Andrzej Bieńkowski -„A ja wiem gdzie jest Warszawa, Warszawa jest w gruzach”
Andrzej Bieńkowski, ur. w 1940 roku, w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał razem z mamą Jadwigą i siostrą Teresą przy ul. Barcickiej na Bielanach. W sierpniu 1944 roku rodzina Bieńkowskich została wypędzona z miasta do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie, a następnie wywieziona do wsi Bliżyn w obecnym województwie świętokrzyskim. Ojciec Pana Andrzeja Feliks Bieńkowski, pracownik Urzędu Telekomunikacji w 1942 roku został aresztowany za przynależność do AK oraz za przejmowanie donosów i anonimów do Gestapo. Osadzony został na Pawiaku, a następnie stracony podczas masowej egzekucji w Magdalence, w dniu 28 maja 1942 roku. Wywiad z Panem Andrzejem został przeprowadzony w 2023 roku.
Nazywam się Andrzej Bieńkowski, moi rodzice to Feliks i Jadwiga z Baranowskich. Urodziłem się 30 maja 1940 roku. Ojciec mojej mamy, Stanisław Baranowski, w młodości uczył się bardzo dobrze, a rodzice byli wystarczająco zamożni, aby wykształcić syna. Skończył w Warszawie rosyjskie gimnazjum. Innych nie było, Warszawa była wtedy pod panowaniem caratu. Cała nauka odbywała się w języku rosyjskim. Poziom nauki był wysoki, być może dorównywał dzisiejszym szkołom wyższym. Po ukończeniu gimnazjum znał kilka języków, zwłaszcza rosyjski. Dziadek pracował potem jako telegrafista. Niełatwo było uzyskać to stanowisko. Należało zdać trudny egzamin. Kobieta, która z nim konkurowała, miała znajomości, dzięki czemu dostała łatwy tekst do przetłumaczenia, a dziadkowi dali trudny do przetłumaczenia fragment Winnetou Karola Maya, ale wpadli, bo akurat Dziadek rozczytywał się w tym pisarzu i przetłumaczył tekst bez użycia słownika. Musieli Dziadka przyjąć do tej pracy. Taka ciekawostka: wtedy było tak, że gdy warszawiak pisał do łodzianina telegram, to szedł na pocztę z tekstem polskim, urzędnik tłumaczył na rosyjski, telegrafował do Łodzi w języku rosyjskim, a tam następny pracownik tłumaczył z rosyjskiego na polski i dopiero wtedy dawał telegram adresatowi. Tak trochę odbiegłem od tematu, ale moje losy podczas Powstania zbiegły się z losem Dziadka, a także dlatego, że był dla mnie autorytetem i lubiliśmy się. Mobilizował mnie do nauki, a ja się Jego słuchałem i dobrze na tym wyszedłem. Moja Mama Jadwiga Baranowska wyszła za mąż za Feliksa Bieńkowskiego. Ojciec skończył przed wojną technikum mechaniczne Konarskiego, potem kurs telefoniczny. Przed wojną i w czasie okupacji tata pracował w Urzędzie Telekomunikacyjnym (1) w Warszawie na ulicy Nowogrodzkiej. Był tajnym współpracownikiem ZWZ (2), potem, po przekształceniu AK. Ojciec podsłuchiwał rozmowy denuncjatorów do Gestapo i informował o tym zwierzchnikom z AK. Niestety znalazł się człowiek, który o tej działalności Ojca i innych członków organizacji doniósł Niemcom. Była „wsypa”. Któregoś dnia marca 1942 roku gestapowcy przyszli do gabinetu dyrektora Urzędu i po kolei wzywali do dyrektora tych co mieli na liście. Ojca też wezwali a potem wywieźli na Pawiak. Jeden z pracowników wyczuł, o co chodzi, uciekł z urzędu w samej marynarce, chociaż było zimno – wartownikowi powiedział, że idzie kupić papierosy. Tym sposobem udało mu się uniknąć aresztowania. Mama opowiadała, że innego kolegi ojca akurat nie było w pracy to Gestapo przyszło do mieszkania, tam go także nie zastali, ale wystraszona żona powiedziała, gdzie jest, znaleźli go tam i aresztowali. Jedni mądrze postępowali, a inni nie bardzo. Ojca aresztowali, około trzech miesięcy był więziony na Pawiaku, przesłuchiwano i torturowano na Szucha (3). Nikogo nie wydał, a 28 maja 1942 roku został w masowej egzekucji rozstrzelany w Magdalence pod Warszawą. Mamie przysłali tylko zawiadomienie, że ojciec zmarł 28 maja 1942 roku.
Elżbieta Bieńkowska (żona Pana Andrzeja): Ale ciała nie wydali.
Nie wydali. Informowali, że umarł na tyfus. W każdym razie Mama dostała zawiadomienie, że Ojciec zmarł 28 maja 1942 roku. Wydali depozyt z zegarkiem Ojca marki Eterna i portmonetką. Ten zegarek, już zepsuty, trzymam do dzisiaj jako pamiątkę po Ojcu. Ojciec w chwili śmierci miał trzydzieści pięć lat, ja miałem wtedy dwa lata, siostra 11 lat. Po śmierci Ojca Mama nie chciała już mieszkać sama na Marymoncie. Poszła z nami do swoich rodziców na Bielany, którzy mieli dom na ul. Barcickiej.
Jak Państwa życie wyglądało do momentu wypędzenia w 1944 roku ?
Przed wojną Rodzicom powodziło się nieźle. Mieszkali w wynajmowanym mieszkaniu na Marymoncie na ul. Gawłowskiej (obecnie ta ulica już nie istnieje) w niewielkim drewnianym domku. Tam się urodziłem. Obydwoje rodzice pracowali, Ojciec jako technik w Urzędzie Telekomunikacyjnym, Mama w tym samym Urzędzie jako telefonistka – łączyła rozmowy zagraniczne. Od września 1939 roku przestała pracować, żyli z tego co Ojciec zarobił. Niemcy nie płacili dużo, ale były jakieś deputaty, kartki na żywność. Gdy Ojca aresztowali, to nie mieliśmy środków na utrzymanie i przeprowadziliśmy się do rodziców Mamy na Bielany. Mieszkaliśmy tam z dziadkami, ich najmłodszą córką Zofią, jej mężem Zdzisławem i ich synkami. Wujek Zdzisław był bardzo przedsiębiorczy, miał niewielki zakład produkujący prodiże elektryczne. Mama zatrudniła się u niego, nawlekała ceramiczne koraliki na spiralki grzejne do tych prodiży. Z czegoś trzeba było żyć. Potem znalazła lepszą pracę w kantorze pralniczym, lepiej zarabiała i mogła opiekować się tam mną podczas pracy.
Pan miał jeszcze siostrę?
Tak, miałem o dziesięć lat starszą siostrę Teresę. Siostra urodziła się w 1930 roku, w razie łapanki groziłoby jej wywiezienie na roboty do Niemiec. Dlatego Mama podczas wyrabiania swojej kenkarty (4) podała jako datę urodzenia siostry rok 1932, i dzięki temu, jako nie mającej formalnie podczas selekcji w Dulagu lat czternastu, nie wywieziono jej na roboty do Niemiec. Tą kenkartę mam do dzisiaj.
Siostra chodziła do szkoły?
Siostra miała dziewięć lat, jak wybuchła wojna. Skończyła szkołę podstawową, a po wojnie jeszcze dwie klasy gimnazjum. Wojna wytrąciła ją z rytmu szkolnego. Ojca brakowało a Mama mająca na głowie utrzymanie rodziny sprawę nauki siostry trochę zaniedbała.
Wróćmy do wydarzeń z powstania. Jak wyglądał moment wypędzenia?
Jak wybuchło powstanie, to Mama była już jakoś do opuszczenia domu przygotowana. Miała naszykowany wózeczek dziecięcy, w tym wózeczku trochę odzieży, jakiś garnek. Reszta mojej bielańskiej rodziny (dziadek, babcia, ich druga córka z mężem i dwojgiem dzieci) była lepiej przygotowana. Wujek naszykował sporych rozmiarów ręczny dwukołowy wózek. Załadowali go odzieżą a ponieważ Dziadek był chory, położyli Go na samym wierzchu. Mimo że miałem wtedy tylko cztery lata i minęło tyle czasu pamiętam widok leżącego Dziadka na tym wózku. Wujek całą drogę do Pruszkowa ten wózek pchał. Gdyby Dziadka zostawili, to by Go Niemcy zabili. Najpierw zgromadzono ludzi na jakimś ogrodzonym placu, chyba to było boisko szkolne. Trzymali ich tam kilka godzin. Ludzie się bali, że będą rozstrzeliwani, ale nie rozstrzeliwali, tylko pognali wszystkich do Pruszkowa.
Czy gdzieś w relacjach rodzinnych zachowało się wspomnienie na temat drogi, jaką Państwo przebyli z Warszawy do Pruszkowa?
Szliśmy piechotą, ja siedziałem w wózeczku na naszych rzeczach. Mama ten wózek pchała. Po jakimś czasie urwało się kółko i musiała wózek z większością rzeczy zostawić. Wartownicy popędzali, więc złapała coś ze środka, mnie wzięła za rękę i szliśmy dalej jakimiś okrężnymi drogami omijając Warszawę. Opowiadała mi później, że jak zobaczyłem ten budynek w Pruszkowie, halę napraw wagonów, to zacząłem go podziwiać, że taki „ładny domek” i mówiłem, że chciałbym w nim mieszkać. Widocznie byłem bardzo drogą zmęczony i chciałem w nim się zatrzymać. Mama słysząc to zapłakała. Jak długo byliśmy w Pruszkowie, tego nie wiem, pewnie kilka dni.
Mówi Pan o hali na terenie obozu?
Tak, mówię o hali na terenie Pruszkowa, do której nas wpędzono. Stamtąd niewiele pamiętam. Pamiętam tylko rów pośrodku tego budynku. Potem zawieźli nas pociągiem na jakąś stację i rozprowadzali po gospodarzach we wsi Bliżyn (5). Nie można powiedzieć, żeby miejscowi niewłaściwie się do nas odnosili, ale to byli obcy ludzie. W Bliżynie zachorowałem na zapalenie ucha. Nie było możliwości pójścia do lekarza, Mama leczyła mnie jakimiś domowymi sposobami, grzała fajerkę i przykładała mi ją do ucha. W końcu wrzód pękł i przestało boleć. Niewłaściwie leczone zapalenie spowodowało, że do tej pory tym uchem gorzej słyszę. W Bliżynie długo nie byliśmy. To niekomfortowa sytuacja być u kogoś obcego na utrzymaniu. Mama chciała tą wieś opuścić, a wiedziała, że jej młodsza siostra Halina z mężem Eugeniuszem i swoimi dziećmi przebywa w Głownie. Wujek był lekarzem, wobec czego ich sytuacja materialna jak na te czasy była niezła. Mama wystarała się w miejscowym RGO (6) o dokument zezwalający na przejazd do Głowna i pojechaliśmy tam. W Głownie zachorowałem na odrę. Wujek się bał, że mogę zarazić jego dzieci, więc umieścił mnie w miejscowym szpitalu. Pamiętam ten szpital, bardzo tam płakałem. Po zaprzestaniu działań wojennych pojechaliśmy wraz z rodziną cioci Haliny do Poznania. Tam Mama znalazła pracę w Urzędzie Telekomunikacyjnym, a moja siostra usiłowała się uczyć.

Pana cała rodzina z Pruszkowa dostała się do Bliżyna?
My trafiliśmy do Bliżyna, a na jaką wieś, reszta rodziny z Marymontu była przymusowo ewakuowana, nie zachowało się w mojej pamięci. Też przeszli przez Dulag. Z mojej rodziny nikt na szczęście w Powstaniu nie zginął, a powstańcami były dwie osoby: Edward Bieńkowski – brat ojca i Jerzy Baranowski – mój brat cioteczny. Stryjek walczył na Żoliborzu a brat na Mokotowie w oddziale „Baszta”. Stryjek do końca życia nie ujawnił się. Brat początkowo też nie. Bali się represji władz komunistycznych. Tuż po wojnie brat zdał maturę. Było to możliwe, gdyż w czasie okupacji uczęszczał na tzw. komplety tajne o poziomie licealnym. Po maturze pojechał studiować medycynę do Poznania, bo w Warszawie mógłby być rozpoznany jako uczestnik Powstania.
Czy wrócili Państwo po wojnie do Warszawy?
Zaraz po wojnie nie było po co do Warszawy wracać. Dom drewniany na Marymoncie doszczętnie spalony, na Bielanach murowany dom dziadków miał spalony dach i był zdewastowany. Mama zamieszkała w Poznaniu, ale miała duży kłopot ze mną, bo wówczas nie było tam jeszcze czynnych przedszkoli a musiała chodzić do pracy, siostra do szkoły, a mnie nie było komu pilnować. Wydarzeniami wojennymi byłem bardzo znerwicowany i nie znosiłem przebywać samotnie w mieszkaniu. Któregoś dnia siostra musiała mnie zostawić samego, ale wtedy bardzo wrzeszczałem. Właścicielka domu pocieszała mnie przez zamknięte drzwi, że mamusia niedługo przyjdzie, ale jakoś nie przychodziła, więc nadal się darłem na cały głos. Kazałem jej drzwi otworzyć wytrychem. Skąd znałem to słowo, nie wiem. Gdy siostra mojego ojca Anna przyjechała, z Warszawy do Poznania, w odwiedziny do rodziny i do studiującego tam medycynę syna. Mama w rozmowie żaliła się jej o kłopotach ze mną. Ciocia Anna zaproponowała, aby przywieźć mnie do Warszawy na Marymont. Mieszkały tam razem: matka ojca – Helena, ciocia Anna z mężem i córką Marychną oraz druga siostra ojca – ciocia Marysia. Mama przywiozła mnie do nich 2 marca 1946 roku. Rozstanie z Mamą bardzo przeżyłem. Ciotki i Babcia były bardzo dobre dla mnie, zwłaszcza Ciocia Marysia. Nigdy już po tym na stałe z Mamą nie mieszkałem. Mama po jakimś czasie wróciła, ale nie do Warszawy, tylko do Legionowa, miasta pod Warszawą. Przed wojną z Ojcem zbudowali sobie tam niewielki dom. Planowali aby w okresach letnich tam mieszkać. Dom nie był spalony, tylko opuszczony i sąsiedzi zaczęli go rozbierać, ukradli podłogi, drzwi i okna. Mama jakoś z wielkim trudem go wyremontowała i po kilku latach razem z siostrą tam się sprowadziły. Ja nie chciałem tam na stałe mieszkać, przyzwyczaiłem się do życia z Ciocią Marysią i Babcią. Były dla mnie bardzo dobre, kochały, dobrze wychowywały. Szkołę a potem Politechnikę miałem tam blisko, a z Legionowa musiałbym do Warszawy dojeżdżać. Wtedy pociągi kursowały rzadko i tłok w nich był ogromny. Pamiętam pierwsze poniemieckie wagony jakie były wtedy używane, bardzo niewygodne, a w lecie były zastępowane wagonami towarowymi przystosowanymi do przewozu ludzi. Nazywane były „bydlęcymi”. Do Mamy przyjeżdżałem tylko latem w wakacje i na wszystkie święta.

Gdy Mama przywiozła mnie po wojnie na Marymont miałem sześć lat. Na początku chodziłem do przedszkola, ale kobiety pilnujące dzieci nie miały żadnego przygotowania pedagogicznego. Gdy byłem niegrzeczny straszyły, że zamkną mnie za karę do piwnicy ze szczurami. Któregoś pięknego dnia zabrały dzieci na górkę na placu Lelewela. Rozsiadły się i rajcowały i nie zwracały uwagi co dzieci robią. a ja biegałem po wielokroć na górę i z powrotem. Przez dwa następne tygodnie nie mogłem po tym bieganiu chodzić i musiałem leżeć w łóżku. Ciotki postanowiły, że do przedszkola więcej nie pójdę, skoro byłem tam tak źle pilnowany. Siostra cioteczna Maria Baranowska akurat wtedy uczyła się do matury. Ja przeszkadzałem jej w nauce. Abym jej nie przeszkadzał zaczęła się bawić w nauczycielkę, zadawała mi pisanie liter i liczb. Ciocia Anna będąc w Łodzi na zakupach, bo w Warszawie wszystkiego brakowało, kupiła dla mnie elementarz Falskiego, taki czarno-biały i zeszyciki do wypełnienia. Zacząłem wypełniać te zeszyciki. Gdy skończyłem siedem lat, ciocia poszła ze mną do szkoły, aby mnie zapisać do pierwszej klasy. Wyjawiła kierownikowi, że już umiem czytać i pisać. Kierownik szkoły zrobił mi egzamin i powiedział, że w pierwszej klasie to będę innym uczniom tylko przeszkadzał i zapisał mnie do drugiej klasy.
Pamięta Pan jak Warszawa wyglądała po wojnie?
Jak wiadomo Warszawa była w wojnę przez Niemców bombardowana a po powstaniu dodatkowo systematycznie dom za domem burzona i palona. Taka anegdota związana ze mną – jak dorośli rozmawiali o Warszawie, pochwaliłem się: „A ja wiem, gdzie jest Warszawa”. „To powiedz Andrzejku gdzie jest Warszawa”. Warszawa jest w gruzach”. W większości na Marymoncie przed wojną stały drewniane domki. Zostały doszczętnie spalone. Właściciele posesji przywozili z centrum miasta furmankami cegły z rozbiórki i z tych cegieł budowano nowe prymitywne domki. Był ogromny brak mieszkań.
Czy Państwa dom na Bielanach przetrwał?
To nie był nasz dom, właścicielami byli dziadkowie oraz ich córka Zofia i jej mąż Zdzisław. Budynek został spalony, ale maszyny w piwnicy ocalały i wujek po wojnie nadal mógł produkować prodiże. Nieźle zarabiał i miał pieniądze na remont, a nawet dobudował piętro. Teraz to bardzo ładny dom. W krótkim czasie „władza ludowa” zabrała mu maszyny, a mieszkania na piętrze przydzielili obcym ludziom. Obecnie syn wujka za swoją rodziną zajmuje już cały dom.
Czy po zakończeniu wojny mówiło się w rodzinie o powstaniu?
Bardzo dużo rozmawiali, opowiadali o swoich przeżyciach. Na przykład ciocia Anna Baranowska relacjonowała jak uratowane zostało życie jej i całej grupy ludzi. To było na Marymoncie. Eskortowali ich uzbrojeni Niemcy. W pewnym momencie ustawili ich pod jakąś ścianą i szykowali się do rozstrzeliwania. Wtem nadleciały rosyjskie samoloty. Niemcy stchórzyli, uciekli i gdzieś się schowali. Ciocia zachowała zimną krew, samorzutnie objęła kierownictwo tej grupy i zarządziła szybką ucieczkę z tego miejsca. Nie czekali na ponowne pojawienie się wartowników. Trochę później konwojowanie przejęli inni żołnierze niemieccy nie mający zamiaru zabijania i doprowadzili ich do Pruszkowa. Druga historia związana jest z moją babcią Heleną Bieńkowską. Uratowała ona życie sąsiadce, która była ranna w pośladek i nie mogła się poruszać. Babcia znalazła jakieś drzwi, ułożyła sąsiadkę na tych drzwiach i sama jedna ciągnęła ją, aż uzyskały pomoc. Dotarły do Lasek, do szpitala. Słuchałem tą opowieść sąsiadki kilka razy. Była Babci bardzo wdzięczna za uratowanie życia. Były też relacje o selekcji ludzi w Dulagu. Wyszukiwano tam powstańców i kierowali ich do obozów koncentracyjnych. Wszystkich nadających się do pracy mężczyzn i kobiet wysyłano w głąb Niemiec na roboty a starych, chorych i dzieci do lat czternastu wraz z opiekunami rozwozili pociągami do polskich wsi. Aby uniknąć wywózki do Niemiec „dzielono się” w rodzinach dziećmi. Moja Ciocia Marysia nie miała dzieci, była panną, więc „pożyczyła” sobie „córkę” od bratowej, a ciocia Zofia z Bielan poszła na selekcję tylko z młodszym synem Krzysztofem, a jej mąż Zdzisław ze starszym Markiem. W ten sposób wujek uniknął wywózki do Niemiec, a rodzina nie została rozłączona.
Kiedy i w jakich okolicznościach się Pan dowiedział, jak zginął ojciec?
To, że ojciec zginął, to szybko było wiadomo. Zaraz po śmierci Mama dostała z Pawiaka zaświadczenie, że Ojciec zmarł 28 maja. Mama miała nadzieję. że to nieprawda. Okazało się później, że data śmierci była prawdziwa. Po wojnie w 1946 roku w prasie ukazał się anons, że będzie ekshumacja ludzi, którzy zostali zamordowani w Magdalence dnia 28 maja 1942 roku. Taka sama data widniała na dokumencie od Niemców. Na ekshumację pojechała ciocia Marysia, siostra Ojca. Bardzo ciężko przeżyła te dni szukania zwłok wśród zamordowanych 224 osób. Ekshumację prowadziło PCK (7). Ciała były jeszcze w nie najgorszym stanie, gdyż leżały przez te cztery lata w dość suchym piasku. Ciocia rozpoznała ciało Ojca po sylwetce i ubraniu. Pracownice z PCK wycinały z ubrań kawałki ubrań i po wysuszeniu robiły z nich tak zwany depozyt. Ojciec, jak był na Pawiaku, dostał dwie paczki żywnościowe zaadresowane ołówkiem kopiowym, oddarł z paczki kawałek papieru ze swoim nazwiskiem i schował do kieszeni marynarki. Zrobił sobie taki prowizoryczny dokument. Widocznie spodziewał się najgorszego. Pracownice PCK znalazły ten papier. Po wysuszeniu widoczna była większość liter. Brat cioteczny, który adresował paczkę, rozpoznał swój charakter pisma. Mama pamiętała, w jakim ubraniu poszedł do pracy w dniu aresztowania, a Ciocia rozpoznała koszulę, którą mu sama szyła. Wszystko razem pozwoliło Ojca zidentyfikować. Rodzina zdecydowała, aby został pochowany na miejscowym cmentarzu w Magdalence, w mogile zbiorowej.. Pamiętam dobrze uroczystość pogrzebową, była Msza św., był oddział wojska, który oddał salwę honorową. Trochę się wystraszyłem tych strzałów. Po wojnie nie przyznawałem się w szkole, że Ojciec był członkiem AK, dorośli ostrzegli mnie, abym się tym nie chwalił. Mówiłem tylko, że został zabity przez Niemców.
Wujek Stanisław Baranowski, brat mojej Mamy, także pracował w tym samym Urzędzie Telekomunikacyjnym co Ojciec, także należał do AK. Aresztowany został rok później po Ojcu w 1943r. Przeżył Pawiak i przesłuchania, a potem wzięto go do Oświęcimia. Chyba „zwiedził” wszystkie niemieckie obozy koncentracyjne. W jednym z nich musiał, wraz z innymi, ciężko pracować w kopalni głęboko pod ziemią jako siła napędowa w fabryce rakiet. Kręcił nogami dynamo elektryczne przez 16 godzin dziennie. Wrócił do Polski ciężko chory o kulach. Przez rok utrzymywała go żona, bo nie był w stanie chodzić do pracy. Pobyt w obozach skrócił mu życie, miał do końca życia kłopoty z krążeniem i w wieku lat sześćdziesięciu dziewięciu umarł. Moja rodzina ogromnie ucierpiała w tej wojnie, najwięcej mój Ojciec, bo zginął.
Dziękuję za poświęcony czas.
1. Urząd Telekomunikacyjny i Telegraficzny przy ul. Nowogrodzkiej 45 w Warszawie.
2. Związek Walki Zbrojnej – Siły Zbrojne w Kraju podczas II wojny światowej, w okresie od 13 listopada 1939 do 14 lutego 1942, przemianowane następnie na Armię Krajową.
3. Gmach przy Al. Jana Chrystiana Szucha 25 – przed wybuchem II wojny światowej mieściło się w nim Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Podczas okupacji niemieckiej budynek stał się główną siedzibą Gestapo, tajnej policji III Rzeszy.
4. Kenkarta – niemiecki dowód tożsamości.
5. Bliżyn – wieś w obecnym województwie świętokrzyskim nad rzeką Kamienna.
6. Rada Główna Opiekuńcza (RGO) – polska instytucja opieki społecznej, utworzona za zgodą niemieckich władz w 1940 r. Zajmowała się niesieniem pomocy materialnej, pieniężnej i żywnościowej osobom potrzebującym na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
7. PCK – Polski Czerwony Krzyż