do rzeczywistości. Ale podówczas rozmawiałem z nim jeszcze w stanie głębokiego przygnębienia i przejęcia się obrazem odwrotnej i najgorszej strony naszego życia. Dopiero bowiem na parę minut przedtem jakiś schizofrenik całował mnie po nogach i błagał o ratunek. Słowa „ratunek”, „ratujcie”, „męka”, brzmiały jeszcze w mej głowie nieznośnym lejt-motywem. Wszakże półtorej godziny temu błąkałem się jak obłąkany po pawilonach i oddziałach, niczem grzeszne widmo które już nie zazna ani spoczynku ani przebaczenia.
Półtorej godziny temu razem z psychjatrą, którego życzliwości zawdzięczam możność swobodnego zwiedzania Tworek, półtorej godziny temu wkroczyłem razem z nim do kobiecego pawilonu dla inteligentek.
Pod drzewem koło tego pawilonu stała ławka, na ławce siedziała jakaś kobieta, psychjatra przywitał się z nią i spytał wesołym tonem:
– Jakże się pani czuje? Widzę, że wszystko idzie jak najlepiej?
– Dziękuję bardzo, panie doktorze – odpowiedziała pochyliwszy oczy zlekka zarumieniona.
Była młoda, ładna, kosztowało mnie nawet pewnego wysiłku, aby nie spojrzeć na nią z nadmierną ciekawością. Widziałem jej nagie ręce, piękne i łagodne, i nawet przez myśl mi nie przeszło, że temi rękami parę lat temu mogła udusić własne dziecko w psychozie poporodowej. Stało się to kilka lat temu, i oto teraz kobieta znowu zaszła w ciążę i przyszła do swych byłych lekarzy z prośbą, aby uchronili ją przed nową zbrodnią.
– Nie wiemy jeszcze narazie, czy mamy jej pozwolić mieć dziecko, czy też zmusić ją do poronienia. W każdym razie musimy jej bardzo pilnować – powiedział psychjatra i wprawnym ruchem otworzył drzwi pawilonu.
Zauważyłem, że zrobił to prawie nie patrząc. Trafił do dziurki od klucza z precyzją i nieomylnością zawodowego włamywacza. To też klucz, którym otwierał drzwi, mocno przypominał wytrych, był zupełnie prosty i posiadał tę właściwość, że otwierał każdy zamek.
Bez kapelusza i bez laski, z miną najbardziej obojętną, wszedłem do przedsionku, i od razu wokoło nas zaroiło się od chorych kobiet. Wszystkie były w szarych lub pasiatych szlafrokach, przewiązanych paskami, jedna z nich zbliżyła się do nas, psychjatra wyciągnął do niej rękę, ja zaś ukłoniłem się z zażenowaniem.
– Jakże się pani czuje? – zapytał z mechaniczną wesołością psychjatra. – Czy śniło się coś pani?
– O, miałam bardzo ładny sen, panie doktorze! Bardzo dobry sen, który przypomina mi – aj, aj, aj! – najlepsze rzeczy, panie doktorze!… – zaczęła, ale w tej samej chwili zbliżyła się do nas inna kobieta, siwa i chuda, o wyżółkłej subtelnej twarzy, i spytała doktora z największą powagą:
– Czy pan, doktorze, ma samochód?
Psychjatra uśmiechnął się:
– Nie, proszę pani, samochodu nie mam.
– Pytam się pana, czy ma pan samochód, aby mnie stąd zabrać?! – niecierpliwie zawołała kobieta i potem obejrzała nas z pogardą. – Oho, ja pana znam – powiedziała nagle do mnie, a gdy się przedstawiłem, zatrzymała moją rękę w swojej i dodała: – Od razu poznałam, że pan jest z tamtych stron. Przecież pan to wszystko rozumie?…
– Trochę – wyjąknąłem.
Kobieta stanęła koło drzwi, prowadzących do ogródka, potem wyszła na schody i usiadła na stopniu.
– Pan przecież rozumie – powiedziała z desperacką troską w głosie -pan przecież rozumie, jak strasznie męczy się żelazo!
– Rozumiem – odpowiedziałem.
Podniosła żółtą rękę i pokazała mi klomb kwiatów, rosnących pośrodku ogródka.
– Ot, takiej wielkości jak ten klomb – kawał miedzi!… a-a-a!… Jakżeż ta miedź się męczy!… cóż za tortury przechodzą metale, mój Boże!…
Każdy pawilon stanowi sam w sobie zamkniętą całość. Jest ogrodzony wysokim kamiennym murem, wewnątrz którego znajduje się niewielki ogród. W tym ogrodzie, jeżeli nie pada deszcz, chorzy spędzają cały dzień. Wszystkie pawilony są naogół jednopiętrowe, o systemie korytarzowym. Na piętro prowadzą schody, które są z reguły okratowane, aby żaden z chorych, przechyliwszy się przez poręcz, nie mógł spaść do klatki schodowej. Dla tych samych powodów są okratowane okna, i te kraty nadają szpitalowi charakter więzienia. Jeszcze bardziej przypominają więzienie małe okrągłe okienka w drzwiach, lub też wąskie poprzeczne szpary, przez które widać mniej więcej cały pokój. Wszystkie drzwi zamknięte na klucz i zatrzaskują się automatycznie. Lecz przedewszystkiem zwróciło moją uwagę to, że wewnętrzne nie mają klamek.
– Dlaczego nie widzę klamek, panie doktorze? – zapytałem.
– Żeby nikt się na nich nie mógł powiesić – odpowiedział prosto.
Szliśmy korytarzem wzdłuż pawilonu, po prawej i po lewej stronie były drzwi, w drzwiach – małe okrągłe okienka. Psychjatra, znowu nie patrząc, wpakował klucz do dziurki, i weszliśmy do małego białego pokoju. W pokoju stały dwa zwyczajne, metalowe łóżka, jedno z nich było puste, na drugiem leżała jakaś starsza, otyła kobieta.
– Jestem taka chora, panie doktorze, jestem taka chora i nieszczęśliwa – powiedziała na powitanie, a psychjatra zapytał:
– Cóż pani jest?
– Och, proszę pana doktora, miałam niedawno grypę i teraz znowu mam grypę, wszystko mnie boli, taka jestem chora… – usiadła na łóżku, poprawiła na sobie białą bluzkę, a potem klasnęła dłońmi: – Czuję się coraz gorzej!… – mamrotała i patrzyła na nas zupełnie nieprzytomnem spojrzeniem: – Różne choroby mi dokuczają…
Drzwi trzasnęły za nami, psychjatra otworzył drzwi naprzeciwko, przystanęliśmy na progu, ja – ze zdumieniem, psychjatra – z niepokojem.
– Co się stało? – zapytał.
Z początku wydało mi się, że w pokoju nie było nikogo. Stało tylko dwa łóżka, przykryte szpitalnemi kocami, na ścianach wisiały jakieś kolorowe malowidła, na stole widniał flakonik z czerwonym, zwiędłym kwiatkiem. Stanowczo, w pokoju nie było nikogo. Lecz, gdy po sekundzie schyliłem wzrok, zobaczyłem pośrodku podłogi wystające z pod łóżka nogi i częśc ciała. Na ponowne zapytanie doktora: „Co się stało?”, nogi w czarnych pończochach i starych pantoflach niechętnie się poruszyły, ciało zaś odziane w szarą kapotę wysunęło się z pod łóżka, i wtedy zobaczyłem pośrodku pokoju krzyżem leżącą kobietę. Ręce rozpostarła na podłodze, głowę wtuliła gdzieś pod materacem. Teraz podniosła się z podłogi, spojrzała na nas wrogo i odeszła w kąt.
– Dzień dobry pani – powiedział doktór.
Drgnęła i schowała ręce za plecy.
– Dzień dobry panu – odrzekła oschle – ale ręki panu nie podam, bo z zasady nie podaję nikomu ręki.
– To szkoda, to wielka szkoda – pokręcił głową psychjatra, i znowu po chwili mknęliśmy w kierunku sali ogólnej. Było tam kilkanaście łóżek, wszystkie puste, i tylko na dwóch leżały jakieś kobiety, z głowami ukrytemi pod kołdrą.
– Gdzie są inne chore? – zapytałem.
– Cały dzień spędzają w ogrodzie – odpowiedział doktór i zaprowadził mnie do jadalni, a potem do kuchni. W jadalnym pokoju, kwadratowym i białym, stały dwa długie stoły, a na ścianach wisiały obrazki malowane przez chorych. Na stole widać było emaljowane talerze. Koło każdego talerza leżał kawałek chleba.
– Niech pan zobaczy, jak wygląda nasza jadalnia i kuchnia! – powiedział psychjatra, ja zaś ze sceptycyzmem Słonimskiego zajrzałem do ustępu, ale i tam i tam było czysto.
Zupełnie oszołomiony, wybiegłem na dziedziniec. W uszach miałem dziwny hałas, słyszałem brzęczenie, przez chwilę wydawało mi się, że w głowie mojej szumią jakieś nieznośne muchy. Dopiero w następnej chwili zrozumiałem, skąd pochodzi to uczucie. W pawilonie, w którym byłem przed chwilą, pełno było wrzasków, chichotu, śpiewu, najbardziej nieoczekiwanych dźwięków, lecz będąc tam, nie zauważyłem tego hałasu, ogłuszony wzruszeniem i niepokojem. Dopiero teraz uświadomiłem go sobie wśród ogrodowej ciszy. Szliśmy ogrodem, po ścieżce naprzeciw nam szła jakaś kobieta w szarym chałacie, w dziwacznym kapeluszu na głowie. Doktór przywitał się z nią, a kobieta powiedziała:
– Jestem dyktatorka.
Milczeliśmy.
– Czy panowie nie widzieli mego syna?
– A kto jest pani synem?
– Mój syn jest dyktatorem – powiedziała – ponieważ ja jestem dyktatorka wszechświata. – Poprawiła na czole pasmo siwych włosów i rzekła wyniośle: – Pierwszy pseudonim mego syna jest Bartel, drugi – Świtalski, trzeci… – Twarz jej wyrażała skupienie i rozpacz. Było jasne, że nie mogła sobie przypomnieć czegoś najważniejszego: – …a trzeci… Prystor! – wykrzyknęła nagle i dodała: – Ale w istocie nazywa się on Mojżesz Goldblat!
– Bardzo dobrze, proszę pani – powiedzieliśmy i szybko przeszliśmy obok, a za nami obłąkana Żydówka wyliczała z dumą wszystkie wielkie pseudonimy swego syna.
Przed nami, wśród krzaków i drzew, wznosił się mur pawilonu obserwacyjnego. Z za muru dochodziły czyjeś nawoływania, wyzwiska i okrzyki. Weszliśmy do pawilonu. Koło drzwi stał pielęgniarz w szarem płóciennem ubraniu. Na sali ogólnej zobaczyłem kilkanaście łóżek, na łóżkach leżeli chorzy. Wszyscy byli w szpitalnej bieliźnie, w długich, białych gaciach i koszulach bez guzików. Niektórzy chorzy leżeli nawznak, inni nawpół siedząc, inni zaś przy naszem wejściu zerwali się i poczęli biegać po sali. Większość chorych miała ogolone głowy, wszyscy byli bosi.
Jeden z nich, wysoki, chudy drab, o zarośniętych czarną szczeciną policzkach, podbiegł do nas i zaczął wymachiwać rękami w niedającem się opisać podnieceniu.
– Idź pan stąd, idź pan won! – wrzeszczał. – Jakiem prawem mnie tu zamknięto?! Proszę mnie stąd zabrać natychmiast!
Przysuwał się do nas coraz bliżej i jednocześnie zobaczyłem, że razem z nim przysunął się o krok naprzód pielęgniarz.
– Dzień dobry panu – powiedział psychjatra bardzo spokojnie, nawet trochę znużonym tonem człowieka, który nic nie spostrzegł i niczego się nie domyślił.
I wówczas, ku memu zadowoleniu, chory opuścił rękę i nieśmiałym ruchem wyciągnął ją na przywitanie. Potem spojrzał na mnie, zobaczyłem pytające, ale mętne spojrzenie, w którem przez chwilę jakgdyby błysnęła trzeźwa myśl, i chory chwycił moje palce ogromną wilgotną dłonią.
– Panie doktorze – powiedział ni stąd ni zowąd do mnie – jeżeli łaska, niech pan rozpatrzy moją sprawę. – Potem zaczął bełkotać coś zupełnie od rzeczy.
Nie słuchałem, gdyż już jakiś inny chory przykuł moją uwagę. Psychjatra pociągnął mnie za rękaw i pochylił się nad łóżkiem, na którem leżało czyjeś duże, nieforemne ciało, przykryte z głową prześcieradłem szpitalnem. Spostrzegłem jednocześnie, że na innych łóżkach również leżeli chorzy przykryci z głową. Dowiedziałem się wtedy, że w ten sposób u niektórych chorych objawia się chęć ucieczki od rzeczywistości, zamknięcie się w sobie i oddzielenie się od świata zewnętrznego, stan chorobliwy, zwany autyzmem. Takim chorym prześcieradła usuwają z nad głowy siłą.
Autysta, nad którym staliśmy pochyleni, zobaczył nas i usiłował z powrotem schować się pod prześcieradło. Twarz jego wyrażała niesmak i cierpienie, wynikające z tego niesmaku. Nie dziwiłbym się zupełnie, gdyby nas zapytał: „Kim jesteście, i dlaczego, do ciężkiej cholery, wtrącacie się w moje prywatne sprawy?!”. Nie zapytał tego jednak, może przez delikatność, może przez absolutną dla nas pogardę.
Odwróciłem się, aby w ślad za psychjatrą podejść do innego łóżka, i znieruchomiałem. Byłem ze wszystkich stron otoczony, że się tak wyrażę, oblepiony, chorymi. Nie zdążyłem zauważyć, kiedy to się stało, bosi i widmowi, poruszali się po posadzce zupełnie bezszelestnie. Jakaś głucha wręcz zwięrzęca ciekawość pchała ich ku mnie. Lecz, rzecz charakterystyczna, nikt z nich nie zbliżył się do mnie od frontu, wszyscy natomiast czynili to, przepraszam za wyrażenie, od tyłu. W przyszłości powtarzało się to kilkakrotnie, i nawet wkrótce zdołałem przyzwyczaić się do tego, że właściwie nigdy nie wiedziałem co się dzieje za mojemi plecami. Prześladowało mnie tylko wciąż przykre uczucie, że kilkanaście par oczu patrzy mi w sam kark. Gdyby to było w jakiejś knajpie, wśród pijanych opryszków, lub też gdyby to było podczas, powiedzmy, pogromu, wśród różnokolorowych – białych, czerwonych, zielonych – bandytów, wiedziałbym mniej więcej, jak należy się zachować. W takich wypadkach można w ostateczności wybrać najbardziej tłustą i imponującą twarz i walnąć w nią nietyle w silnym ile efektownym geście. Lecz wobec chorych, którzy tłumnie zebrali się za memi plecami, czułem się zupełnie bezradny, a dlatego głupio. Wiedziałem, że jeżeli jeden z nich mnie uderzy, nie będę mógł nietylko się bronić, lecz nawet uciekać, gdyż kto wie, czy ucieczka nie wywołałaby wśród nich jeszcze większego wzburzenia i pomieszania umysłów.
Takie refleksje przyszły mi do głowy wówczas gdy odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą białe postacie, bose nogi, nagie ręce, zastygłe w najdziwaczniejszych lecz skupionych pozach. Widziałem przed sobą chude, zarośnięte twarze, o płonących lub też zupełnie wygasłych oczach, i uśmiechnąłem się jakimś niejasnym uśmiechem. Psychjatra widocznie zorjentował się w moich przeżyciach i rzekł trochę ubawiony:
– Niech się pan nie boi, nic się panu nie stanie…
„Niech się nawet stanie!” – pomyślałem rozgniewany. Przecież szło nie o obawę. Przecież najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka, nie jest sama rzecz, lecz niemożność odpowiedniego zareagowania. Wkrótce jednak uporałem się z przykrem poczuciem bezradności, wiedziałem już mniej więcej, jaką psychiczną postawę trzeba przybrać, obcując z obłąkanymi. Trzeba przede wszystkiem być wewnątrz siebie spokojnym, spokojnym mimo wszystko, i być pewnym, że do niczego złego dojść nie może, i wówczas na taką wewnętrzną postawę chorzy natychmiast reagują.
Na łóżku następnem leżał na wznak jakiś chory młodzieniec z obwiązaną ręcznikiem głową i o przyjemnych, łagodnych i smętnych rysach twarzy. Ręce trzymał na prześcieradle, nieruchomo wyciągnięte wzdłuż ciała. Zdziwiła mnie zupełna, doskonała obojętność, z jaką na nas spojrzał. Nic na jego twarzy się nie poruszyło, i wydawało się nawet, że ani razu nie mrugnął powiekami. „Cóż to za biedny chłopak!” – pomyślałem i nagle ku swemu przerażeniu spostrzegłem, że nozdrza tego chorego były dziwnie spuchnięte, zdeformowane, trochę skrwawione. Na tle łagodnej i dość ładnej twarzy nos jego odbijał się wstrętną, niepokojącą, bezkształtną plamą.
– Katatonik – powiedziano mi cicho, a potem posłyszałem: – Jest dla nas bardzo niedobry!…
Psychjatra poklepał chorego po ręce i powtórzył: – Dlaczego pan jest dla nas taki niedobry, a?
Lecz twarz chorego pozostawała nieruchoma.
Patrząc na jego spuchnięte, przerażające nozdrza, zapytałem: – Co to znaczy?
– Nic nie chce jeść – odrzekł psychjatra – musimy stosować sztuczne odżywianie…
Wtedy zrozumiałem wszystko.
– Dlaczegóż nie przez usta? — zapytałem.
– Bo się udławi!… – odpowiedział. Potem wykrzyknął szorstko: – Przez nos! Przez nos! – i szybko przeszedł do korytarzyka, łączącego salę ogólną z separatkami.
W drzwiach jednej z separatek stał wysoki człowiek w nocnej bieliźnie i szarym szlafroku, narzuconym na ramiona. Był wyprostowany po wojskowemu, rudą głowę miał zadartą do góry, i niewielka ruda bródka poruszała się razem z jego dolną wargą. Spojrzał na nas wyniośle, z niedbałą uprzejmością ukłonił się w moją stronę, jak do człowieka, którego nie zna, lecz którego narazie nie ma prawa nie szanować.
– Panie dyrektorze – oświadczył sucho – uprzejmie proszę o interwencję! Chorzy hałasują do takiego stopnia, że nie dają mi spokoju. Najgorzej jest to, że są to ludzie po większej części niższego pochodzenia, więc nie mogę wyciągnąć odpowiednich konsekwencyj honorowych. – Zwrócił się do mnie, a cała jego postawa wyrażała nonszalancję i pogardę dla złych manjer, plebsu i parwenjuszostwa.
– Pan pozwoli, że się przedstawię, – odpowiedziałem i ukłoniłem się ze szczerym szacunkiem.
Spojrzał na mnie chłodno: – Czy pana właściwie przysłały tu władze prokuratorskie?
Z uprzejmem ubolewaniem odpowiedziałem, że nie. Lecz, jak się okazało, nie było to zupełnie ważne. Najważniejsze było, że w żyłach moich cieknie prawdopodobnie błękitna krew i że potrafię zachować się tak jak każdy inny dobrze wychowany człowiek. Wtedy posłyszałem następującą tyradę:
– Pan pojmuje, że chorzy, ci ludzie z najgorszych sfer społecznych, zachowują się na korytarzu w sposób obrażający mnie osobiście i że nie mogę żądać od nich satysfakcji. Położenie moje jest potworne i tragiczne. Przecież nie mogę się pojedynkować z bylejakim chamem! Dlatego też uprzejmie, ale stanowczo proszę i żądam, aby natychmiast odseparowano mnie od tej nieznośnej hołoty!…
Wygłaszał swoją mowę jednym tchem, głowę podnosił coraz wyżej, a bródka poruszała się coraz wzgardliwiej. Nie wiem, do jakich wniosków doszedłby wkońcu, gdyby psychjatra nie przerwał potoku wzburzonych i górnolotnych słów:
– A co pan ma w uszach? – zapytał nieoczekiwanie.
Wyniosły człowiek w szarym szlafroku szybko cofnął się w głąb pokoju. Był zgubiony i bezradny.
– Jest to papier – wyjąkał.
Wtedy dopiero zauważyłem, że z uszu sterczą mu duże kawałki skręconej gazety. Chory opamiętał się i wyrzekł z przesadną niedbałością:
– Pan pojmuje, że zatkałem uszy papierem w tym celu, ażeby z zewnątrz nie dochodziły mnie żadne chamskie dzwięki!
Kiwnąłem głową, ukłoniłem się nisko i wyszedłem.
– Proszę panów! Proszę panów! jeszcze sekundę – wołał za nami chory, lecz nie mieliśmy już czasu. Na korytarzu znowu obstąpili nas chorzy, przywarłem do ściany plecami, aby nie czuć z tyłu ich spojrzeń, i oto wtedy nagle stała się rzecz, o której wspominam z najboleśniejszą odrazą.
Rozległo się głuche stuknięcie, ktoś zawołał i jęknął „Ooo!” – coś białego z łoskotem zwaliło się na podłogę, i po chwili uczułem, jak gorący pot zaczął mi ściekać po grzbiecie. Stałem skamieniały, pochyliłem wzrok, a na podłodze koło siebie zobaczyłem jakieś klęczące ciało chorego w rozdartej na plecach koszuli. Chory obejmował moje nogi, chylił się coraz niżej, i oto zobaczyłem jak przywarł wargami do mych zakurzonycn, brudnych butów. Była cisza. Wtem wśród tłumu ktoś wrzasnął i zarechotał. Stałem spokojnie, patrzyłem, jak całujący moje nogi schizofrenik wspiął się wargami już do moich kolan, potem pocałował mnie w prawą rękę, następnie w lewą, wreszcie objął rękami za kolana i podniósł głowę do góry:
– Panocku!… – i odrazu zamiast schizofrenika w szpitalnem ubraniu zobaczyłem zwyczajnego białoruskiego chłopa w gaciach. – Panocku!… To nie moja wina!… to źli ludzie obgadali mnie we wsi!… Ratujcie, panocku!…
Z trudem wyzwoliłem się z jego objęć. Chorzy wracali na salę ogólną, my zaś z psychjatrą wbiegliśmy do jadalni, tu stał duży stół, malowany na brązowo, i duża ławka – nic więcej. Do tego pokoju pod dozorem pielęgniarzy wprowadzają chorych. Każdy chory dostaje emaljowany talerz i drewnianą łyżkę; ani widelców, ani noży, ma się rozumieć, chorym nie dają. Przystanęliśmy na chwilę, i zapytałem psychiatry:
– Kto był ten wyniosły człowiek z papierem w uszach?
Historja jego była nader prosta. Jest to schizofrenik paranoidalny, tzn. urojeniowiec. Ostatniemi czasy coraz bardziej prześladowało go urojenie, że robotnicy i chłopi, w ogóle wszelkie pospólstwo chce go obrazić. Pewnego razu chory spotkał na ulicy robotnika, i wydało mu się, że robotnik ten zachował się w sposób prowokacyjny i obelżywy. Nie długo myśląc, wyciągnął rewolwer i palnął w aroganckiego przedstawiciela proletarjatu.
Drugiego chorego, tego, który całował mnie po nogach, przywieziono niedawno ze wsi, gdzie w przystępie szału usiłował podpalić czyjąś chałupę. Podobnych podpalaczy na wsi spotyka się sporo. Są to pyrromani, schizofrenicy, często jednak podobne wypadki zdarzają się na tle alkoholicznem.
W tej chwili na salę weszło kilku chorych z talerzami w ręku. Na talerzach widniały zielone liście sałaty, tarte kartofle i kawałki jakiegoś mięsa zalanego szarym sosem. Mięso to chorzy rozdzierali palcami. W pokoiku obok było gwarno i pełno. Chorzy stali w ogonku, około okienka zrobionego w ścianie, przez okienko widać było kuchnię, od czasu do czasu przez okienko ukazywały się czyjeś ręce rozdające potrawy. Chorzy żarłocznie rzucali się na jedzenie. Tylko jeden z nich stał w kącie zupełnie obojętny i apatyczny. W jego postawie, w sposobie trzymania rąk, skrzyżowanych na piersi, było coś niezrozumiałego i niepokojącego, była jakaś drażniąca niedorzeczność, w której zpoczątku nie mogłem się połapać, ale psychjatra, przechodząc, rzucił jedno tylko słowo: „kaftan!”, i wtedy zrozumiałem rzecz, która tak mnie dziwiła i niepokoiła. – Aha! – mruknąłem.
Przede mną stał chłopak lat dwudziestu, wiotki i dziwnie ruchliwy w swej nieruchliwości. Miał na sobie zwyczajną białą koszulę, przypominającą wszystkie inne szpitalne koszule, z tą tylko różnicą, że rękawy jej były niezmiernie długie. Końce tych rękawów były na plecach związane węzłem, więc o istnieniu jego rąk, skrzyżowanych na piersi, można było domyśleć się jedynie po nieustannym ruchu palców, któremi zdawało się usiłował drapać i skrobać samego siebie. Zapytałem doktora, w jakim celu i w jakich wypadkach nakładają choremu kaftan. – Czy chodzi o skrępowanie chorego zbyt podnieconego? – zakończyłem.
– Widzi pan, że jednak nie jest skrępowany – odpowiedział – może się poruszać, chodzić, może wyrabiać ze swemi nogami wszystko co zechce. Natomiast jeżeli chcemy całkiem unieruchomić chorego, stosujemy inne środki, stosujemy, powiedzmy, „siatkę”. Jest to zwyczajna siatka, którą przywiązujemy niespokojnego chorego do łóżka. Kaftan natomiast nakładamy w tym celu, aby nie pozwolić choremu krzywdzić samego siebie. Na przykład ten chłopiec potrafi rozdrapać samego siebie nie tylko do krwi, lecz do głębokich ran. Aby uchronić go przed samym sobą, przywiązujemy mu ręce oto temi rękawami.
Przed wyjściem znowu zajrzałem do ustępu. Tym razem nie olśnił mnie czystością. Przypominał kolejową tualetę trzeciej klasy.
Wyszedłem na powietrze z rosnącem uczuciem zawrotu głowy. Za samemi memi plecami ktoś zaryczał jak krowa, a potem jęknął przeraźliwie.
Przez pawilon obserwacyjny, który zwiedzaliśmy przed chwilą, przewijają się bez wyjątku wszyscy chorzy. Posiada on sto dwadzieścia łóżek. Każdego nowego chorego, bez względu na jego stan zdrowotny i majątkowy, umieszczają przedewszystkiem tu i trzymają aż do postawienia ostatecznej diagnozy. W pawilonie tym traktuje się każdego chorego indywidualnie, i dopiero po rozpoznaniu choroby i umieszczeniu chorego w pewnej grupie podobnych do niego chorych pacjent podlega leczeniu szablonowemu. W ten sposób niema chorego, któregoby nie zbadano osobno, i któregoby w każdym razie dwóch przynajmniej lekarzy nie znało na pamięć. Odpada możliwość, aby który z chorych trafił do szpitala „przez pomyłkę lub tragiczne nieporozumienie”. Pamiętam, ze mówiono mi kiedyś przy stoliku kawiarnianym: „Przecież, proszę pana, jeżeli w Tworkach jest przeszło tysiąc osób, to może się zdarzyć wypadek, kiedy jeden taki Bogu ducha winny człowiek jest zaliczony do warjatów nie przez złą wolę, lecz wprost dla tego, że nie mieli ani czasu, ani fizycznej możności zbadać go sumiennie!”. Jest to tak niedorzeczne przypuszczenie, że nie wiem nawet, czy warto je prostować. Po piątej swej wizycie w Tworkach ja sam pamiętałem już i rozróżniałem kilkudziesięciu chorych i mniej więcej orjentowałem się w rodzaju ich choroby. Cóż mówić o lekarzach, którzy siedzą tam i ordynują całe lata!
Z pawilonu obserwacyjnego wpadliśmy do młodocianych chorych. Obejrzałem małą salę wykładową, zastawioną stolikami i ławkami, obejrzałem jadalny pokój przypominający jadalne pokoje innych pawilonów. W sypialniach stały rzędami łóżka przykryte białemi kapami. Wszędzie było pusto, ponieważ dzieci bawiły się w ogródku. Cieszyłem się na samą myśl, że zaraz się z niemi zetknę. Po ostatnich ohydnych scenach wśród dorosłych i starych nieszczęśliwców, sądziłem, że znajdę chwilę spoczynku i ukojenia. „Dzieci – to kwiat Boży! – pomyślałem z czułością – taki chłopczyk, to przecież zupełnie jak mlecz kwitnący!” Wyszedłem do ogródka rozanielony, widziałem z całą pewnością, że po chwili obstąpią mnie małe, różowe, uśmiechnięte stworzenia, będą w jasnych wesołych sukienkach. Może niektóre z nich będą trochę rachityczne, może inne nie potrafią jeszcze dobrze się wysłowić, będą się trochę jąkały i nie potrafią wymówić jakiejś litery (zamiast „r” taki mały kwiatek będzie sobie wymawiał „l” – pomyślałem ze wzruszeniem), ale mniejsza z tem. Niema to przecież cienia znaczenia! Idzie przede wszystkiem o niewinną dziecinną duszę!
Lecz to co mnie spotkało w ogródku młodocianych przewyższyło wszystkie moje oczekiwania! Nie zdążyłem zejść ze schodów, gdy zamorusany, czarny potworek w pasiastej koszuli do kostek, zabryzgując mnie śliną, rzucił się na mnie z idjotycznym bełkotem.
– Bu-bu-bu! – ryczał głucho, a z za jakiegoś krzaku, w tej samej chwili, wyłoniło się coś wręcz niesamowitego.
Było okropne. Posuwało się ku mnie w dziwnych skokach, wymachując przytem jedną ręką i wykręcając głową. Miało wstrętną, odrażającą twarz, jeżeli twarzą można nazwać pysk barani i małpi zarazem. Lecz najgorszy był brzuch. Zaczynał się gdzieś pod samym podbródkiem i zwisał ogromnym, niekształtnym workiem nad kolanami.
– Kwiatku Boży! – powtórzyłem bezmyślnie…
„Wiadomości Literackie” 1932, nr 36