Charkiewicz‑Topolska Danuta – „Wyszłyśmy z piekła w Warszawie”
Danuta Charkiewicz‑Topolska urodziła się w 1933 roku. W okresie okupacji mieszkała z rodziną w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 118, gdzie zastał ją wybuch Powstania Warszawskiego. Do obozu Dulag 121 trafiła na początku września 1944 roku. Stamtąd została wysłana wraz z matką transportem w stronę Skarżyska‑Kamiennej. Nieopodal tej miejscowości pociąg z powodu bombardowania przestał być pilnowany, co pozwoliło zgormadzonej w nim ludności wydostać się na wolność. Wspomnienie zostało spisane w latach 1960–1970.
Kto nie przeszedł przez to piekło, nie może sobie go wyobrazić na podstawie literatury czy filmów!
W naszym przedwojennym domu zawsze panował nastrój patriotyczny. Prestiż przedwojennego Wojska Polskiego był wysoki. Idolem w domu był marszałek Piłsudski, jego portret zawsze wisiał w gabinecie mojego dziadka – Adalberta (Wojciecha) Luśniaka (ojca mojej mamy), który nawet strzygł włosy i wąsy na wzór Marszałka. W rodzinie było kilku oficerów, bratanków Wojciecha. Kapitan Józef Luśniak, który został aresztowany przez Niemców w grudniu 1939 roku, a stracony w Oświęcimiu w 1940 roku. Innego krewnego, kapitana Eugeniusza Luśniaka, gdy po wojnie powrócił z Anglii do Polski, władze socjalistyczne awansowały najpierw do stopnia generała brygady, by wkrótce potem aresztować i osadzić we Wronkach, gdzie zmarł. Podobno trzymali go w ciemnicy, po kolana w wodzie, jak opowiadał świadek, któremu udało się stamtąd wyjść. Rodzinie odmówiono wydania zwłok. Z kolei kapitan Zbigniew Luśniak ps. Gniew i jego żona Jadwiga walczyli w Armii Krajowej na Żoliborzu. Wojnę przeżyli.
Jeśli chodzi o rodzinę mego ojca Leopolda Charkiewicza – w 1863 roku, po powstaniu styczniowym, jego dziad Kajetan Charkiewicz został wywieziony na Sybir. Urodziły się tam dwa kolejne pokolenia. Walerian Charkiewicz, syn Kajetana, został zamordowany przez bolszewików w 1905 roku – w wieku czterdziestu lat – w pociągu, na oczach swojej rodziny. Nigdy Polski nie zobaczył. Jego syn Leopold powrócił do Warszawy w połowie lat 20. XX wieku, gdy Polska już odzyskała niepodległość.
W Warszawie czy to przed wojną, czy w czasie okupacji rodzina często się zbierała na wspólne muzykowanie. Prym wiodły żołnierskie pieśni, na przykład Szabelka ostra, Przekwitały pąki białych róż, Jak to na wojence ładnie, Madelon i wiele innych. Mama Irena, jej mama, a moja babcia Jadwiga i Genek Luśniak grali na fortepianie. Józek, wujek Mietek, brat mamy i tata Leopold grali na skrzypcach. Dziadek Wojciech na klarnecie. W czasie okupacji już bez Genka i Józka graliśmy cicho, śpiewaliśmy półgłosem. Niemcy zabraniali wszelkiego manifestowania polskości; ale mury w dawnym budownictwie były grube, a mieszkanie, przy Marszałkowskiej 118, mieliśmy ogromne. W nim dwa fortepiany i dwa pianina, z czego jedno było moje. Okupanci narzucili nam zasłanianie okien. W sklepach można było kupić czarne rolety, którymi na wieczór je zaciemniano przez pięć lat okupacji. Światło nie mogło być widoczne z zewnątrz, chodziło o naloty alianckie i radzieckie. Niezasłonięte okno mogło spowodować strzelanie niemieckiego patrolu do okien.

Wszystko, co się wówczas wydarzyło, zapamiętałam bardzo dobrze. Miałam wtedy jedenaście lat. Właśnie wróciłam z lipcowych wakacji na wsi, z majątku dziadka w Chludowie koło Łochowa, około półtora kilometra za kościołem w Kamionnie w kierunku Węgrowa. Nasza służąca Adelcia, która stamtąd pochodziła, pozostała na wsi na swój sierpniowy urlop. Miała szczęście.

W kamienicy przy ul. Marszałkowskiej 118 w ogromnych mieszkaniach żyło osiem rodzin, po cztery w każdej oficynie. Budynek miał cztery piętra, na parterze były sklepy z towarami przemysłowymi i mieszkanie dozorcy oraz jego bardzo miłej córki Halinki, o cztery lata starszej ode mnie. Nasze mieszkanie, nr 1, było na pierwszym piętrze. Mieliśmy dwa ogromne salony – w większym stały dwa fortepiany, było tam dużo miejsca, lubiłam tam tańczyć, bo nie było dywanu. Drugi salon miał piękne meble w stylu Ludwika XIV, gięte, złocone, wyściełane brokatem. W nim nie wolno było się bawić, ale mój kot Ignac, choć przeganiany, stale układał się tam na krzesłach. Jeden mały pokój wynajmowali u nas Państwo Żmijewscy. Ich córka Hania była moją rówieśnicą i przyjaciółką. Mieliśmy dwa balkony, na południowy zachód, od ulicy i nieużywany od podwórka, które było studnią, słońce tam nie docierało. Balkon, który wychodził na ulicę, był bardzo słoneczny i pełen kwiatów, o które dbała moja mama.
Na wprost bramy w podwórku było kilka sklepów – w parterowej zabudowie: fotograf, krawiec, sprzedawca maszyn do pisania pan Pujdak, kwiaciarnia wyrzucająca co dzień świeże kwiaty na śmietnik. Ponad tymi sklepami wznosił się bardzo wysoki mur zdobiony czarnym żwirowym wzorem – tył innej kamienicy. Po przeciwnej stronie ulicy stał dwupiętrowy dom, na którego dachu znajdowała się wielka reklama maszyn do szycia z napisem „Singer”. Był tam również przystanek tramwajowy. Na naszym balkonie sterczała w górę rura do wkładania flagi. Zalana cementem w podłodze stanowiła dla mnie świetny podest do stawania, skąd wszystko widziałam dużo lepiej. Z masztu do flagi nigdy nie korzystaliśmy, ponieważ mieszkaliśmy tam tylko w czasie okupacji niemieckiej.
Do nalotów sowieckich byliśmy już przyzwyczajeni. Cel ich przylatywania nad Warszawę nie jest dla mnie zrozumiały do dzisiaj. Naloty odbywały się w nocy, zrzucali bomby na przypadkowe kamienice, na przykład dom mieszkalny przy Śniadeckich róg Marszałkowskiej, gdzie mieściła się cukiernia Gajewskiego, do której często chodziłam z babusią na czekoladę i ciastka ponczowe. Po jednym z takich bombardowań zostały tylko ruiny i gruz. Alarmy były sygnalizowane przez Niemców wyciem syren. Zbiegało się wówczas do piwnicy, którą z tej strony budynku mieliśmy całą dla siebie, jednak nie było z niej innego, awaryjnego wyjścia. Reszta mieszkańców, również później w czasie powstania, wolała dużo obszerniejszą piwnicę po drugiej stronie podwórka. Wielokrotnie w czasie takich nalotów budziłam się już w piwnicy, bo ojciec mnie znosił śpiącą. Warkot samolotów sowieckich był nikły, cichy, daleki i monotonny, tylko eksplozje dawały znać, że to jest bombardowanie. Na niebie widać było długie białe smugi światła, to Niemcy szukali tych samolotów do zestrzału silnymi reflektorami, ale nie słyszałam, żeby im się udało. Tak więc nasza piwnica była zaopatrzona w prowizoryczne łóżka, lampę karbidową i suchy chleb na „w razie czego”. Zapach karbidu mieszał się ze stęchlizną kartofli tam trzymanych i pyłem węgla. Panowała straszna wilgoć i chłód. Lampę karbidową trzeba było po zgaszeniu wynosić na dwór na balkon lub podwórko, bo po użyciu nadmiernie uwalniał się gaz.



1 sierpnia był wtorek, dzień trochę zachmurzony. Tatuś zaznaczył rano, abyśmy z mamą nie wychodziły tego dnia z domu. Sam wrócił z pracy wcześniej. Był wówczas zatrudniony w magazynie meblowym dziadka przy ul. Mokotowskiej 44.
Tego dnia po wczesnym obiedzie usiadłam do pianina. Mój czarny Bechstein stał w małym trójkątnym pokoiku blisko okna. Każdy utwór miałam zagrać dziesięć razy, a miarą liczenia było przekładanie dziesięciu guziczków z jednej strony klawiatury na drugą. W pewnym momencie usłyszałam bardzo zdenerwowany głos tatusia: „Oni porwali się z motyką na słońce!”, potem długo rozmawiał ściszonym głosem z moją mamą. Przestałam grać i zdziwiło mnie to, że mama nie reagowała na moje samowolne odejście od pianina. Wyjrzałam przez okno na podwórko, kilka młodych osób bardzo szybko przeszło od bramy do przeciwległej oficyny. Wyczułam w ich krokach nerwowość i napięcie. Słyszałam głos taty: „To jest powstanie! Nie damy rady, są za silni”. Wybiegłam na podwórze – nasza brama była zabarykadowana od wewnątrz. Wyjścia na ulicę już nie było. Wróciłam na górę. Punktualnie o godzinie 17.00 usłyszeliśmy pojedyncze strzały i serie karabinowe. Poszłam szybko z tatusiem na balkon od ulicy. Wszystkie tramwaje stały, a ludzie rozbiegali się w różnych kierunkach. Trudno było się schować, bo bramy były zamykane i barykadowane. Wróciłam do mojego okna wychodzącego na podwórko, wyjrzałam i zobaczyłam na betonie leżącego na wznak martwego mężczyznę. Jego białe dłonie były zwinięte, ręce i nogi szeroko rozrzucone na boki. Nieruchomo patrzył w moje okno, na mnie! Wyglądało na to, że w pośpiechu go tu przyniesiono i zapomniano o nim. Wkrótce pojawili się na podwórku ludzie z biało‑ czerwonymi opaskami na lewych przedramionach. Wiedziałam, że to powstańcy.
Trup przeleżał pod moim oknem kilka dni. W międzyczasie został przykryty płachtą, choć jego nogi i ręce nie były nakryte. Na zabetonowanym w całości podwórku nie było gdzie go pochować. Martwiło mnie to, że jego rodzina na niego czeka, a nie wie, że został zabity już w pierwszych minutach powstania. Bardzo pragnęłam wiedzieć, kto to był, gdzie mieszkał i jak powiadomić jego najbliższych. W miarę rozwoju walk powstańczych porzuciłam tę myśl. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiedzieli, gdzie i jak zginął. Potem się dowiedziałam, że był to pracownik banku Pod Orłami przy ul. Jasnej róg Zgoda, wracający do domu z pracy. Gdy mieszkańcy przebili otwory w piwnicach, które umożliwiały wyjście, przeniesiono go i czasowo pochowano na skwerku podwórka posesji przy ul. Złotej 8. On dla swej rodziny „zaginął”.
Wszyscy u nas w domu byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ wybuch powstania zastał moją babusię Jadwigę gdzieś na mieście. Nie wróciła do domu. Moja mama rozpaczała. Pocieszaliśmy ją, że może została u Janki, swojej drugiej córki, lub Mietka, telefony nie działały. Potem się okazało, że była u swojej znajomej na ul. Nowogrodzkiej, blisko Marszałkowskiej. Jednak przedostanie się przez Aleje Jerozolimskie i pozostałe ulice, jeszcze bez okopu, było niemożliwe.
Na naszym podwórzu gromadziło się coraz więcej żołnierzy Armii Krajowej, zwanej po prostu AK. Wydawało się nam, że wróciła Polska, że jesteśmy wolni. Uczucie to towarzyszyło nam prawie przez całe powstanie, ponieważ w naszej dzielnicy AK była cały czas. Któregoś dnia mama zagrała na fortepianie Jeszcze Polska nie zginęła. Hymn zabrzmiał dla mnie jeszcze „nie w porę”. Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo można otrzymać wolność i pozbyć się potężnego najeźdźcy. Wprawdzie przypomniałyśmy sobie z mamą widok wycofujących się przez most Poniatowskiego żołnierzy Wehrmachtu, rannych, wyglądających nędznie, oberwanych i powłóczących nogami. Ale wiadomo było, że Niemcy Warszawy łatwo nie oddadzą. Walki cały czas się wzmagały, wszędzie słychać było kanonady, serie z karabinów maszynowych i działa od strony ogrodu Saskiego.
Już na początku powstania w piwnicy po przeciwnej stronie budynku zaczęto przebijać ścianę, aby połączyć się z piwnicami innych kamienic. Przejścia takie robiono wówczas w całej Warszawie. Dawało to szansę ucieczki w razie zagrożenia. Kiedy kończono przebijanie muru, mieszkańcy naszego domu przenieśli się tam. Piwnice te były ciasne. Mój dziadek, Wojciech Luśniak, zadecydował, że najpotrzebniejsze rzeczy trzeba przenieść do piwnicy w naszej oficynie. Tam nikogo nie było. Nasza piwnica była jednak „ślepa”, nie było z niej innego wyjścia niż drewniane schody. Znieśliśmy tam zapasy sucharów, płatków owsianych, soli, cukru i trochę fasoli. Dziadek zakopał tam cenne według niego rzeczy. Przenieśliśmy się wszyscy ze spaniem do piwnicy. Bardzo martwił mnie brak zapasowego wyjścia.
Tatuś poszedł przez otwory w piwnicach i przekopami, by budować barykadę na ul. Złotej od strony Marszałkowskiej. Służyły do tego: przewrócony wagon tramwajowy, ciężarówka, worki z piaskiem i powyrywane płyty chodnikowe.
Nie było wody, światła, gazu. Mieliśmy duży zapas świec i maszynkę karbidową, która wprawdzie śmierdziała, ale dawała mocne jasne światło (koloru obecnych jarzeniówek). Gotowaliśmy na maszynce spirytusowej.
W przeciwnej oficynie przebite wspólnymi siłami otwory w murach były gotowe. Ktoś musiał znać plany piwnic – umożliwiono przejście przez cztery kolejne pomieszczenia. Dzięki temu można było przedostać się na bardzo obszerne, należące do posesji Złota 8, podwórze ze skwerem, a stamtąd, pod osłoną barykady Złota róg Marszałkowskiej, do kina Palladium, gdzie uruchomiono studnię. Kolejki ludzi z kubłami po wodę były długie.
Początkowo chodził po nią tylko mój tatuś, ale wkrótce zaczęłam go wyręczać. Chciałam chodzić po wodę, ponieważ na ul. Złotej wiele się działo. W kinie Palladium na półpiętrze stacjonowali powstańcy. Bardzo chciałam do nich dołączyć, ale nie mogłam powiedzieć o tym rodzicom, bo by już mnie nigdzie z piwnicy nie wypuścili. Na Złotą 8 i do powstańców w kinie chodziłam coraz częściej pod pretekstem rwania zielska dla moich dwóch królików. Króliki te przywiozłam sobie przed powstaniem ze wsi, z wakacji. Dzięki nim miałam powód do wychodzenia dość daleko poza naszą kamienicę – musiałam znaleźć im zielsko. Rwałam je z podwórzowego skweru Złotej 8, ogrodzonego dosyć wysokim żelaznym, zdobionym parkanem. Długie kolejki do kranu z wodą tłumaczyły moje przedłużające się nieobecności. Zabierałam z sobą moją rówieśnicę Hankę Żmijewską, córkę naszych współlokatorów.
Któregoś dnia jeden z powstańców, Witek, zainteresował się nami. Pokazał nam salę na półpiętrze kina Palladium, gdzie sporo kobiet siedziało i szyło na maszynach! Powiedział, że potrzebne są im białe i czerwone materiały, a także wstążki. Prosił, abyśmy zbierały je od ludzi. Obiecałyśmy pomoc. W kinie Palladium bataliony powstańcze podobno się zmieniały. Wtedy stacjonował tam batalion „Chrobry II”. AK walczyła wówczas o PAST‑ę[1] – budynek spółki telefonicznej przy ul. Zielnej. Gmach o solidnych, grubych murach, drugi po Prudentialu z placu Napoleona (obecnie pl. Powstańców), jeśli chodziło o wysokość. Powstańcy chcieli odebrać Niemcom ten świetny punkt strategiczny. Aby odwrócić uwagę Niemców od walczących o PAST‑ę Polaków, w poprzek ul. Marszałkowskiej planowano przeciągać na sznurku przyczepiane za „głowy” kukły. Miały mieć na rękach biało‑ czerwone opaski i patyki imitujące karabiny, a widziane z odległości ogrodu Saskiego mogły być wzięte za przechodzących powstańców. Biało‑ czerwone wstążki, które zbierałyśmy z Hanką, służyły właśnie do tworzenia opasek dla powstańców i tych manekinów.
Z dnia na dzień nasilały się działania powstańcze. Walki były coraz intensywniejsze. Huki, eksplozje, uderzenia pocisków armatnich nie słabły. Nieustające odgłosy karabinów maszynowych słychać było ze wszystkich stron. Czołgi nazywano wówczas tankami, a te niemieckie „tygrysami”[2]. Nasłuchiwaliśmy i mówiliśmy: „tygrys” albo „krowa”[3]. Pociski armatnie zwane „krowami” miały bardzo charakterystyczny sposób lotu i niszczenia. Lecąc poziomo, wirowały wokół swej osi i wydawały dziwny, łatwo rozpoznawalny świst, który się pojawiał, nasilał i zanikał – co znaczyło, że minął nas i już nam nie zagraża. Ten świst powodował wielkie napięcie, ciszę i oczekiwanie. Jednak wszystko, nad czym przelatywał, niszczył. Swym pędem i podmuchem zrywał dachy, wyrywał futryny i porywał do góry wszystko, co znalazło się w jego zasięgu i dało się poderwać. Pociski „krowy” latały stosunkowo wolno, wirując wokół swej osi. Te słyszalne dla nas, wystrzeliwane były z ogrodu Saskiego, gdzie znajdował się moździerz i leciały wzdłuż Marszałkowskiej. Z czasem przyzwyczailiśmy się do huku dział, przelatujących „krów” i karabinów maszynowych.
Po jedenastu dniach powstania dotarła do nas moja babusia. Wielka była radość, że ona żyje. Przesiedziała ten czas ze swoją znajomą w piwnicy przy ul. Nowogrodzkiej. Próbowała wcześniej się do nas przedostać, ale było to niemożliwe, dokąd nie przekopano głębokiego wykopu – przejścia w poprzek Alej Jerozolimskich. Powiedziała nam, gdzie są powstańcy, w których dzielnicach są Niemcy, przyniosła biuletyn powstańczy.
Któregoś dnia zobaczyłam „deszcz” białych kartek spadający z nieba. Naiwnie myślałam, że to zrzut z samolotów brytyjskich. Zebrałam kilka kartek, wracając z kubłem pełnym wody przez zasłane prowizorycznymi grobami podwórko ul. Złotej 8. Przyniosłam je do naszej piwnicy na Marszałkowskiej. Niestety okazało się, że było to niemieckie ultimatum dla ludności Warszawy, by wychodzić z miasta – gwarantowali w nim, że jeśli wyjdziemy, to żadne represje nas nie spotkają. Nikt nie wierzył temu, zignorowano ultimatum. Wydaje mi się, że nikt w ten sposób nie chciał wychodzić z tego piekła! Cały czas panowało ogromne poczucie patriotyzmu! Na swój sposób byliśmy przepełnieni dumą, obok towarzyszącego nam strachu. Baliśmy się szczególnie tzw. ukraińców[4] służących w armii niemieckiej. Słynęli z okrucieństwa.
Któregoś dnia ktoś przyniósł mi pół kromki świeżo upieczonego po amatorsku chleba posmarowanego burakami na słodko. Połknęłam ją! Była wspaniała.
Innym razem w drodze po wodę (trasa była skomplikowana – wiodła przez cztery różne piwnice i poprzebijane w nich dziury) zdobyłam dziennik powstańczy zatytułowany „Warszawa Walczy”. Było w nim potwierdzenie tego, co słyszeliśmy już o walkach na Starym Mieście, podświadomie wiedzieliśmy, że takie samo piekło czeka także nas, i sprawdziło się!
Jak już wspomniałam, po przeciwnej stronie naszej kamienicy była dużo większa piwnica wypełniona mieszkańcami naszego domu. Początkowo zastanawiałam się, dlaczego wszyscy tam się tłoczą, śpią na siedząco na długich ławach. Przecież byłoby luźniej, gdyby część ich przeszła do piwnicy w naszej oficynie, gdzie cała moja rodzina wygodnie spała na pryczach. Studiując wygląd naszych wąskich drewnianych schodów i wyobrażając sobie wrzucanie granatów przez wąskie drzwi na dole w połączeniu z brakiem możliwości ucieczki, zrozumiałam, dlaczego woleli się tłoczyć po przeciwnej stronie – przez wybite otwory była możliwość przejścia po wodę, ale przede wszystkim – ucieczki z pułapki. Marszałkowska była pod stałym ostrzałem i nikt nie zbliżał się nawet do bramy.
Z tego powodu mój ojciec, w uwięzionej tu rodzinie jedyny mężczyzna w pełni sił, zabrał się po tygodniu powstania do kucia dziury w murze. Chciał stworzyć możliwość ucieczki w razie potrzeby. Wąskie drewniane schody mogły stanąć w ogniu w każdej chwili, odcinając drogę ewakuacji. Tata nie był zaprawiony do wysiłku fizycznego i bardzo ciężko szło mu przebijanie dziury w półmetrowym, grubym murze. Mimo wytężonej pracy ciągle nie widać było prześwitu. Miejsce ojciec wybrał na chybił trafił. Nie miał planów piwnicy, a wstępne stukanie w mur brzmiało wszędzie jednakowo głucho. Nie wiedzieliśmy, co było za ścianą. Duszący zapach spalenizny z zewnątrz i stęchlizna kartofli, karbid oraz pył z gruzu w schronie towarzyszyły nam przez całe powstanie.
Któregoś dnia Hanka rwała zielsko dla moich królików, a ja stałam na zewnątrz parkanu, gdy nadleciał pikujący nisko samolot i ostrzelał podwórko Złotej 8. Złapałam Hankę za głowę, wyciągając ją zza ogrodzenia, skąd w panice nie mogła się wydostać. Ktoś został zabity, ktoś ranny. Nasz skwerek z zielskiem zaczynał się zapełniać grobami. Wkrótce zaczęto przebijać beton podwórkowy, aby grzebać zabitych. Powietrze już na co dzień było zmieszane z gęstym dymem i spalenizną. Niebo stopniowo pokrywało się czernią i czerwienią.
Któregoś dnia poszłam na chwilę z babusią do naszego mieszkania na pierwsze piętro. Zajrzałyśmy ostrożnie do salonów od ul. Marszałkowskiej. Szyb już nie było pomimo celowo pozostawionych otwartych okien – to podobno miało pomóc utrzymać szkło w ramach! Gruba warstwa pyłu i gruzu pokrywała zabytkowe meble schowane pod białymi pokrowcami. Jeden z dwóch fortepianów leżał częściowo na podłodze – noga nie wytrzymała. Dwa obrazy walały się koło balkonu na podłodze daleko od miejsca ich zawieszenia. W skrzynkach za oknem schły niepodlewane maleńkie jabłonki! Dziadek kazał nadkrawać jabłka tak, by nie uszkodzić pestek. Zbierał je i siał w skrzynkach, by kiedyś przesadzić do gruntu w Łochowie. Do dzisiaj nie przekrawam jabłek do końca! Podeszłyśmy ostrożnie z babusią do otwartego balkonu. Chciałyśmy zobaczyć, jak wygląda ul. Marszałkowska. Okna naprzeciwko były potłuczone, a na jezdni zdążyłam zauważyć szkielet przewróconego tramwaju, gdy nagle usłyszałyśmy charakterystyczny świst wolno lecącej od strony ogrodu Saskiego „krowy”. Zawsze wiedziałam, że pociski lecą z ogromną szybkością, natomiast „krowy” latały stosunkowo wolno. Z przerażeniem cofnęłyśmy się. Ukazał nam się niezapomniany widok: płaski dach przeciwległej dwupiętrowej kamienicy z ogromnymi literami na nim, tworzącymi napis „Singer”, zwinął się w wielki rulon. „Krowa” chyba przeleciała dalej, bo jej świst słabł i gdzieś zanikł. Szybko zeszłyśmy z powrotem do piwnicy.
Co parę dni w krótkich momentach ciszy dawało się słyszeć odległe ciche brzęczenie alianckich samolotów. Latały w dzień, ale bardzo wysoko, może piloci uważali, że w ten sposób będą mniej uchwytni. Wszyscy ich wyglądali, ich dźwięk był przyjazny. Piloci próbowali robić zrzuty – z bronią, amunicją i żywnością. Nasi powstańcy przechwycili jeden z nich koło banku na Jasnej. Ale wiedzieliśmy, że niektóre niestety spadały na dzielnice opanowane przez Niemców. Niemcy zaczęli używać samolotów, bombardując i paląc Warszawę. Niebo nad nami już od dłuższego czasu było czarno‑ czerwone, oddychaliśmy spalenizną. Przestaliśmy już dbać o kapliczkę w bramie (w czasie okupacji powstał zwyczaj robienia we wszystkich bramach miasta ołtarzyków obstawianych kwiatami i palącymi się świecami).
Każdy koncentrował się na sobie – jak przeżyć. Warkot niemieckich bombowców nasilał się. Latały bardzo nisko nad domami, celując w nie po kolei. W końcowej fazie wiedzieliśmy, że jeszcze tylko nasz dom został w tej dzielnicy!
Kurczyły się zapasy żywności, którą stanowiły groch, fasola, płatki owsiane, cukier oraz krojony suchy chleb zbierany przez cały okres wojny. Groch i fasola gotowane na maszynce spirytusowej szybko zniknęły. Zostały tylko płatki owsiane i suchary – mielone były w maszynce do mięsa i wsypywane do gorącej słodzonej wody. Na szczęście nie wyczerpał się zapas spirytusu denaturowanego do maszynki i karbidu do oświetlenia piwnicy. Niebo było identyczne w dzień i w nocy: koloru czarno‑bordowego. Deszczu nie było w ogóle. Dym i pożary szalały wokół nas. U powstańców na Złotej było coraz mniej ludzi, zdawało mi się, że panował tam chaos. Hanka Żmijewska gdzieś zniknęła i już jej nigdy więcej nie widziałam. Idąc ostatni raz z kubłem po wodę, usłyszałam coś, czego nigdy nie zapomnę: przez wybite okno w kamienicy naprzeciwko Złotej 8, z domu narożnego z ul. Marszałkowską, usłyszałam graną na fortepianie Warszawiankę – bardzo głośno! Mama grała ją zawsze bardzo cicho, na moderatorze, śpiewaliśmy półgłosem. Pomyślałam wówczas: „Chociaż na krótko jesteśmy wolni, można ją głośno zagrać”. Sceneria była niesamowita – pusta ulica, huk dział, co chwila ryk samolotów i wszystko zasnute czarno‑ czerwonym dymem! Ten pianista chciał chyba dorównać decybelami rozpętanej wojnie! Stałam sama, wparta w ścianę przeciwległego budynku. Po prawej stronie miałam barykadę od ul. Marszałkowskiej, po lewej pustą ul. Złotą. Zmysły wzroku, słuchu i powonienia powiązały się i zapadły w pamięć, przechowując to wspomnienie do dzisiaj.
Życie zmieniło się w nasłuchiwanie. Działa sowieckie po drugiej stronie Wisły brzmiały dla nas nadzieją: „No, kiedy ruszą do przodu!?”. Wiedzieliśmy, że front rosyjski jest już blisko. Jeszcze tuż przed powstaniem widziałyśmy z mamą kolumny wojsk Wehrmachtu wracające ze wschodu przez most Poniatowskiego i Aleje Jerozolimskie. Wlekli się pokonani, ranni, brudni, obdarci, ze zwieszonymi głowami, w niczym nie przypominali butnej, eleganckiej armii niemieckiej, jaką prezentowali w czasie całej okupacji. Stąd budziła się nasza nadzieja na wyzwolenie, a powstanie miało pomóc i je przyspieszyć. Niestety działa sowieckie miały stale to samo nasilenie i strzelały tylko od czasu do czasu! Nasłuchiwaliśmy alianckich samolotów, ale coraz rzadziej wyławialiśmy ten dźwięk.
Za to ciągle padało pytanie: „Gdzie? Uderzyło na Jasnej czy na Zgoda?”.
W drugiej połowie sierpnia, około 18, ataki na naszą dzielnicę wzmogły się do tego stopnia, że już nie chodziliśmy po wodę na Złotą. Na górze, w mieszkaniu, w wannie i kubłach był zapas wody złapanej w ostatniej chwili działania wodociągów. Po tak długim czasie nadawała się tylko do mycia, ale teraz gotowało się ją dłużej na maszynce spirytusowej i piło. Byliśmy bardzo zmęczeni niemożliwością rozbierania się na noc. Musieliśmy być gotowi do ucieczki w każdej chwili. Każdy miał przy sobie zwilżoną chustkę, aby móc oddychać w razie powstania pyłu od uderzenia bomby i walącego się gruzu. Wiedzieliśmy z ustnego przekazu o tragicznych walkach na Starym Mieście i o stratach w najbliższym otoczeniu naszego domu. O zniszczonym budynku Adrii na ul. Moniuszki, o bombardowanych ulicach Sienkiewicza, Zgoda i Szpitalnej – to wszystko było dookoła nas. Wszystkie budynki wokół płonęły, jedynie nasz – Marszałkowska 118 – stał nietknięty. Ojciec cały czas walczył z przebijaniem muru. Pracował sam całymi dniami!
O tym, że jesteśmy w środku ognia, dowiedzieliśmy się od pana Czyżyka, przedwojennego podoficera, znajomego mojego dziadka, który przywlókł się obdarty, zarośnięty, brudny i wyczerpany z głodu. Był mniej więcej w wieku czterdziestu lat. Słaniał się na nogach. Nikt go nie poznał w pierwszej chwili. Walczył na Starym Mieście. Dotarł do nas kanałami chyba 2 września. Umył się, zjadł i spał całą noc i dzień w naszej piwnicy. Opowiedział o tragedii i upadku Starówki, ale również uświadomił nas, w jakim piekle się znajdujemy! Po dojściu do siebie kuł ścianę razem z moim ojcem.
Dziadziuś mój powtarzał nam wielokrotnie, że on nie ruszy się z piwnicy. Chodził o kulach, nie miał nogi, którą stracił w wypadku tramwajowym 20 października 1942 roku. Teraz miał siedemdziesiąt sześć lat. Do tego podobno zakopał w piwnicy jakieś swoje skarby, ale o tym nikt teraz nie myślał. Wszyscy byli skoncentrowani na kuciu ściany, by zapewnić sobie ucieczkę. Nieduża brązowa walizka pełna suchego chleba stała gotowa do zabrania. Przestaliśmy już nasłuchiwać radzieckich dział, straciliśmy nadzieję, że ich front wreszcie ruszy i przekroczy Wisłę. Zastanawialiśmy się, co się stało, że nie mogą pokonać rzeki. W końcu wszyscy doszli do wniosku, że oni nie chcą pomóc Warszawie! Zdawałam sobie sprawę, że to już koniec. Przed nami była wielka niewiadoma.
Rano 5 września bombardowanie znowu się nasiliło i byliśmy świadomi tego, że usiłują trafić w nasz jedyny nietknięty budynek. Samoloty latały bardzo nisko i pikowały, by w nas wcelować. Nie wiedzieliśmy, co się działo w sąsiedniej piwnicy. O godzinie ósmej rano mój tatuś i pan Czyżyk przebili ścianę na wylot. Musieli powiększyć jeszcze otwór, by móc dojrzeć w ciemności, co jest po drugiej stronie muru. Ojciec miał latarkę z dynamem, więc trzeba było ją pompować, by świeciła. Wydawała przy tym charakterystyczny dźwięk. I rozpacz… po drugiej stronie widać było dużą komorę bez drzwi i bez okien. Tyle pracy na nic, grubość muru wynosiła 50 cm!
Pan Czyżyk był już dla nas jak członek rodziny. Jedliśmy w pośpiechu i zdenerwowaniu mielone płatki owsiane na wodzie, posypane mielonym suchym chlebem – jak codziennie. Bombardowanie naszej dzielnicy nie ustawało. Jadłam, leżąc na pryczy ze słomy. Paliła się karbidówka, oświetlając wnętrze piwnicy białym płomieniem. Babusia siedziała w nogach mojego legowiska. Była jakaś ostra dyskusja pomiędzy moim tatusiem a babusią. Nie pamiętam, czego dotyczyła, słuchając, trzymałam stronę ojca, milczałam. Matka zawsze przygotowywała posiłki, a babusia zmywała zwykle naczynia na górze, w mieszkaniu! I tym razem babusia wstała, zebrała talerze do zmywania, z których część wziął od niej pan Czyżyk. Wychodząc do korytarza piwnicy, babusia zakończyła dyskusję, mówiąc do mojej mamy: „Irenko, jesteś sprawiedliwa”.
Pan Czyżyk poszedł za nią na górę, na pierwsze piętro, najpierw prostymi drewnianymi schodami, a potem kręconymi (zdobionymi metaloplastyką w pionowe koła przed każdym stopniem). Była godzina dziesiąta rano 5 września 1944 roku. W piwnicy usłyszeliśmy potworny huk, poczuliśmy wstrząs i podmuch powietrza. Posypał się do nas gruz i pył. „Trafili nas!” – krzyknął tatuś. Nastąpiła chwilowa cisza, pył opadł, a po tym usłyszeliśmy zbieganie kilku osób po schodach, krzyki i nawoływania. Trudno było poznać, czyje to głosy. Z powrotem do piwnicy zbiegł pan Czyżyk, wołając: „Chyba pani Luśniakowa zabita!”.
Okazało się, że babcia, która szła pierwsza, otworzyła kluczem ciężkie metalowe drzwi i weszła do kuchni. W tym momencie bomba uderzyła w boczną ścianę kuchni od strony spiżarni i alkowy, gruzem i impetem zatrzaskując drzwi, tuż przed dochodzącym do nich panem Czyżykiem. On już drzwi ruszyć nie mógł. Wołał babcię bez skutku.
Z czwartego piętra zbiegli państwo Pujdakowie, którzy też w tym czasie znaleźli się na górze w swoim mieszkaniu. Klatka schodowa była nietknięta – wyjrzałam z piwnicy i rozpoznałam właścicieli sklepu z maszynami do pisania (oboje przeżyli wojnę). Bomba uderzyła bokiem w pierwsze piętro. Dwa razy usłyszeliśmy, że chyba babusia została zabita. Tata zerwał się i pobiegł razem z panem Czyżykiem na górę. Drzwi kuchenne były zablokowane. Weszli obaj na parapet okna klatki i po zewnętrznym ozdobnym gzymsie budynku przesunęli się na parapet okna kuchni. Gruz w kuchni był na równi z parapetem. Po lewej podłużnej stronie kuchni zamiast ściany była czerwono‑ czarna otchłań i unoszący się dym. Nie było nawet śladu alkowy. Mieszkanie, które składało się z siedmiu pokoi, olbrzymiej kuchni, dwóch korytarzy, ubikacji i dużej łazienki, zamieniło się w jedną wielką halę z częścią zewnętrznych murów, wypełnioną gruzem do wysokości parapetów.
Ciągle jeszcze sypał się gruz. Wołanie babusi było już bezcelowe. Tu nikt nie mógł przeżyć. Bomba uderzyła z boku w ściany kuchni i alkowy. Czteropiętrowa kamienica jeszcze stała. Obaj przybiegli do piwnicy, potwierdzając śmierć babusi. Moja mama stała cały czas jak sparaliżowana, powtarzając: „To niemożliwe”. Nie pamiętam reakcji dziadziusia. Było ciemno, bo lampa karbidowa zgasła od impetu powietrza. Przerwałam tę konsternację, wołając: „Uciekajmy”. Wiedziałam, że budynek się zawali. Mieliśmy tylko jedno wąskie wyjście – przez podwórko, przeciwległą oficynę, gdzie była ogólna piwnica – schron. Czas naglił. Lada chwila czteropiętrowa kamienica mogła runąć, zasypując drogę ucieczki przez małe podwórko.
Matka dopytywała się, czy tata lub pan Czyżyk widzieli babusię martwą. Odpowiedzieli, że półtora metra gruzu pokryło kuchnię i przeżyć nie mogła. Wołałam obłędnie: „Uciekajmy, bo dom zawali się”. Dziadziuś oświadczył, że nie wyjdzie z piwnicy. Moja mama błagała go, by wyszedł razem z nami, a on z uporem powtarzał, że nie wyjdzie. Wiedziałam, że miał trudności z chodzeniem, ale powoli z naszą pomocą dałby radę iść. Widząc, że dyskusja niebezpiecznie się przedłuża, zawołałam: „Wychodzę sama, ja nie zostanę!”. Matka była zrozpaczona, ja jej uciekam, ojciec jej nie chce się ruszyć, a do tego wiadomość o śmierci jej mamy, w co nie wierzyła. „A może żyje jeszcze tam na górze w mieszkaniu!”
Byłam już na podwórku i świadomie po raz ostatni obejrzałam się na naszą oficynę. Ujrzałam bardzo szeroko rozwartą krzywą rysę rozdzielającą dom od ziemi po dach. Wiedziałam, że to musi za chwilę runąć. Ognia nie widziałam. Kierując się do piwnicy przeciwnej oficyny, zauważyłam z ulgą, że tata, mama i pan Czyżyk wyprowadzają dziadziusia o kulach na podwórko. Mama zdążyła chwycić walizkę pełną suchego chleba, która będzie nam towarzyszyć aż do Krakowa. Piwnica, do której weszliśmy, służyła za ogólny schron, w którym przebywała reszta lokatorów. Oprócz schodów z podwórka, były tam jeszcze dwa przebite wyjścia. Jednym z nich przechodziłam codziennie na podwórko ul. Złotej 8 i do kina Palladium. Drugie, jak się domyślałam, prowadziło na ul. Sienkiewicza. Panował tu chaos, ludzie w panice przeciskali się po ciemku w obu kierunkach. Usłyszałam, że na Złotą przejście jest zablokowane, poszłam więc w nieznany mi ciemny korytarz na lewo, uciekając od tłumu. Musiałam co chwila zwalniać, bo rodzice z dziadkiem o kulach nie nadążali. Za drugim otworem przebitym w murze cofnęłam się z przerażenia – ściany nowego korytarza ziały żarem po obu stronach. Słyszałam huk ognia, bałam się potwornie i wtedy zaczęłam płakać. Wiedziałam jednak, że to ja wyciągam rodziców z piwnicy i jeśli się zatrzymam, to oni zgodnie z wolą dziadka zawrócą. Płacząc, ruszyłam do przodu, szłam bokiem, by trzymać ciało jak najdalej od parzących ścian wąskiego korytarza piwnicy. Dom przy Marszałkowskiej 120 płonął. W końcu ukazały się schody na górę, ale tam było morze ognia. Zatrzymaliśmy się. Tata zdecydował, że nie ma wyjścia – mama i ja musimy przebiec przez płonącą drewnianą bramę wychodzącą na ul. Zgoda, a on spróbuje przeprowadzić dziadka. Nakryłam głowę kożuchem, mama paltem i przebiegłyśmy przez ogień. Ojciec jedną ręką ciągnął swego teścia, w drugiej niósł walizkę z suchym chlebem.
Udało się. Byliśmy na ul. Zgoda. Przed nami płonął olbrzymi ciemny gmach, w którym na kilku piętrach mieściła się największa księgarnia w Warszawie. Księgarnia Gebethnera i Wolffa! Często kupowałam tam nuty, mieli pianino, na którym można było przegrać sobie utwór, który się kupowało. Teraz wszystko płonęło – od parteru aż po dach. Tak samo płonął przyległy budynek. Słychać było straszny huk ognia.
Poszliśmy w kierunku ul. Złotej. Nie było wiadomo, czy byliśmy jeszcze „pod powstańcami”, czy już „pod Niemcami”. Od ul. Złotej trzeba było iść bramami, schronami, podwórkami, piwnicami, przecinając Chmielną i Widok. Chcieliśmy się dostać do cioci Janki, siostry mojej mamy, na ul. Mokotowską 57. Wszystkie skwery po drodze na podwórkach były zapełnione grobami, robionymi nierzadko w pośpiechu, bez krzyży. Szliśmy w kierunku Alej Jerozolimskich. Za Chmielną mniej domów się paliło, chociaż niebo było czarno‑ czerwone od nisko zawieszonego dymu.
Problemem dla dziadka były schody. Dużo razy musieliśmy schodzić do piwnic, wychodzić na powierzchnię, przechodzić przez dziury w murach, by dostać się na teren następnej posesji. Bombardowanie trwało cały czas, ale teraz już za nami, na północ od Chmielnej. Samoloty i huk bombardowania słychać było z daleka.
W Alejach Jerozolimskich trzeba było czekać w kolejce na przejście. Był jeden przekop w poprzek ulicy, dozorowany. Ruch kontrolowany przez AK odbywał się wahadłowo. Raz puszczano ludzi idących na południe, raz na północ – choć tych drugich było mało. Puszczano po kilka osób, którym kazano iść szybko, pochylonym i w ciszy. Przekop nie był głęboki, a wzdłuż Alej Jerozolimskich trwał bardzo intensywny ostrzał. Ci, którzy czekali na swoją kolej, musieli się chować na przyległym podwórku.
Po południowej stronie Alej, niedaleko Kruczej, na murze jest umieszczona tablica upamiętniająca to przejście.
Po tej stronie Jerozolimskich było dużo spokojniej. Miejscami można było nawet korzystać z ulicy, idąc blisko muru. Największe wrażenie zrobił na nas plac Trzech Krzyży: zniknęły tam drzewa, krzewy, a skwery zapełniły groby. Niektóre z nich oznaczono krzyżami powiązanymi z patyków, inne miały tylko formę kopców. Był ciepły słoneczny wrzesień. Zabitych trzeba było natychmiast chować.
Do Janki dotarliśmy około piątej po południu. Wszyscy siedzieli w piwnicy, co nas zdziwiło. Jej mieszkanie było na parterze, część okien wychodziła na bezpieczne podwórko, budynek miał bardzo grube mury. Poza tym wszystkie domy stały całe, bombardowania tam nie było. Tylko od czasu do czasu słychać było pojedyncze strzały. Przyszła tam również druga siostra mamy – Zośka Nowakowska. Miała blisko, ale szła schronami, przez budynek klasztoru. Janka nie mogła uwierzyć, że jej matka została zabita. Kilka razy pytała, czy byliśmy pewni, że ona nie żyje. Przyznać muszę, że i ja w to nie wierzyłam. A może poszła gdzie indziej i za chwilę się pojawi.
Na Mokotowskiej tak się czułam, jakby wojna już się skończyła. Tu było w miarę spokojnie, ciszej. Świetnie było słychać bolszewickie strzały z armat po drugiej stronie Wisły, które jakby od niechcenia odzywały się od czasu do czasu. Wiedzieliśmy już teraz, że oni nie przyjdą z pomocą. Tylko nikt nie mógł zrozumieć dlaczego. Chyba nie trudność pokonania Wisły?! Niemcy całe swe siły skupili na tłumieniu powstania i podpalaniu stojących jeszcze kamienic. Tylko serie karabinowe i pojedyncze strzały przypominały o walkach. Opowiadano, że powstańcy rzucali tu butelkami z benzyną w niemieckie czołgi, a Niemcy, by temu zapobiec, brali ludność cywilną i gnali przed swymi pojazdami.
Około 8 września wiadomo było ogólnie, że siły powstańców są coraz słabsze. Brak żywności, amunicji, leków, środków opatrunkowych. Rozpacz trzech sióstr po stracie matki, beznadziejność sytuacji dała się wszystkim odczuć. Łuny i dym na niebie nie znikały.
Rodzice dowiedzieli się, że ludność cywilna zaczyna wychodzić z Warszawy. Długie były u nas dyskusje, co robić. Dziadek kategorycznie zapowiedział, że tym razem nie da się nigdzie wyprowadzić. „Tu u Janeczki jest spokojnie i bezpiecznie” – mówił. Głód i osłabienie dały nam się we znaki. Ciągle pamiętałam kromkę świeżo upieczonego chleba posmarowaną marmoladą z buraków, którą dostałam od kogoś jeszcze na Marszałkowskiej. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł zabicia i zjedzenia moich dwóch królików. Wiem, że nikt z rodziny nie zrobiłby tego. Zginęły pod gruzami w moim pokoju na Marszałkowskiej, tak jak moja lalka Elżunia. Rodzice stracili wszystko w ciągu kilku sekund. Zostaliśmy w łachach, jakie można przez miesiąc nosić w piwnicy, i z walizką pełną suchego chleba. Nie wspomnę już o urządzeniu mieszkania, wspaniałej kolekcji polskiego malarstwa, dwóch fortepianach i dwóch pianinach, saloniku z ludwikiem XIV!
Na Mokotowskiej 57 m. 1 przesiedzieliśmy dwa dni, było raźniej w gronie większej rodziny, przebywaliśmy częściowo w mieszkaniu, schodząc do piwnicy w czasie nalotu. Początkowo wydawało się, że tutaj jest spokojnie, ale po czterech dniach i tu zaczęło się robić gorąco. Ludzie opuszczali Warszawę, powstanie wyraźnie upadało. Dziadek pozostał z Janką i jej mężem Witoldem na Mokotowskiej; natomiast Zośka, jej mąż Rosiek, moi rodzice i ja wyruszyliśmy w nieznane z jedną walizką, w której był tylko suchy chleb.
Szliśmy ul. Piusa XI (obecnie ul. Piękna), przechodziliśmy obok mojej szkoły, Plater‑Zyberkówny, do ul. Śniadeckich. Koło Politechniki dołączyliśmy do długiej już kolumny uchodźców z dziećmi, starców z wózkami i tobołkami. Wiele osób szło o kulach, z zabandażowanymi głowami czy rękoma. Tłumy warszawiaków wlokły się w długiej kolumnie do Dworca Zachodniego. Wszyscy wyglądali jak nędzarze, w łachach, w jakich można było siedzieć tylko w piwnicach, schronach. Po lepsze ubranie nie było czasu sięgać lub zostało pogrzebane w gruzach. Niektórzy pchali wózki załadowane rzeczami złapanymi naprędce. Wszyscy nieśli suchy chleb, obawiając się głodu. Zbierało się go przez okupację i zawsze był pod ręką gotowy do zabrania. Cały czas towarzyszyły nam krzyki Niemców, którzy po obu bokach kolumny z karabinami pilnowali, by nikt nie odłączał się od grupy. Prowadzili nas w kierunku Dworca Zachodniego, który w owym czasie był oddalony od miejskiej zabudowy. Była tam jeszcze wieś. Ludzie rzucali nam pomidory i śliwki, byliśmy bardzo głodni. Dzień był ciepły, szłam w za małym na mnie starym kożuchu, który wyniosłam na sobie z piwnicy, a który kupiła mi babusia w 1940 roku. Dym ciągle unosił się w powietrzu wraz z drobnymi kawałkami spalonego papieru. Wszyscy co chwila oglądali się na płonącą Warszawę. Nie mogłam oderwać wzroku od czarno‑ czerwonej łuny ogarniającej całe miasto. Przerażała mnie myśl, że tam byłam. Zdałam sobie sprawę, że mieliśmy dużo szczęścia, wydostając się stamtąd. Teraz zmęczenie długim marszem na piechotę nie było ważne, chociaż Niemcy wrzeszczeli: „Schnell!”[5]. Łapałyśmy z mamą rzucane nam śliwki i pomidory.
Z Dworca Zachodniego przewieziono nas do obozu w Pruszkowie. Wówczas nie wiedzieliśmy, że jest „przejściowy”, nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Wiele osób miało problemy z wejściem i wyjściem z wagonów, nie było żadnych peronów, a na ziemię trzeba było skakać z wysoka. Jedni drugich zdejmowali. Wpędzono nas do olbrzymiej hali kolejowej pełnej ludzi z poprzednich transportów, leżących na betonowej podłodze. Każdy podkładał sobie co miał – marynarki, palta, swetry, papiery. Nie mogliśmy znaleźć wolnego miejsca na podłodze, w końcu przysiedliśmy w przejściu. Zdjęłam z siebie swój za mały kożuch, siedziałam na nim i spałam przez kilka nocy. Jedynym posiłkiem w obozie była przypalona zupa jarzynowa rozdawana z kotła ustawionego na zewnątrz hali. Trzeba było mieć swoje naczynie na nią i odstać w długiej kolejce. Z kwaterką zdobytej zupy dla rodziny wracałam kilka razy.
Bardzo trudno było mi zasnąć na stłoczonej betonowej posadzce. Ludzie cały czas się kręcili, jedni wchodzili, drudzy wychodzili, słychać było jakieś krzyki po niemiecku.
Następnego dnia znowu stanęłam w kolejce po zupę.
Trzeciego ranka wypędzono nas wszystkich przed halę i ustawiono w długą kolejkę, która wolno posuwała się do miejsca segregacji, gdzie stało dwóch oficerów i kilku żołnierzy Wehrmachtu. Mojego ojca i wuja Rocha skierowali na wprost, ciotkę Zośkę na lewo, gdzie czekała już bardzo duża grupa ludzi. Później się okazało, że ciotka pojechała do Niemiec na roboty, skąd wkrótce uciekła i przedostała się do Polski. Mój ojciec i wuj zostali zabrani do obozu pracy w Stolp‑Reitz (dzisiejszy Słupsk).
Kobiety z dziećmi, w tym ja z mamą, kierowano na prawo, prosto do podstawionego pociągu towarowego. Były to lory – wagony bez dachów. Było ich siedemdziesiąt jeden, jak policzyłam na zakręcie. Ciągnęły nas dwie lokomotywy parowe, jedna pchała z tyłu. Stałam wysoko na walizce, aby coś widzieć. Zapamiętałam krzyk Niemca: „Nach Auschwitz”[6], co wówczas nic dla mnie nie znaczyło, a brzmiało jak nauczone już słowa: Hände hoch, Raus, Schnell, Ausweis, Kenkarte, Halt. Pociąg kilka razy ruszał i stawał, wreszcie zaczął powoli sunąć. Dzień, noc, dzień. Mokliśmy, gdy padał deszcz, ludzie załatwiali się w wagonach. W nocy bardzo długo czekał na stacji Kalisz lub Końskie. Na stopniach każdej lory stali żołnierze Wehrmachtu z karabinami. Ruch pociągu był bardzo zwolniony, co chwila stawał, po czym ruszał, szarpiąc wagony.
Na jednym z postojów wydostał się górą z naszego wagonu chłopak w wieku około szesnastu lat. Dawniej wzdłuż torów biegły liczne druty telekomunikacyjne, w które on po zejściu na ziemię zaplątał się. Wyglądając zza górnej krawędzi lory, widziałam, jak żołnierz bił go kolbą od karabinu po plecach, po głowie, a on nie mógł nóg wyplątać. W końcu się wyzwolił i biegł przez niewielkie pole w kierunku lasu. Strzelali do niego, a on przewracał się, upadał, podnosił, biegł dalej. Po kilku upadkach już nie wstał. Jego matka będąca w naszym wagonie widziała to, rozpaczała.
Po drodze mijaliśmy poprzewracane lokomotywy i wagony. W końcu i nasz pociąg został zbombardowany przez samoloty sowieckie (nazywałam je rosyjskimi, czasami kacapskimi). W nalocie został uszkodzony przód składu. Stało się to na kilka kilometrów przed Skarżyskiem. Niemcy przestali nas pilnować, gdzieś zniknęli. Ludzie zaczęli się wydostawać z pozamykanych węglarek, niektórzy wychodzili górą, innym udało się otworzyć drzwi. Dookoła były pola. Pociąg wkrótce opustoszał. Ludzie rozpierzchli się po okolicy. Niektórzy koczowali w polu. Pamiętam, że mama siedziała na ziemi zamyślona i nie była w stanie czegokolwiek robić lub podejmować decyzji. Chcąc ją pocieszyć, zabrałam się do gotowania zupy. Wykopałam kilka kartofli, znalazłam w polu marchew i jedną cebulę, ktoś dał mi trochę wody. Badylami z kartofli rozpaliłam ognisko, a blaszany kubek (znaleziony w obozie w Pruszkowie) posłużył mi za garnek. I udało się – brakowało tylko soli. Ludzie zaczęli się rozchodzić i pod wieczór zostałyśmy z mamą same w polu.
Matka zdecydowała się iść ze mną torami w południowym kierunku. Po długim marszu, mijając wykolejone, zbombardowane parowozy i wagony, dotarłyśmy do jakiejś stacji. Przerażający widok zniszczeń, spalonych wagonów, rozwalonej stacji, przewróconego parowozu był nam obojętny, przecież wyszłyśmy z „piekła” w Warszawie, a kto przeszedł przez płonące dzielnice, czarno‑ czerwony dym, bombardowanie z pikujących nad nami junkersów i ostrzał, potykając się o gruzy domów, teraz cieszył się ciszą.
Na stacji koczowało wojsko niemieckie w pełnym rynsztunku, z bronią. Byli zupełnie inni niż ci, których widziałam w Warszawie. Tamci czyści, bardzo eleganccy, w zadbanych mundurach, weseli, śpiewający, w błyszczących oficerkach, butni, pewni siebie. Ci w brudnych, wygniecionych mundurach, nieogoleni, smutni, wspierający się na swych karabinach, zgarbieni. Ich morale było bardzo niskie, wiedzieli, że przegrywają wojnę. Widać było, że nie chcieli już jechać na front, a właśnie czekali na pociąg, który miał ich dowieźć do Skarżyska i stamtąd na pobliski front rosyjski. Matka zapytała jakiegoś oficera, czy mogłybyśmy się z nimi zabrać – zgodził się. Naszym celem był Kraków, nieopodal którego w Swoszowicach mieszkała babcia Stanisława, matka mojego ojca. Był to umówiony punkt odnalezienia się z moim tatą w razie rozłąki. Gdy się ściemniło, żołnierze zaczęli wsiadać do podstawionych wagonów. Pomęczeni żołnierze obładowani plecakami i bronią z trudem wciskali się do wąskich drzwi wagonów osobowych. Wagony były zatłoczone. Strach nas ogarnął. Na końcu pociągu przyczepiono pustą platformę do wożenia długich desek. Leżało na niej kilka bali. Usiadłyśmy na nich, nogi zwieszając w dół. Byłyśmy tam same. Pociąg ciągle stał. Zapadła ciemność.
Pociąg z niemieckim wojskiem był celem bombardowania dla samolotów radzieckich. Wkrótce nadleciało ich kilka, zrzuciły bomby gdzieś z tyłu na tory. Mocno wstrząsnęło całym składem. Odruchowo położyłyśmy się na balach. Pociąg dalej stał, stał bardzo długo. Po jakimś czasie zauważyłam, że się posuwamy. Za chwilę stanął i znowu trwało to długo. Ruszył z szybkością spacerującego człowieka i znów stanął – więcej stał, niż się poruszał, i tak aż do świtu. Na jednym z takich postojów podszedł do nas jakiś niemiecki żołnierz i zaproponował, abyśmy jednak wsiadły do wagonu pasażerskiego z wojskiem. Zeszłyśmy z platformy, w rowie leżały dwie zbombardowane lokomotywy. Weszłyśmy do wagonu z żołnierzami. Zrobili dla nas miejsce. Siedzieli bardzo smutni, zarośnięci, wsparci na swoich karabinach, z plecakami i kocami na plecach. Było tam bardzo duszno, smrodliwie i cicho. Bałyśmy się tam bardziej niż na otwartej platformie.
Tylko parę kilometrów dzieliło nas od Skarżyska, jednak pociąg sunął całą noc, co chwila stając, aby nie zostać zauważonym przez samoloty radzieckie. Nad ranem opuściłyśmy pociąg z ulgą. Weszłyśmy do budynku stacji. Tu znów cała podłoga zajęta przez leżących żołnierzy niemieckich. Spali. Przechodziłyśmy przez ich ciała, szukając wolnego miejsca, by rozłożyć się pomiędzy nimi na posadzce. Znowu charakterystyczny smród ich mundurów. Mama miała nadzieję, że może będzie jakiś pociąg w kierunku Krakowa. Była dopiero piąta rano, trzeba było czekać. Jakiś żołnierz obok nas obudził się, wyciągnął z plecaka bochenek chleba, smalec i schab. Zrobił sobie kanapkę. Byłam bardzo głodna. Prawdopodobnie przyglądałam się jemu. Podnosząc kanapkę do ust, spojrzał na mnie i mi ją oddał. Jak mi ten chleb ze schabem smakował! Od pięćdziesięciu dni nie jadłam chleba! Jeden kawałek chleba można zapamiętać na całe życie.
Pociąg do Krakowa odjechał dopiero po południu. I chociaż tu ciągle trwała okupacja niemiecka, czułyśmy się już wolne i bezpieczne, lecz potwornie zmęczone. Pierwszą noc spędziłyśmy u sióstr zakonnych przy ul. Grodzkiej lub Brackiej. Zakonnice nosiły kornety. Budynek od podwórka miał na piętrze krużganki, jakie później widziałam na Wawelu. Najważniejsze były możliwość umycia się, czysta, biała, krochmalona pościel i rozebranie się do snu. Nie spałam rozebrana od prawie dwóch miesięcy, gdyż stale trzeba było być gotowym do ucieczki. Następnego dnia po śniadaniu pojechałyśmy z mamą jakimś wozem do Swoszowic.
Zjeżdżając z szosy Kraków–Zakopane w lewo do Swoszowic, przejeżdżało się przez tory kolejowe, potem wzdłuż bagien, gdzie stał tylko jeden dom po lewej stronie, następnie przez mały mostek nad rzeką Wilgą i docierało do „naszego” domku, który stał pierwszy po lewej: „Swoszowice 1”. Stoi on do dziś.
Babci w domu nie zastałyśmy, czekałyśmy, siedząc na drewnianych schodach. Bardzo się ucieszyła, gdy wróciła! Wiedziała przecież o powstaniu w Warszawie, ale nie miała od nas żadnych wiadomości. Niestety, jej syna Leopolda nie było.
W Swoszowicach zamieszkałyśmy z mamą u babci w pokoiku około 8 mkw., spałyśmy we trzy na jednym łóżku. Było bardzo ciasno. Zapamiętałam jedwabiste w dotyku ciało babci. Ktoś nam dał jakieś materace do rozłożenia na podłodze. Pozostając pod wrażeniem płonącej Warszawy, bałam się, aby pożar nie wybuchł i w tym domu. Wkrótce dostałyśmy taki sam mały pokoik jak ten babci, mieścił się na tym samym piętrze, tylko po drugiej stronie schodów. Miał szerokie łóżko.
Mama zajęła się handlem, mnie natychmiast zapisała mnie do szkoły, do piątej klasy, w Borku Fałęckim w Krakowie. Komunikacja była zła, pociąg do Krakowa jeździł dwa razy na dzień. Moja szkoła znajdowała się dokładnie naprzeciwko obecnego sanktuarium w Łagiewnikach. Miałam do niej około dziesięciu kilometrów na piechotę. Zaczęłam sobie skracać drogę, idąc na ukos za rzeką przez bagna. Skakałam z kępy na kępę, dokąd mróz i śnieg nie ścisnęły wody, wówczas było już łatwiej.
Zima w 1944 roku przyszła bardzo wcześnie. Mrozy były straszne. Z powstania wyniosłam kożuch, który babusia mi kiedyś kupiła, ale z butami był problem. Matka kupiła mi używane oficerki, ale za małe. Obciskały mi nogi, deformowały stopy, przez co zrobiła mi się tzw. ostroga na piętach, która przeszkadzała mi przez kilka lat. Dochodziłam od tyłu do fabryki sody Solvay (tam gdzie przez jakiś czas pracował Karol Wojtyła), przechodziłam przez jej teren, wychodziłam na zakopiankę koło kościoła po lewej i do Borku Fałęckiego (teraz przebudowano drogę). Daleka droga do szkoły i z powrotem bardzo mnie jednak męczyły.
Po miesiącu mama przepisała mnie do szkoły w Swoszowicach. Tu było około półtora kilometra, ale tyle śniegu i lodu leżało na drodze, że bardzo często się przewracałam. Placówka składała się z kilku klas, jednej nauczycielki, pani Miśkiewicz, i jednego księdza. Poziom mojej wiedzy po warszawskiej szkole Plater‑Zyberkówny i szkole pani Wołoskiej był na tyle wysoki, że zamiast się uczyć we własnej klasie, na polecenie nauczycielki szłam do innych klas i prowadziłam lekcje polskiego, arytmetyki i historii. To oznaczało, że przestałam się uczyć, ale gruntowałam zdobytą już wiedzę.
Codziennie nosiłam z sobą olbrzymi dzbanek gliniany, malowany w kolorowe słoneczniki. Zostawiałam go rano w zagrodzie państwa Burdków koło szkoły. Pani Burdek, matka koleżanki ze szkoły, Tosi Burdek, gotowała zupy na zlecenie RGO (Rady Głównej Opiekuńczej). Po szkole zabierałam dzbanek pełen zwykle przypalonej zupy, po drodze rozlewałam połowę, przewracając się na oblodzonej ścieżce. Ostatniego dnia przed powrotem do Warszawy stłukłam ten piękny malowany dzban!
W grudniu 1944 roku, przed świętami, mama poznała rzeźbiarkę ludową, od której kupiła mi prezent na Gwiazdkę – wreszcie coś, co nie było jedzeniem ani ubraniem! Figurki Matki Boskiej, Świętego Józefa i Jezusa – szopka. Byłam zachwycona – taki prezent w takiej biedzie!
Poznałam nowe koleżanki. Jeszcze w poprzedniej szkole zaprzyjaźniłam się z Basią Wcisło – mieszkała w Borku Fałęckim. Dom jej rodziców był gdzieś w okolicy obecnego Sanktuarium w Łagiewnikach. W Swoszowicach pomiędzy rzeką Wilgą a torami mieszkała w samotnie stojącej willi pani Grac z dwoma córkami. Chodziłam do nich grać na pianinie.
Z powodu Basi Wcisło czasami chodziłam do Borku Fałęckiego. Była tam też stacja kolejowa Borek Fałęcki – rozjazdy, bocznice. Któregoś dnia, już „po wyzwoleniu”, szłam z mamą koło tych torów. Był straszny mróz. Leżały tam dwa oszronione trupy żołnierzy Wehrmachtu. Obaj mieli jednakowo po jednej nodze zadartej do góry, z wyrwanymi przez szrapnele[7] pośladkami. Jeden z nich trzymał w ręku oszronioną fotografię kobiety z dwojgiem dzieci. Byli zamarznięci na kamień (temperatura sięgała minus 25–30 stopni C). Leżeli sami, porzuceni przy bocznicy kolejowej.
Front bolszewicki przeszedł przez Swoszowice w ciągu jednej nocy. Na szczęście obyło się bez samolotów i bombardowania, czego bałam się najbardziej. Był styczeń 1945 roku. Po raz trzeci znalazłyśmy się w centrum działań wojennych. Uciekłyśmy na wieś do jakiejś kobiety, którą babcia Stasia znała. Znowu strzelanina z armat, pożary i nieustające kanonady z karabinów. Jakiś Niemiec i bolszewik gonili się i strzelali wokół naszej chaty, w końcu bolszewik schował się w klozecie przyległym do chałupy i tak Niemiec go zgubił. Potem uciekałyśmy z mamą do większego domu. Musiałyśmy się przeczołgać przez drogę pod setkami pomarańczowych „nici” – tak w nocy wyglądały kule lecące z karabinów. Zniszczenia były niewielkie. Kilka pożarów we wsi, pełno trupów żołnierzy niemieckich, bolszewików – kilku, na ścieżkach i drogach.
Śniegu było mnóstwo. Chodziłam na górki na sanki z Tosią Burdek, Krzysiem Gruberem, Anią Pilch. Ale najlepsze zjazdy były aż w Rajsku, skąd w pogodne dni widać było Tatry. Mama pozwalała na te zabawy, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa niewypałów ukrytych pod śniegiem. Wiedziałam o możliwości wjechania sankami w pocisk, ale frajda zwyciężała. A było to tuż po przejściu frontu!
Szkoła w Swoszowicach wkrótce wznowiła działalność. Pani Miśkiewicz zaczęła prowadzić lekcje trochę nerwowo i chaotycznie. Pamiętam wyraz twarzy księdza, który wszedł do klasy na lekcję religii. Panowała długa cisza, patrzył na nas, smutnie wodząc oczami po każdej twarzy z osobna, i powiedział bardzo wolno w zamyśleniu: „Teraz będzie w Polsce socjalizm”. Wiedziałam, że bardzo przeżywał to, co powiedział. Patrzył, na ile wiejskie dzieci to pojęły i rozumieją, co je czeka. Nie objaśniał nic więcej. Pamiętam, że zrobiłam mądrą minę, udając, że wszystko pojmuję. W gruncie rzeczy skojarzyłam to tylko z jakąś równością społeczną i niepożądanym u nas bolszewizmem. Chyba i tak dużo jak na jedenastolatkę (nie było radia, gazet ani telewizji!). Ale co to naprawdę znaczyło, mieliśmy się dopiero przekonać!
Pojechałyśmy z mamą do Krakowa, aby zarejestrowano nas w RGO – dostałyśmy trochę ubrań i jedzenia. Do Krakowa zabierała mnie też często babcia Stasia. Pokazała mi Wawel, Sukiennice, gdzie kupiła mi pamiętnik (sama wpisała do niego: „Byś rosła duża i kwitła jak ta róża”, i narysowała różę). Lubiła chodzić ze mną po Plantach. Często tam siadała i robiła igliczką siatki różnego rodzaju, po czym je sprzedawała. Nauczyła je robić moją mamę. Została mi do dzisiaj jedna.
Chciałyśmy wracać do Warszawy za wszelką cenę. Mamusia stale mi powtarzała, że w Swoszowicach jesteśmy tylko czasowo. Gdy wróci tatuś z obozu, pojedziemy do Warszawy. Zastanawiałam się tylko dokąd? Wyszliśmy z Marszałkowskiej właściwie z płonących ruin. Widziałam całą Warszawę zwaloną, zrujnowaną i w płomieniach. Domy, które nie padły, stały w ogniu od parterów po dachy. Uważałam, że nie było po co wracać; w Krakowie, w Swoszowicach życie toczyło się normalnie, nie było żadnych zniszczeń ani śladów wojny. Mama liczyła na rodzinę, na siostry, których mieszkania nie zostały w Śródmieściu zbombardowane, a przynajmniej tak było do naszego wyjścia z Warszawy. W związku z planem powrotu byłyśmy z mamą gotowe do wyjazdu. Brakowało tylko ojca, o którym nie miałyśmy żadnych wiadomości, i szczególnie mama się zamartwiała. Ja zawsze byłam optymistką, nie wyobrażałam sobie, że ojciec mógłby nie wrócić, a może nie zdawałam sobie w pełni sprawy z sytuacji w Polsce. Mama kierowała się raczej intuicją, zgadywaniem, informacją z rozmów. Nie było gazet ani radia. Ludzie żyli w całkowitej nieświadomości wydarzeń. Wierzyłam, że babusia nie zginęła, że się znajdzie.
Mama handlowała. Zbierała od ludzi z chałup „w komis” stare ubranie i chodziła z tym po domach, sprzedając. Zarobione pieniądze starannie układała, spinała i chowała je w tylnej, zapinanej na guzik i dodatkowo na agrafkę kieszonce spodni narciarskich, w których stale chodziła. Na wszelki wypadek powtarzała mi, gdzie trzyma pieniądze i biżuterię (złote kolczyki, pierścionki z brylantami i mój złoty medalik). Często mdlała i obawiała się, że za którymś razem nie zostanie odratowana.
W tym odosobnieniu i biedzie czekałyśmy na ojca. Któregoś dnia przyszedł list od tatusia! Radość była wielka. Żyje! Dowiedziałyśmy, że był w obozie nad morzem, w Słupsku. Przed wojną Słupsk należał do Rzeszy Niemieckiej. Pamiętam, że z radości i tęsknoty za tatą chodziłam i śpiewałam na amerykańską melodię adres obozu, w którym się znalazł: Stolp‑Reitz, Lager 2, Baracken 38. Był styczeń 1945 roku.
Któregoś dnia rozległo się u nas mocne stukanie do drzwi. Obie z mamą zerwałyśmy się, by otworzyć. Ku wielkiemu zdziwieniu i rozczarowaniu ujrzałyśmy stojącą na korytarzu Zośkę, młodszą siostrę mamy. Rozkrzyczana, zadowolona z siebie opowiadała, jak zabezpieczyła przed kradzieżą swoje mieszkanie w Warszawie, że zostawiła tam na straży Rośka, który właśnie wrócił z obozu ze Stolp‑Reitz. Mój ojciec i Rosiek byli razem w obozie. Wstąpiła w nas nadzieja, że skoro Rosiek już dotarł do Warszawy, to i tata tam jest. Po powrocie wujek opowiedział Zośce, że tylko dzięki mojemu tacie go przetrwał. Rosiek był bardzo słaby i Zośka w Pruszkowie na odchodnym krzyknęła: „Leopold, opiekuj się Rośkiem”, tata odpowiedział: „Dobrze, będę”. Tata powiedział Niemcom, że z zawodu jest kucharzem (!), więc zamiast wychodzić codziennie na roboty w terenie, pracował w kuchni. Dzięki temu, że Niemcy zatrudnili tatę w kuchni obozowej, uniknął ciężkich robót fizycznych i miał dostęp do pożywienia. Panował wówczas wielki głód. Rosiek cały czas leżał chory, ale tata zadbał o to, by miał co jeść. Inaczej przy ciężkiej chorobie i niedożywieniu nie przeżyłby obozu!
Mama dowiedziała się od siostry, że ich ojciec żyje, jest pod opieką Janki i jej męża Witolda oraz że zamieszkali w jednej z filii firmy meblowej dziadka przy ul. Grójeckiej w Warszawie. Grójecka była wówczas na peryferiach miasta i zniszczenia Warszawy nie doszły tak daleko. Janka, Witold i dziadek wyszli z powstania na samym końcu, wtedy gdy powstanie upadło, a Niemcy wyrzucali wszystkich z miasta i podpalali to, co nie zostało zniszczone. Wychodząc w kierunku Pruszkowa w ogólnym już bałaganie, zatrzymali się po drodze w magazynie meblowym dziadka i tam pozostali.
My ciągle czekałyśmy na ojca w Swoszowicach. Po walkach i wkroczeniu bolszewików trudno było dojść do siebie, do tego nastał głód, trzymał mróz i leżało mnóstwo śniegu. Dalej chodziłam do szkoły, do piątej klasy szkoły podstawowej w Swoszowicach.
W marcu 1945 roku tata wreszcie powrócił! Radości mojej nie było końca! Pamiętam, jak wtedy wyglądał – brudny, nieogolony, w brązowej czapce z pluszu (mam tę czapkę i szalik – jako pamiątkę – do dzisiaj!), zmęczony. Wyjeżdżając ze Stolp‑Reitzu, zabrał niemiecki rower, by jechać na nim do Krakowa. Nie było przecież żadnej komunikacji, pociągi nie kursowały, tory i mosty zostały wysadzone w powietrze. Tata jednak daleko nie odjechał – „wyzwoliciele” bolszewicy odebrali mu rower, zegarek i latarkę na dynamo (mojego ulubionego Mraumrysia) już po około dwudziestu kilometrach, dalej udał się na piechotę lub czasami furmanką – aż za Kraków! Ku naszemu przerażeniu w ubraniu ojca były wszy.
Ojciec doszedł do siebie szybko i od razu zaczął się starać o pozwolenie na nasz powrót do Warszawy. Pociągi już zaczynały jeździć – z Krakowa jeden na tydzień – zatłoczone niewyobrażalnie! W Krakowie i okolicach było mnóstwo ludzi z Warszawy. Teraz wszyscy naraz chcieli wracać. Aby zapobiec ogólnemu szturmowi na nieliczne pociągi do Warszawy, trzeba było otrzymać zezwolenie na kupno biletów na kolej z zarządu gminy w miejscu zamieszkania. Warunki jazdy okazały się straszne: ja z mamą jechałyśmy, stojąc na stopniach wagonu. Tata podróżował na buforach, stojąc jedną nogą na buforze jednego wagonu, a drugą na buforze następnego. Mnóstwo ludzi jechało na dachu. Na szczęście pociąg poruszał się bardzo wolno i często stawał, można było schodzić na ziemię, aby odpoczywać.
Przed wyjazdem z Krakowa, właściwie ze Swoszowic, wymieniliśmy pieniądze z niemieckich na nowe, polskie. Nie można było jednak otrzymać więcej niż 500 zł. Nadwyżkę, jaka nam została z wymiany, zostawiliśmy babci Stasi. Pieniądze, które mama uzbierała, zaoszczędziła, po przyjeździe szybko stopniały.
Pierwszych parę dni spędziliśmy z Janką, Witkiem i dziadkiem w jego domku przy magazynie meblowym przy ul. Grójeckiej. Tam wreszcie poczułam wolność. W marcu 1945 roku nareszcie widziałam z okna świecące słońce (jak wspomniałam, przez pięć lat okupacji prawie ciągle mieliśmy opuszczone rolety z czarnego papieru), trawę, kury gdaczące, pozbyliśmy się jarzma; poczułam wolność, przestrzeń! Okna mogły być odsłonięte, a światło z wewnątrz mogło być widoczne. Byłam szczęśliwa. Do tego zaczynała się wczesna wiosna, ciepła i słoneczna!

Powstał problem: mieszkanie nasze i dziadka przy ul. Marszałkowskiej nie istniało. Janka zgodziła się wziąć do siebie swego ojca. Dziadek widząc naszą sytuację, podsunął nam myśl pojechania do Piaseczna do jego szwagra, Władka Krzemińskiego, który był mu winien pieniądze. Władek wynajmował pierwsze piętro willi przy ul. Rejtana w Piasecznie. Oddał on nam bez słowa jeden pokój. Rodzice przemieszkali tam siedemnaście lat.
Kuchnię mieliśmy wspólną. Było ciasno, bez kanalizacji, łazienki nie można było używać, wodę trzeba było pompować ze studni i nosić na pierwsze piętro. Ubikację trzeba było przelewać wodą z kubła. W piecach stale trzeba było palić, dymiło się z nich, tatuś prawie codziennie czyścił piece, przepychał komin. Początkowo nie miał pracy, wkrótce dowiedział się, że potrzebny jest kierownik młyna w Piasecznie. Tata zgłosił się i otrzymał tę pracę. Teraz poprawiły się nasze warunki bytowania i mieliśmy dużo kaszy do jedzenia, i to w różnych gatunkach. Ciasnota w tym jednym pokoju była straszna.


Postanowiliśmy zobaczyć, co dzieje się z naszym mieszkaniem sprzed wojny, tj. sprzed 1939 roku. Okazało się, że mieszkanie przy ul. Walecznych 27 przetrwało z naszymi rzeczami. Ktoś jednak je zajął po przebiciu ściany z sąsiadującego z nim sklepu. Pamiętam, jak jechaliśmy jakąś ciężarówką na platformie przez drewniany, prowizoryczny most na Wiśle. Tłumy ludzi szły po obu stronach mostu. Został on niedawno zbudowany i był jedyną przeprawą w Warszawie łączącą oba brzegi. Byłam załamana faktem, że ktoś obcy zajął nasze mieszkanie, i jeszcze przez wiele lat miałam żal do tych ludzi, ale jak mogłoby przetrwać wolno stojące umeblowane mieszkanie w powojennej Warszawie!
W marcu 1945 roku wróciliśmy na zgliszcza Marszałkowskiej 118 szukać ciała babusi. Poszłam tam z rodzicami i Zośką. To, co zobaczyliśmy, było straszne! Chodziliśmy po wielkiej stercie gruzów. Mama znalazła tylko jej czaszkę – rozpoznaną po resztce włosów. Twarz i część włosów były spalone. Koło głowy leżała jedna kość, chyba ręki. Tyle zostało pochowane w trumnie w kwaterze 281 na Starych Powązkach.
Wtedy też dowiedzieliśmy się, że po naszym wyjściu pęknięty czteropiętrowy budynek zapalił się i runął. Siedem osób, które nie opuściły ogólnego schronu, przez który przechodziliśmy, miało odciętą drogę ucieczki i zginęło w pożarze.
W miejscu, gdzie stał nasz dom – Marszałkowska 118 – jest obecnie dom handlowy Junior. Na miejscu posesji Złota 8, gdzie było duże podwórko ze skwerem pełnym grobów, stoi kino Relax, a kino Palladium, skąd braliśmy wodę i gdzie był sztab batalionu „Chrobry II”, przetrwało nienaruszone.
[1] Budynek PAST-y stał się miejscem zaciętych walk podczas Powstania Warszawskiego, został zdobyty przez powstańców 20 sierpnia 1944 r. i pozostał w ich rękach do dnia kapitulacji.
[2] Potoczna nazwa „tygrys” pochodziła od ostatniego członu nazwy niemieckiego czołgu z okresu II wojny światowej – Panzerkampfwagen VI Tiger.
[3] „Krowa” (lub „szafa”) – pociski wystrzeliwane z niemieckiej wyrzutni rakietowej, wydające charakterystyczny dźwięk, zastosowane do tłumienia Powstania Warszawskiego.
[4] Ukraińcy” – potocznie o wschodnioeuropejskich żołnierzach służących w armii niemieckiej.
[5] Schnell (niem.) – Szybko!
[6] Nach… (niem.) – Do Auschwitz!
[7] Szrapnel – pocisk artyleryjski wypełniony kulkami, które rozpryskują się, gdy zadziała zapalnik czasowy; także odłamek takiego pocisku.