Ban-Oganowska Hanna – Moje wspomnienia z Powstania
Hanna Ban – Oganowska, ur. w 1936 roku, przeżyła dni Powstania Warszawskiego, ukrywając się wraz z rodziną – matką Józefą Ban, siostrą Krystyną oraz dziadkami – w piwnicach śródmiejskich kamienic. Jej ojciec Kazimierz Ban, żołnierz AK 102 kompanii batalionu „Bończa” zgrupowania „Róg” grupy „Północ”, brał udział w walkach powstańczych na terenie Starego Miasta, a następnie Śródmieścia Północnego. Rodzina została wygnana z miasta po kapitulacji. Pędzeni do obozu przejściowego w Pruszkowie, uciekli z pochodu i ukryli się w miejscowości Salomea, a następnie przedostali się do Janek. Tam, w okolicach listopada, podczas łapanki urządzonej przez Niemców pojmany został Kazimierz Ban wraz ze swoim szwagrem Czesławem Tadeuszem Pyciem. Mężczyźni zostali osadzeni w obozie Dulag 121, skąd szczęśliwie udało im się wydostać. Był to już drugi pobyt w obozie Czesława Pycia, który po raz pierwszy trafił tam z żoną Janiną. Oboje byli wówczas niezdolni do podjęcia jakiejkolwiek pracy – Janina była w 8 miesiącu ciąży, on sam cierpiał z powodu odniesionej rany po postrzale snajpera. Po tygodniowym pobycie udało się im przekupić Niemca z kancelarii obozowej i dostać przepustki uprawniające do opuszczenia obozu. Jako że w Warszawie nie było warunków do urodzenia dziecka – ich dom znajdujący się przy ul. Węgierskiej został spalony – małżeństwo przedostało się do Janek, gdzie 20 września 1944 roku urodził się ich syn Marek. Publikowane wspomnienia spisane przez Panią Hannę Ban w 2007 roku, zostały przekazane Muzeum Dulag 121 dzięki zaangażowaniu Pani Ewy Sołeckiej, córki Tadeusza Pycia.
Do spisania tych wspomnień – już znacznie niepełnych – skłoniły mnie bardzo uroczyste obchody 63. rocznicy Powstania Warszawskiego (2007 r.) i fakt, że w tym dniu mignęła mi w odbiorniku telewizyjnym sylwetka mojego ojca Kazimierza (pseudonim „Gaś” ), który walczył w AK i brał udział w powstaniu na Starym Mieście.
Gdy zmniejszono obszar Getta, niektóre budynki, które znalazły się poza nim, jako mieszkania służbowe przekazano między innymi pracownikom Deutsche Post. Jednym z nich był mój ojciec. W 1941 lub 1942 roku otrzymaliśmy więc mieszkanie na ulicy Grzybowskiej (róg Ciepłej). Odbywały się tu spotkania różnych grup mężczyzn (była to jakaś komórka AK), które napawały mnie i moją starszą siostrę Krystynę wielkim strachem. Gdy na klatce schodowej słychać było nagle jakieś głośne kroki, powstawała panika wśród zebranych. Najczęściej rozdawali oni wówczas w pośpiechu karty do gry i zaczynali ”beztrosko” grać.
W pamiętnym dniu 1 sierpnia 1944 roku wcześnie rano przyjechała z Ochoty nasza babcia (Babcia Pyć), która przywiozła nam z bazaru zakupy. W godzinach przedpołudniowych natomiast mama wyszła do miasta, nie uprzedzona przez ojca o godzinie „W” ( była to ścisła tajemnica). Nie zauważyłam, kiedy wyszedł z domu ojciec, ale moja starsza siostra Krysia wymknęła się z domu ok. godz. 15-tej. Jak się później okazało, zaniosła w torebce jakąś krótką broń ojcu na ul. Miodową. Wreszcie wróciła i Krysia i Mama. Również babcia zbierała się do odejścia, bo na Ochocie, na Barskiej zostawiła już trochę niedołężnego dziadka Jakuba. Było blisko godz. 17-tej. Babcia po kilkukrotnych próbach udania się na Ochotę wróciła do nas, bo napotykała na ulicach barykady, a nawet widziała już zabitych ludzi. Tak więc, zostałyśmy w domu same kobiety i dziecko (miałam wówczas osiem lat i kilka miesięcy i zdałam już do II klasy Szkoły Powszechnej na ulicy Złotej).
Pierwsze dni powstania minęły i w trwodze i w nadziei, że przyjdzie zwycięstwo i wreszcie pozbędziemy się okupanta i wszystkich związanych z nim represji.
Mniej więcej trzeciego lub czwartego dnia przybyła do nas na Grzybowską pani Krzemińska (przyjaciółka Mamy) z mężem Waciem i synem (14 lat) Leszkiem. Okazało się, że uciekli oni z Ochoty (mieszkali na ulicy Siewierskiej) przed Ukraińcami, którzy pacyfikowali Ochotę, spędzając całą ludność na słynny „Zieleniak”. Państwo Krzemińscy mieli po drodze na Grzybowską liczne trudności. Na terenie miasta nocowali w kościele (w trumnach). Od tej pory było nas zatem siedmioro.
Bombardowania nasilały się z dnia na dzień. O ojcu nie mieliśmy żadnych wiadomości. Wiadomo było tylko, że Starówka się broni. Wreszcie przemogłyśmy strach i postanowiłyśmy zmienić naszą piwnicę na miejsce bardziej bezpieczne, czyli schron żelbetonowy znajdujący się po drugiej stronie ulicy w fabryce łóżek metalowych Januszkiewicza. Okazało się, że wykonanie tego zamiaru było bardzo niebezpieczne. Po przebiegnięciu każdego z nas przez jezdnię, rozlegała się seria z automatu i tylko cudem udało się nam wszystkim cało znaleźć się po drugiej stronie ulicy.
Już w schronie fabryki Januszkiewicza zaczynał nam doskwierać głód. Wyczerpały się niewielkie zapasy żywności, jakie zabraliśmy z mieszkania.
Dnia 15-go sierpnia (Święto Matki Boskiej Zielnej) uderzyła w nasz dom na ul. Grzybowskiej bomba zapalająca. Wtedy Babcia z Krysią odważyły się pobiec jezdnią i przez płonącą bramę wejść do naszego mieszkania, aby wydobyć resztki zapasów żywności. Opowiadały potem, gdy szczęśliwie wróciły, że gdy one wygarniały z kredensu zapasy, w drugim pokoju szalał już pożar i wszystko trzeszczało. Przyniosły do schronu mieszaninę jakiejś kaszy i grochu. Ale i to było rarytasem.
Ponieważ bombardowania ul. Grzybowskiej nasilały się coraz bardziej, trzeba było gdzieś uciekać. W tym czasie były już poprzebijane przejścia między piwnicami i dzięki temu (jak szczury) powędrowaliśmy na ulicę Chłodną, gdzie życie toczyło się jeszcze prawie normalnie, tzn. były szyby w oknach, ktoś gdzieś grał na pianinie i bombardowania były rzadkie. Niestety po kilkunastogodzinnym pobycie w którejś z piwnic na ul. Chłodnej, trzeba było uciekać dalej, bo bombardowania nasiliły się i tutaj. Historia powtórzyła się także, gdy uciekliśmy na ul. Pańską, a potem jeszcze na Sienną. I trzeba było znów uciekać. Wreszcie wylądowaliśmy na ul. Złotej 32, gdzie dano nam za lokum piwniczny „pokoik” z wodomierzami. Podejrzewam, że stało się to tylko dzięki temu, że dozorcą w tym domu był tato mojej szkolnej koleżanki. Tutaj jakoś się zadomowiliśmy. Najgorszy był głód. Obok naszej piwniczki była piwniczka jakiejś starszej pani (babci Różyckiej) w której stała szafa, a w niej w papierowym worku zapleśniałe już częściowo suchary z chleba. Gdy wypatrzyli to Krysia i Leszek, robili wspólne wypady, napychając nimi kieszenie. Nie wiem też skąd braliśmy owies, który Mama i pani Krzemińska mełły na ręcznym młynku i smażyły nam z niego placki. Głód był coraz bardziej dokuczliwy. Radość sprawiało znalezienie jednego starego ziemniaka (jak to w piwnicy) wyciągniętego gdzieś z kąta lub zaproszenie mnie przez Mamę mojej koleżanki na jakieś kluski.
Babcia Pyciowa patrząc na mnie i na Krysię, coraz bardziej wymizerowane, postanowiła odnaleźć swojego kuzyna, który mieszkał na ulicy Zielnej i był dozorcą. Wtedy dozorcy mieli jeszcze najlepiej, bo ludzie którzy uciekli przed wybuchem powstania z Warszawy, powierzyli im swoje mieszkania wraz z zapasami żywności. Pamiętam, że na tą wyprawę Babcia mnie zabrała, choć było to też niebezpieczne. Ale udało nam się szczęśliwie wrócić z woreczkiem mąki, z której potem Mama gotowała dla mnie kluski. Krysia jako starsza musiała zadowolić się jedynie polewką.
Któregoś wrześniowego dnia, gdy słońce jeszcze ładnie przypiekało, wyszłyśmy z Krysią z naszego pomieszczenia na podwórze, gdzie na zwalonym pniu drzewa siedziało siedmiu mężczyzn grających w karty. W pewnym momencie wpadł na podwórze pocisk (zupełnie nie było słychać jego lotu) i wszystkim tym mężczyznom ucięło nogi. Mnie i Krysię odrzucił impet do przejściowej bramy, tak że szczęśliwie ocalałyśmy. Ja miałam tylko lekkie skaleczenie na nodze. Po wybuchu wybiegła z piwnicy nasza Mama płacząc i krzycząc „moje dzieci, moje dzieci”. No ale dla nas skończyło się to szczęśliwie.
Oprócz głodu zaczęły nam dokuczać wszy. Mycie było wtedy bardzo symboliczne, bo brakowało wody. Wodociągi, jak wiadomo, nie działały, a pompa która była na podwórzu, była pod ciągłym obstrzałem albo pocisków albo automatów karabinowych. Wielu ludzi, którzy stali tam w kolejce po wodę , przypłaciło to ranami lub nawet śmiercią. Wszy biliśmy wieczorami przy naftowej lampie.
Wszystkie te dni spędzone w schronach były dla mnie pasmem strachu. Skulona w kąciku ciągle się modliłam i trzęsłam, a gdy grzmiały salwy i słychać było nurkowanie bombardującego samolotu tzw. sztukasa, bałam się, że za chwilę spadnie mi na głowę sufit. W ramach modlitwy śpiewaliśmy wtedy wspólnie taką ładną pieśń do Matki Boskiej „Matko najświętsza do serca Twego mieczem boleści wskroś przeszytego…”
Wiedzieliśmy już, bo wieści rozchodziły się „pocztą pantoflową”, że Starówka pada, a o ojcu nie mieliśmy w dalszym ciągu żadnych wiadomości. Aż któregoś dnia, mniej więcej w połowie września, wrócił do nas tato i przyniósł zapasy żywności (ze zrzutów) tj. jakieś suchary i konserwy. Radość była ogromna. Była też uczta. Ojciec przedostał się ze Starówki kanałem, eskortując rannych i wyszedł na placu Krasińskich w stanie, który nie pozwalał na pokazanie się rodzinie. Tam gdzieś blisko wyjścia z kanału była jakaś komórka AK, w której mógł dokonać pobieżnej toalety i dopiero wtedy, rozpytując się ludzi w piwnicach, jakoś do nas trafił. I choć jego opowieści o przebiegu walk na Starym Mieście i losach Powstania nie były optymistyczne, to jego obecność napawała nas jakąś nadzieją.
Któregoś dnia w pobliżu naszej piwnicy – kryjówki na ul. Złotej zbombardowano Przetwórnię Owoców i wszyscy biegli zdobyć trochę soku. Pobiegł też p. Krzemiński i przyniósł spory zapas w jakiej menażce. Łapczywie zabrał się do jego picia. Ostrzegał go nasz tato, ażeby na wygłodzony żołądek pił ten napój bardzo ostrożnie, ale na próżno. Pan Wacio dostał gigantycznej biegunki, no i był kłopot.
Wreszcie i bombardowania ustały i ustały też odgłosy dział zza Wisły, gdzie podobno byli już Rosjanie. Nastała złowróżebna cisza na okres 1-2 dni, po czym dowiedzieliśmy się o kapitulacji Powstania i o tym, że powstańcy będą wychodzić z Warszawy poprzez ul. Złotą. Wtedy (1 październik) wszyscy kryjący się po piwnicach wylegli na ulice.
Pamiętam, że było to dla nas bardzo smutne przeżycie. Widziałam dowódcę Bora – Komorowskiego, który w białych rękawiczkach szedł na czele pochodu, orkiestra grała „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie…” i wszyscy płakali, a mój ojciec wyrywał się i chciał dołączyć do pochodu. Krysia i Mama trzymały go nieomal siłą, argumentując, że nie może zostawić dzieci na niepewny los. To wszystko było straszne.
Zostaliśmy (wszyscy zamieszkujący piwnice Warszawy) już bez żadnej opieki, wydani na pastwę Niemców. Dowiedzieliśmy się, że trzeba nam też wyjść szybko z Warszawy, ponieważ Niemcy, miotaczami ognia podpalali kolejno budynki, nie zważając, czy są w środku ludzie. Wtedy zaczęła się panika. Dokąd pójdziemy? Gdzie nas zapędzą i co z nami będzie? Mama jakieś resztki biżuterii uratowane z mieszkania na Grzybowskiej postanowiła (po 1 sztuce) pozaszywać nam w ubranie na ewentualny wykup z jakiejś niewoli. Spodziewaliśmy się bowiem, że mogą nas porozdzielać i każdy sam będzie sobie musiał jakoś radzić. Wyszliśmy z Warszawy (jak większość ludności) 3-go października i dołączyliśmy do pochodu pędzonego przez Wermacht. Babcia zabrała dla mnie mała pierzynkę, która później odegrała ważną rolę. Szliśmy więc zrujnowanymi uliczkami Warszawy, dźwigając różne tobołki. Kierowano nas w stronę Ochoty, Okęcia i dalej na Pruszków. Byliśmy już spory kawałek drogi za Warszawą i gdy się obejrzeliśmy za siebie, zobaczyliśmy gigantyczną łunę nad miastem, z którego wyszliśmy. Pomału zapadał zmrok i cały pochód zwalniał, a szczególnie ustawała w drodze Babcia Pyciowa, targając tę małą pierzynkę. Niemcy nas popędzali, ale ojciec znając niemiecki, tłumaczył, że babci jest już ciężko iść. I tak pomału, pomału, odstaliśmy od czoła pochodu dość znacznie, a zrobiło się już ciemno i nie widzieliśmy w pobliżu Niemców.
Wtedy Krysia zauważyła jakąś ścieżkę w bok i namówiła ojca, żebyśmy skręcili. I tak zrobiliśmy, skręciliśmy na ścieżkę, która biegła pomiędzy ogrodzeniem (płotem), a nasypową wiejską piwniczką i padliśmy cichutko na ziemię i na siebie wzajemnie, nadsłuchując, czy nas nikt nie goni. Słyszeliśmy, że jacyś ludzie poszli za nami ciągnąc ręczny wózek, który narobił trochę hałasu na wiejskich kamykach. Niemcy to usłyszeli. No i biedaków zawrócono, a nam się udało. Leżeliśmy tak prawie do północy, bojąc się głośno oddychać, czy kichnąć. Nastała całkowita cisza, pochód się już oddalił daleko i wtedy Mama z p. Krzemińską postanowiły, że spróbują się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i czy nie udałoby się gdzieś przenocować. Ruszyły więc do wsi. Zauważyły na progu jednej z chałup siedzącego mężczyznę, który palił papierosa. Trzeba nadmienić, że gdy byliśmy jeszcze w Warszawie, doszły nas wiadomości, że w promieniu ok. 50 km od Warszawy stacjonują Niemcy. Mama i p. Krzemińska wykazały więc ogromną odwagę, zwracając się do tego siedzącego mężczyzny po polsku „Proszę Pana.” Mężczyzna okazał się być sołtysem tej wsi. Wieś nazywała się Salomea. Sołtys był odważny, bo w swoim domu nocował już Niemców, a mimo to nam zaproponował inną izbę. Przyniósł także słomę na podłogę i obiecał, że obudzi nas o wschodzie słońca i wskaże drogę do wsi Janki, gdzie Babcia miała rodzinę ciotecznego lub stryjecznego brata – Janka Olesińskiego.
I rzeczywiście prawie jeszcze o świcie wyruszyliśmy polami w stronę Janek. Czuliśmy się tak, jakby wyrosły nam skrzydła, że wreszcie jesteśmy na wolności, a nie zamknięci w murach Warszawy, gdzie ciągle byliśmy narażeni na bombardowania i śmierć. Po drodze ludzie częstowali nas chlebem i mlekiem, istny rarytas. Gdy byliśmy już blisko celu, wypatrzył nas Dziadzio Pyć, który z Ochoty już w pierwszych dniach Powstania przybył na Janki. Ale nas nie poznał. Stwierdził, że znów idą jacyś powstańcy. No i właściwie nie było to dziwne, bo wyglądaliśmy koszmarnie – wymizerowani, brudni. Gdy szczęśliwie dotarliśmy na Janki, dostaliśmy za lokum mały pokoik przylegający do obórki.
Nie pamiętam, w jakim momencie, gdzieś w okolicach listopada, dowiedział się o naszym pobycie w Jankach mój wujek, brat mojej mamy, wujek Tadzik Pyć ( który z żoną Janiną oraz maleńkim synkiem Markiem urodzonym 20 września 1944 r w stodole właśnie tu w Jankach) znalazł się po Powstaniu w Studzieńcu u rodziny swojej teściowej, pani Barszczowej) i postanowił nas odwiedzić. Była niedziela i moja siostra Krysia wybrała się do kościoła, a Mama robiła właśnie na śniadanie jajecznicę, gdy za oknem pojawili się Niemcy, którzy robili w Jankach obławę. Nie było jak i gdzie uciekać. Zabrali wujka i mojego Tatę i wywieźli budą w nieznanym kierunku. Siostrę ktoś uprzedził o tym, że u nas jest obława, więc nie wróciła do domu, tylko u kogoś się schroniła, bo byłaby prawdopodobnie też zabrana. Po 2 czy 3 dniach ktoś nam dał znać, że któryś z więźniów tej nieszczęsnej budy rzucił kartkę na drogę, że jadą do Pruszkowa. Nie pamiętam, ile czasu trwała nieobecność Taty i wujka. Tato wrócił z wielką walizką. Okazało się, że celowo zażył aspirynę, na którą był uczulony, a gdy Niemcy zobaczyli wysypkę na jego twarzy i szyi, natychmiast go zwolnili. Zapewniał jednak zrozpaczoną babcię Pyciową, że Tadzio wróci wkrótce, bo zaplanował ucieczkę z obozu. Wujek tego samego dnia w nocy rzeczywiście uciekł z Pruszkowa i również do nas przybył.
Doczekaliśmy w taki sposób wyzwolenia. Odczuliśmy to wkrótce kradzieżą zegarków przez rosyjskiego żołdaka, który wstąpił do nas napić się wody.