Ryx – „Kościół Żbikowski w r. 1914” („Echo Pruszkowskie” 1924)
W 1924 roku w 7. numerze „Echa Pruszkowskiego” – w całości poświęconym dziejom parafii żbikowskiej – ukazała się poruszająca relacja poświęcona bombardowaniu żbikowskiego kościoła w połowie października 1914 roku. Jej autorem był Jerzy Ryx. Pozostałe teksty ze wspomnianego numeru „Echa Pruszkowskiego”, poświęcone dawnym dziejom żbikowskiej parafii, znajdą Państwo w Variach pruszkowskich.
Jerzy Ryx
Kościół Żbikowski w r. 1914
Cichy był wieczór 16-go października 1914 roku. W dzień, od samego rana ciągnęły drogami w stronę Warszawy całe tabory i oddziały wojska rosyjskiego, ustępując przed naciskiem nacierających Niemców. Wieczorem jednak około kościoła naszego, zalegał spokój niemal zupełny. Tylko dwa telefony wojskowe, umieszczone w kancelarji plebanji Żbikowskiej, pracowały bezustannie, a głośne, niemal krzykliwe rozmowy telefoniczne komendy odcinka Pruszków-Ołtarzew, rozlegały się od czasu do czasu wśród ciszy.
Po domach już niewielu zostało mieszkańców. Większość ratując swoje skromne mienie, wyjechała do Warszawy i za Wisłę – pozostali tylko starcy, którym obojętne było, gdzie przyjdzie życie zakończyć, biedne wdowy z dziatkami, które nie miały ani dokąd ani o czem wyjechać, wreszcie ten i ów z pośród dojrzałej ludności.
Pozostał i proboszcz Żbikowski, ks. Makowski, który w ten oto wieczór październikowy wyszedł na wzgórek przed swoją ukochaną świątynię i szepcąc modlitwy za dusze w tej chwili tak licznie umierających rannych, spoglądał na okolicę, gdzie w stronie Piaseczna, Nadarzyna, Grodziska i Sochaczewa łuny pożarów znaczyły obecność niemców. Od czasu do czasu głuchy pomruk armat dawał się słyszeć, lecz powoli i te odgłosy cichły, a noc gwiaździsta i księżycowa, rozświetlona jeszcze łunami pożarów, owijała wszystko, jeżeli nie do snu – to przynajmniej do chwili wytchnienia po całodziennych utrapieniach.
W chwili tej nadszedł od plebanji wierny towarzysz proboszcza, wikary Poskrobko i odezwał się w te słowa.
– Ojcze duchowny, czas odpocząć – herbata już podana, a i komendant wprosił się do kompanji.
Powrócił więc proboszcz do domu, gdzie zastał już w pokoju komendanta z adiutantem i lekarzem wojskowym. Gdy zasiedli wszyscy do stołu, odezwał się komendant:
– Nus, gaspadin ksiądz. Jutro będzie tu ciepło. Mam wiadomość, że naprzeciwko mego odcinka ustawili Niemcy cztery baterje armat polowych. Wasz kościół, jako najwyższy punkt w okolicy, jest w niebezpieczeństwie, tym bardziej, że oni wiedzą o moich obserwatorach na wieży kościoła. Ja wam radzę, z dobrego serca, wyjechać tej nocy do Warszawy. Właśnie tu obecny lekarz jedzie za pół godziny w sprawach sanitarnych, to was weźmie ze sobą na wózek.
– Wola Boża, komendancie – odpowiedział ks. Makowski, jesteście żołnierzem, więc mnie zrozumiecie, gdy wam powiem, że tak jak wy nie cofniecie się ze stanowiska, chyba że władza wam rozkaże, lub siła was przemoże, tak i ja, jako sługa i żołnierz Kościoła, mam rozkaz od mojej władzy wytrwania na miejscu aż do chwili, gdy moje życie wyraźnie będzie zagrożone. Na razie nic mi nie grozi, więc pozostanę, a co dalej, to już w rękach Bożych.
– Ha! Jak chcecie – odparł komendant – ale pamiętajcie, gaspadin ksiądz, żem was ostrzegał, bo jutro może być już za późno…
Po tej rozmowie wszyscy udali się na spoczynek.
Nazajutrz, jeszcze szary świt nie rozpędził mroków nocy, gdy głośny huk armat niemieckich rozbudził ks. proboszcza. Szybko zmówiwszy ranną modlitwę, wybiegł przed dom. Tuż pod kościołem, od strony północno-wschodniej, stał komendant w grupie oficerów, z których jeden trzymał przy uchu słuchawkę telefonu i raz wraz raportował, co mówiono z wieży, gdzie za framugami okien stali rosyjscy wywiadowcy. Po chwili, zgodnie ze wskazówkami obserwatorów, zagrały także i baterie rosyjskie, ukryte poza ogrodem i budynkami, kierując ogień głównie na kościół w Rokitnie. I tak rozpoczął się ten okropny koncert stalowych potworów.
Pierwsze strzały niemieckie nie donosiły i bomby pękały w polu przed kościołem. Rosyjskie baterje, większego kalibru i dokładniej na odległość nastawione, skuteczniej ostrzeliwały nieprzyjaciela, zmieniając w gruzy świątynie w Rokitnie.
Wkrótce i niemiecki ogień stał się skuteczniejszy. Po godzinie ostrzeliwania, pierwsza bomba niemiecka trafiła w kościół żbikowski. Rozległ się brzęk wylatujących przepięknych witraży, a potem i mur sypać się zaczął pod razami pocisków. Rozmowa telefoniczna ciągle trwała. Nagle straszny huk rozdarł powietrze. To granat niemiecki, dużego kalibru trafił w wieżę, robiąc w niej olbrzymi wyłom i zrzucając dzwony, z których jeden, osiadł na krawędzi okna. Telefon przestał działać. Wnet pojawiła się grupa pokrwawionych i w podartych mundurach obserwatorów, niosących poległego na wieży towarzysza. Zmarłego położono na trawie, a reszta, na rozkaz komendanta, wdrapała się na najwyższe drzewa parku Żbikowskiego, zaprowadzając nową komunikację telefoniczną.
Ksiądz Makowski z wikarym, otoczony strwożoną gromadką mieszkańców Żbikowa, tych którzy jeszcze do tej pory trwali w swych siedzibach, zeszedł do podziemi kościoła, gdzie zapalono świece przed krzyżem Zbawiciela, wiszącym na ścianie ponad małym, prowizorycznym ołtarzykiem, i wkrótce pieśń pobożna, błagalna zaintonowana ze stopni ołtarza, złączyła ze sobą te biedne strwożone istoty, chroniące się do podziemia kościelnego jak pierwsi chrześcijanie w katakumbach rzymskich przed prześladowaniem pogan.
Ksiądz Makowski był spokojny. Powinność swoją wypełnił całkowicie, wszystkie cenniejsze naczynia i przedmioty kościelne, a zwłaszcza takie jak: monstrancja, cenniejsze kielichy, ozdobna puszka z komunikantami, pochodząca jeszcze ze starego kościoła, umieszczona w wielkim ołtarzu. Modlił się proboszcz żarliwie, aby Bóg raczył ocalić życie tej chociaż drobnej garstce ludzi, która się z bezwzględnem zaufaniem powierzyła opiece Boskiej.
Komendant, nie widząc obok siebie ani proboszcza, ani gromadki ludzi, był mocno przekonany, że wszyscy ratowali się ucieczką. Rad był z tego zresztą, bo sam będąc widocznie dobrym człowiekiem, polubił przez te kilka dni współżycia dobrego proboszcza, a i żal mu było tych biednych ludzi bezradnie stojących pod kościołem. Było mu to nawet na rękę, że już niczem nie krępowany, będzie swobodniej mógł wydawać wszelkie zarządzenia wojskowe.
Wtem z podziemi kościoła słyszy śpiew zbiorowy. Udaje się tam by sprawdzić rzecz osobiście, otwiera drzwi wejściowe i zastaje całą gromadkę, otaczającą ołtarz oświetlony i proboszcza, zatopioną w modłach i śpiewach. Widok ten do głębi musiał go poruszyć, bo zdjąwszy czapkę, zeszedł na dół po schodach, i przyklęknąwszy obok proboszcza cichym i spokojnym głosem zawiadomił go, że wkrótce kościół może runąć i zawalić swym ciężarem całe podziemie i wszystkich, co się tu schronili, przeto należy co rychlej uchodzić w kierunku Warszawy.
– Komendancie! A puszka z komunikantami w kościele?
– Czto takoje? Aha – panimaju nus, tak wy, gaspadin ksiądz, jeżeli się śmierci nie boicie, idźcie do kościoła i bierzcie, co wam nużno. Ale daje wam na to tylko dziesięć minut czasu, a potem każę was mym sołdatom wciąść pod ręce i odprowadzić w pole na jedną wiorstę.
Ksiądz Makowski ani się nie zawahał, leczy szybkim krokiem wszedł przez zakrystję do prezbiterium. W tej chwili bomba niemiecka czyni wyłom w sklepieniu kościoła, zasypując cały kościół. Sekundę zawahał się proboszcz, ale po chwili, bez względu na padający na niego deszcz szkła z okien kościelnych, wstrząsanych hukiem armat rosyjskich, bez względu na to, że może za chwile sklepienie całe się zawali, bo już większa część dachu wraz z miedzianą sygnaturką zapadła się, biegnie do ołtarza, na sekundę przyklęka szybko otwiera tabernakulum, chwyta puszkę z komunikantami i przeżegnawszy się uchodzi do zakrystji. W tej chwili przez wyłom zrobiony w ścianie frontowej kościoła ponad chórem, wpada niemiecki granat i pęka na tysiące części przed wielkim ołtarzem. Jedna minuta wcześniej, a ks. Makowski byłby poległ jak bohater i męczennik za wiarę na stopniach ołtarza…
I szedł przez pola smutny pochód! Na czele kapłan, z siwym włosem, w starej, zniszczonej sutannie, trzymając w obu rękach puszkę z Najświętszym Sakramentem, a zanim gromadka starców, kobiet, wyrostków i dzieci zbiedzonych, niemal w łachmanach utykając po bezdrożach, polach zoranych, przechodząc bosą nogą przez mokradła, łąki i rowy.
A jednak prawdziwa wiara ich nie zawiodła i Bóg dozwolił, że nikt z tych biednych uchodźców życia nie postradał, a świątynia nasza znów stoi odrodzona i świetna w swej dawnej krasie. Ci co Polskę rozdrapali – upadli, a Polska wolna i coraz bardziej sił nabierająca, staje się jednym z bardziej potężnych państw. Świątynia zaś żbikowska, staje się niejako symbolem tej epoki, której nawet siły piekielne nie zmogą.
„Echo Pruszkowskie” 1924 nr 7