menu

Garbacz Krystyna, Szostak Jan – „Nasz dom drewniany, z niego pewnie nic nie zostało”

Garbacz Krystyna, Szostak Jan – „Nasz dom drewniany, z niego pewnie nic nie zostało”

Krystyna Garbacz z domu Szostak (ur. 1936) i Jan Szostak (ur. 1939) okres Powstania Warszawskiego przeżyli z rodziną na warszawskim Śródmieściu, przy ul. Grzybowskiej 78. Po kapitulacji powstania, na początku października, wraz z matką Zofią Szostak, ciocią Władysławą Chojnacką, jej córkami Janiną i Jadwigą oraz dziadkiem Walentym Chojnackim zostali wygnani do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Tam rodzina została rozdzielona: ciocia z córkami została wysłana na roboty przymusowe do III Rzeszy, a reszta rodziny – do wsi nieopodal Łowicza. Po wojnie rodzeństwo wraz z matką zamieszkało w sierocińcu dla dzieci powracających z obozów i sierot wojennych na Okęciu, od 1946 r. noszącym nazwę Dom Dziecka Warszawy. Wywiad z Panią Krystyną Garbacz i Panem Janem Szostakiem został przeprowadzony w Muzeum Dulag 121 w 2021 roku.

Krystyna Garbacz

Nazywamy się Krystyna Garbacz z domu Szostak i Jan Szostak.

Kiedy się Państwo urodzili?

Krystyna Garbacz: W 1936 roku.

Jan Szostak: A ja w 1939 roku.

Gdzie wówczas mieszkali Pańscy rodzice?

K.G.: Przy ulicy Grzybowskiej 78 m. 45. Tam mieszkała cała rodzina.

Co zapamiętali Państwo z okresu okupacji?

K.G.: Jak byliśmy mali, dziadek najpierw wynajął nam, tzn. mojej mamie i tacie, mieszkanie na Pradze. Mieszkaliśmy tam krótko, bo jak ojciec zginął, to się przeprowadziliśmy do dziadka na Grzybowską. Choć dużo pamiętam z czasów okupacji, to ojca nie pamiętam zupełnie. Na Grzybowskiej mieszkaliśmy w siedem osób: dziadek, mama z nami dwojgiem (byliśmy najmłodsi) i mamy siostra z dwiema córkami, Janką i Jadzią. Te dziewczyny cioci były starsze, miały piętnaście i siedemnaście lat, one już pracowały. W ten sposób pomagały mamie.

W jakich okolicznościach zginął Państwa ojciec?

K.G.: Nie pamiętam. Po prostu wyszedł z domu we wrześniu 1939 roku i już nie wrócił. Brat miał tylko cztery miesiące. Mama wtedy nas zabrała i przyjechała do dziadka na Grzybowską. Z tego mieszkania na Pradze zrezygnowaliśmy.

Zofia Szostak

A więc to głównie kobiety musiały dbać o byt rodziny. Czy zapamiętała Pani wybuch powstania?

K.G.: Tak, zapamiętałam wybuch powstania. Zaczęli krzyczeć, że pierwsze strzały padły na Żoliborzu i na Woli. Na Woli dużo ludzi zginęło – w ciągu dwóch dni ponad dwa tysiące osób.

Czy wówczas rodzina wiedziała, co się dzieje na Woli? Te informacje docierały do Państwa? 

K.G.: Tak, mama mówiła – i ciocia tak samo – że ludzi wieszają na balkonach.

Czy Pan jakoś zapamiętał ten moment?

J.Sz.: Nie.

Ile Pan miał lat?

J.Sz.: Pięć lat, wszystkiego nie pamiętam.

Co się działo podczas powstania z rodziną?

K.G.: Pamiętam, że byliśmy na Grzybowskiej. Padały strzały z sąsiednich domów z takich otworów na strychu. Tam byli „ukraińcy”[1], którzy do nas strzelali. Nawet podczas zawieszenia broni strzelali do nas. Zginęła dziewczyna, sąsiadka, która siedziała na progu i czytała książkę. „Ukrainiec” ją po prostu zabił. Pamiętam, że jak czytała, oczy miała tak schylone na książkę, to po trafieniu te oczy były na wierzchu, tak bardzo wysadzone.

Gdy była strzelanina, gdy było głośno i te „krowy”[2] się odzywały, to się chowaliśmy do piwnic. W piwnicach całe rodziny siedziały. Tam było ciemno, brzydko, ale co mama miała zrobić? Nic nie mogła na to poradzić.

Jak w czasie powstania zdobywało się żywność?

K.G.: W tych piwnicach kobiety gotowały to, co miały, i częstowały wszystkich. Kto tam był, to dostał miskę zupy jakiejś. Nie pamiętam, co to była za zupa – czy z brukwi, czy z kaszy. Dzieci były tym karmione, i starsi tak samo.

J.Sz.: Dziadek coś z cukrem kombinował.

K.G.: Mieszkaliśmy na Grzybowskiej 78, a na drugiej posesji mieścił się produkujący piwo Haberbusch[3]. Jak wybuchło powstanie, to ludzie szli do Haberbuscha po cukier w kostkach. Dorośli przynosili ten cukier, żeby go zjeść, bo nie było nic innego. Brukiew się jadło, to, co się miało. Ten cukier to był dawany dzieciom, przeważnie najmłodszym.

J.Sz.: Ja pamiętam studnię na dworze. Do kiedy ta woda tam leciała? W którymś momencie przestała lecieć.

K.G.: Na początku powstania była woda, później już nie. Bo Niemcy wyłączyli to wszystko. Dziadek miał klucze do tej wody. Tam, przy tej studni, był jakiś schron. Do tego schronu dziadek zapakował nasze ubrania, coś z dobytku i zamknął.

Podwórko w krótkim czasie zapełniło się grobami, bo jak Niemcy czy „ukraińcy” strzelali, to tych, których zabili, chowano na miejscu. Po wojnie były tam prowadzone ekshumacje.

Opowiedzmy o momencie wypędzenia. Czy Państwo zostali wypędzeni po powstaniu czy jeszcze w trakcie?

K.G.: Gdy nastąpiła kapitulacja Warszawy, w początkach października.

Zapamiętała Pani moment wypędzenia?

K.G.: Tak. Pamiętam wymarsz z naszej ulicy, wszystkich ewakuowali i pędzili Grzybowską do Towarowej. Ustawiali chyba dziesiątkami w kolumnie. Każdy mógł wziąć jakiś nie za duży tobołek – choćby cieplejsze ubrania, bo nie wiadomo, kiedy wrócimy. Mama też coś wzięła, ale niewiele, bo nas było dwoje najmłodszych, więc raczej się nami opiekowała.

A czy Pan ma jakieś przebłyski pamięci z chwili wygnania?

J.Sz.: Pamiętam, jak szliśmy z domu Grzybowską, płoty domów po prawej stronie się paliły. Szedłem akurat po prawej stronie. Widziałem tych „ukraińców” siedzących w okienkach piwnicy. Bardzo płakałem. Jakiś „ukrainiec” coś do mnie powiedział, nie rozumiałem co. Później mama mi powtórzyła jego słowa: „Nie płacz, bo cię zabiję”. Mama mnie przestawiła na drugą stronę od ulicy, to pamiętam. Szliśmy do Towarowej. Było bardzo gorąco, bardzo głośno. Tłum ludzi szedł w kierunku Towarowej. Dalszej drogi nie pamiętam. Na pewno się bałem.

K.G.: Na Towarowej róg Wolskiej był pierwszy postój – w takim zakładzie, gdzie reperowali tabor kolejowy czy tramwajowy. Podłoga była cała w smarach.

Ile dni Państwo tam spędzili?

K.G.: Kilka dni, nie pamiętam ile. Byłam mała, miałam osiem lat. W każdym razie ludzi wegnali do środka, żeby nikt nie wychodził. Pakowali, ile się da. 

Pamięta Pani, jakie tam były warunki? Czy dostali coś Państwo do jedzenia?

K.G.: Jakaś kawa czarna była, jakaś zupa. Potem z Towarowej pognano nas do kościoła św. Wojciecha.[4]

Jak to Pani zapamiętała? 

K.G.: Pamiętam, że nas z mamą wegnali do tego kościoła. Dziadka wzięli osobno. Dziadek miał siedemdziesiąt pięć lat, ale jeszcze dobrze wyglądał, dobrze się trzymał. Jego i innych mężczyzn wzięli do ładowania trupów. Jak Niemcy zabijali ludzi, to ich za kościołem rzucali. Potem gdzieś ich wywozili. Nie wiem, czy na to miejsce, gdzie była ta największa rzeź na Woli, nie pamiętam tego. W kościele ławek sobie nie przypominam, siedzieliśmy na podłodze. Tam były trzy stosy rzeczy zagrabionych ludziom. Między innymi zegarki, złoto i coś jeszcze. Wszystkie cenne rzeczy kazali tam zostawić. Jak u kogoś zobaczyli złoto, to po prostu albo zrywali, albo zabijali człowieka. Oskubali nas do cna. 

Po paru dniach załadowali nas w wagony towarowe, pozamykali i dowieźli do Warszawy Zachodniej i dalej do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy dłużej, nie pamiętam ile. W każdym razie tam została rodzina podzielona. Ciocię z tymi dwiema córkami wywieziono do Niemiec, do obozu pracy. Nas z dziadkiem zabrano w okolice Łowicza, skąd rozwieziono wozami konnymi po okolicznych wsiach, do gospodarzy.

Do Łowicza byli Państwo wysłani pociągiem?

K.G.: Tak. Tych, którzy się nadawali się do pracy, wywieziono do Niemiec, a tych, którzy się nie nadawali – między innymi z takimi małymi dziećmi czy starszych ludzi – do tych wsi wokół Łowicza. Wtedy zgubiliśmy kontakt z dziadkiem, bo nie było wiadomo, gdzie został przydzielony. My trafiliśmy do wsi Bąków Górny.

Jak zapamiętała Pani pobyt w obozie Dulag 121? Jakie panowały w nim wtedy warunki?

K.G.: Okropne. Położyli nas na deskach albo na podłodze. Jak ktoś miał koc, prześcieradło czy kołdrę, to kładł się na tym na tej brudnej posadzce. Nie wiem, ile czasu tam koczowaliśmy, w każdym razie dosyć długo. Nie było żadnych warunków higienicznych. Były takie rowy pokopane, nad nimi deski położone i każdy, kto chciał się załatwić, to stawał na tych deskach i się w taki sposób załatwiał. Nikt się nie krępował, bo każdy tak korzystał, jak mu było dane, jak pozwolili na to.

Czy zapamiętała Pani sam moment selekcji?

K.G.: Nie pamiętam tego, byłam za mała.

Wie Pani, do jakiego obozu pracy została wysłana Państwa ciocia z córkami?

K.G.: Do Heilbronnu? Jest taki obóz albo miejscowość niemiecka?

Jest. A wie Pani, co robiły, gdzie pracowały?

K.G.: Polacy pracowali tam dla wojska przy produkcji broni. Zdarzało się, że Niemcom przeszkadzali. Sabotowali tę produkcję. Jak Janka i Jadzia wróciły, to mi to opowiadały.

Co jeszcze opowiadały?

K.G.: One tam za mąż wyszły, bo jedna i druga spotkały Polaków. Ta starsza – Janka – urodziła tam córkę, Baśkę, która do dzisiaj mieszka na Woli. Janka już nie żyje, Jadzia zresztą też.

Mówiły coś o warunkach, jak były traktowane?

K.G.: One nie narzekały. Miały dobrą pracę, miały co jeść, dobrze mieszkały.

Obie wróciły do Polski?

K.G.: Tak, obie wróciły. Najpierw wróciła ciocia, a potem one. Ta starsza córka wróciła najpóźniej, chyba w 1946 roku czy 1947. Basia miała cztery lata, jak ona wróciła.

Zapytam jeszcze o Państwa pobyt w okolicach Łowicza. Jak ci gospodarze Państwa przyjęli?

K.G.: U tych gospodarzy najpierw mieliśmy niezbyt dobrze, dlatego że ta gospodyni, u której byliśmy, położyła nas koło świń na sianie, nie wpuściła nas do mieszkania. Bałam się, że świnia zje mamie warkocze, bo mama miała długie włosy i czesała się w podwójną koronę. Długimi szpilami przypinała te warkocze, a na noc je rozpinała. W nocy się budziłam i krzyczałam, że świnie jedzą mamie warkocze. Po jednej czy dwóch nocach mama się zdenerwowała i poszła do sołtysa. Powiedziała, że nie będzie z dziećmi małymi spała ze świniami. Sołtys przyszedł, zrugał tę kobietę i kazał nas położyć w mieszkaniu, na pościeli. Ona odrzekła, że mamy wszy, a to u wygnańców popowstaniowych normalne było. Przecież człowiek się nie mył, nie kąpał. Ona sama miała na głowie kołtun, nigdy się nie czesała. Kąpiel nam urządziła, mama nas umyła, ubrała w to, co było można, i wreszcie spaliśmy na normalnych łóżkach. Byliśmy u niej krótko, bo mamie się ona nie podobała. Pamiętam, że sól była na takim dużym talerzu, niechcący trąciłam ten talerz i się zbił, pękł. Mama zebrała sól i postawiła, jak było. Jak ona chciała wziąć tę sól, to się wszystko rozsypało i była wielka awantura.

Sołtys zabrał nas do innego gospodarza. Mieszkał tam ojciec z córką i jej mężem. Ci młodzi nie mieli dzieci. Jak zobaczyli Janka, on miał z pięć lat, to ta młoda kobieta zaproponowała, żeby mama go zostawiła, bo ona potrzebuje takiego synka, a nie może mieć dzieci. Mama się nie zgodziła, mimo to ona dobrze się nami zajęła. Dała nam pokój, dobre jedzenie, gotowała rosoły, kury. Miała sad śliwkowy i tych śliwek jedliśmy, ile tylko chcieliśmy. Miała krowę na ocielenie, więc nie było mleka, dlatego chodziliśmy do innego gospodarza wzdłuż toru kolejowego. Raz, jak wyszliśmy z gospodarstwa, szliśmy polem i spotkaliśmy dziadka. Ja dziadka poznałam. Szedł z przeciwka, poznał nas i laską do nas machał. Mama myślała, że to jakiś starszy człowiek, że chce nas bić. Doszliśmy do dziadka, dziadek do nas, było dużo płaczu, radości, wszystkiego. Dziadek powiedział, że mieszka za torami u gospodarza. „Jak masz, dziadku”? „Dobrze mam, mam co jeść, mam gdzie spać. Dobrze, że was spotkałem.” Zaprosiliśmy dziadka do tego naszego gospodarza, przedstawiliśmy go i dziadek do nas przychodził w odwiedziny.

Czy Pan ma jakieś wspomnienia z pobytu w okolicach Łowicza i potem z przejścia do Warszawy?

J.Sz.: Pamiętam jedynie takie obrazy – podwórka, konie, krowy, dużo słomy gdzieś tam porozwalanej, że sporadycznie gdzieś się bawiłem, chodziłem.

K.G.: Nie pamiętam, jak wróciliśmy do domu. Chyba nie z dziadkiem… Przez tę wieś szły kolumny Niemców. Potem usłyszeliśmy, że Warszawa jest wolna, że Niemcy wyszli. Jak mama to usłyszała, postanowiła, że idzie do naszego domu. Powiedziałam: „Mamo, nasz dom drewniany, z niego pewnie nic nie zostało”. Jak wyszliśmy z tej wsi, ruszyliśmy w stronę Warszawy. Doszliśmy do wsi, która się nazywała Zduny. W Zdunach zatrzymaliśmy się w takim dużym kościele. Ten kościół do dzisiaj stoi. Dostaliśmy tam jakieś ubrania, jakieś jedzenie, to, co okoliczni ludzie przynieśli. W Zdunach mieliśmy taki przystanek, potem dojechaliśmy do tej zburzonej Warszawy. Nie pamiętam, czym przyjechaliśmy – czy jakimiś wozami, czy pociągiem? To był styczeń. Bardzo zimno było, bo wtedy zimy panowały okropne, bardzo śnieżne i mroźne. Mama nie miała gdzie się zatrzymać z nami, bo jak przeszliśmy przez te gruzy na tę naszą Grzybowską, to się okazało, że wszystko jest zrównane z ziemią. Mama się zatrzymała, z jakimiś kobietami się zapoznała. Wtedy był taki okres, że każdy na jakimś płocie, na jakimś słupie zostawiał wiadomość, że ten i ten poszukuje tego i tego. My też taką kartkę napisaliśmy, że poszukujemy rodziny, ale wiedzieliśmy, że ciocia jest za granicą. Poszliśmy do punktu Czerwonego Krzyża na Powiśle. Tam były kobiety z małymi dziećmi. Przyszły pani Sendlerowa[5] i pani Palestrowa[6]. Pani Sendlerowa organizowała dom dziecka na Okęciu[7] i chciała, żeby kobiety, które mają małe dzieci, zgłaszały się do niej do pracy, że ich dzieci też będą miały tam opiekę. Mama się zgłosiła. Pamiętam, jak z tego Powiśla szliśmy po tym śniegu, w tym mrozie. Tam na Okęciu jest taka górka, a potem spad. Na tej górce stał spalony tramwaj. Minęliśmy ten tramwaj i kawał jeszcze poszliśmy. Zaprowadzili nas na miejsce, zobaczyliśmy budynek, który do dzisiaj tam stoi, bez okien, bez drzwi, bez szyb. Kto się zgłosił, chciał pracować, to pracował z tymi dziećmi. Pani Sendlerowa organizowała to wszystko z paniami Palestrową i Pogonowską[8]. Zorganizowały jakieś deski na krzyżakach, ławki. Najpierw były metalowe talerze, metalowe kubki, wszystko aluminiowe. Trafiały tam dzieci, które były znajdowane na ulicy, same. Pani Wiera Tomaszewska organizowała dla nich dzięki paniom Palestrowej i Pogonowskiej metryki urodzenia, dawała im nazwiska. Niektóre dzieci były żydowskie, dostawały nowe polskie nazwiska. My też byliśmy na oddziale. Coraz więcej tych dzieci przychodziło. Proszę sobie wyobrazić, że z tych pań, które się z mamą zgłosiły – wszystkich ich było pięć – tylko mama przeżyła, a te cztery kobiety umarły, zostawiając własne małe dzieci. To były maluchy, niechodzące jeszcze do szkoły. Jakiś tyfus czy jakieś inne choroby im się przytrafiły i te kobiety umarły.

Czyli Państwo wychowywali się z tymi dziećmi?

J.Sz.: Tak, byliśmy do pełnoletniości w tym domu dziecka.

K.G.: Mama pracowała tam do 1957 roku. Dwanaście lat.

Czy ten sierociniec funkcjonuje do dziś?

J.Sz.: W tym miejscu nie ma tego domu dziecka, jest normalny budynek.

Zofia Szostak z córką Krystyną pod domem dziecka

Pod jakim adresem się mieścił?

K.G.: Wtedy ta ulica nazywała Bandurskiego, 21, potem – Sabały. To był duży blok mieszkalny spółdzielni Opęcinek, trzypiętrowy z czterema klatkami schodowymi.

Mama tam mieszkała najpierw z panią Ireną, miały wspólny pokój, a potem dzięki mnie została od niej oddzielona. Zdecydowałam się pójść do dyrektorki z prośbą, żeby mama nie mieszkała z tą panią, bo ona się nie bardzo prowadziła. Mama dostała inny pokój, na drugim piętrze. Na drugim piętrze był długi korytarz i oddział najstarszych dziewczyn, tzn. szkoły średniej, kuchnia też była zajęta przez najstarsze dziewczyny. Ja byłam u młodszych dziewczyn na trzecim piętrze w innej klatce. Chłopcy mieszkali na pierwszym, a maluchy w innej klatce na pierwszym piętrze z panią Marysią Głowacką i z panią Hoffmanową. Nauczyciele, którzy pracowali z dziećmi, mieli mieszkania na Sabały,ale nie w tym budynku. Tylko jednej nauczycielce – Krysi Kamińskiej, która skończyła szkołę pedagogiczną i wyszła za wojskowego – dyrektor Palestrowa dała tu mieszkanie, na parterze w tej innej klatce, przy pani Marii Matysiakowej, dozorczyni. Ona tam mieszkała najpierw z tym wojskowym, a potem, jak on dostał mieszkanie, to się wyprowadzili i zamieszkali poza Warszawą. Dyrektorka miała mieszkanie na Łowickiej, a wychowawczyni, pani Maria, na Słowiczej.

J.Sz.: Tam oprócz tego domu dziecka mieszkało kilka rodzin niezwiązanych z domem dziecka.

K.G.: Tak, bo to byli przedwojenni właściciele tych mieszkań. Oni wrócili po powstaniu, a że mieli na to papiery, to mieszkania dostali i pozwolono im tam mieszkać. Dom dziecka nie cały budynek zajmował.

W czasie powstania w Warszawie był wujek Józek, brat mamy. On potem dostał mieszkanie na Pradze. Wiadomość o tym, że wujek nas poszukuje, mama znalazła na kartce na Grzybowskiej. Mama pojechała ze mną czy nami dwojgiem do wujka, chcieliśmy się u wujka zatrzymać, ale ciotka się nie zgodziła. Mama wróciła więc do domu dziecka, tam mieszkała i tam byliśmy wychowywani.

Krystyna Garbacz z dziećmi z sierocińca w Grabowie, 1949 r.
Jan Szostak (stoi trzeci od prawej) z wychowankami domu dziecka, 1955 r.

Co Państwo zapamiętali z życia w tym domu dziecka? Jak wyglądała opieka?

J.Sz.: Była dobrze zorganizowana.

K.G.: Jak były imieniny jakiegoś dziecka, to dostawało ono torebeczkę cukierków.

J.Sz.: Organizacja w domu dziecka była bardzo dobra.

K.G.: Mieliśmy dyżury sprzątania swojego oddziału, bo na przykład nasz oddział składał się z czterech sypialni. Jedna była sześcioosobowa, druga ośmioosobowa, bo były łóżka piętrowe. Do tego łazienka. Łazienka była taka, że paliło się w piecu, podgrzewało się wodę i można było się kąpać. Ręczniki były oznakowane, każdy miał swój. Maluchy miały znaczki, a my mieliśmy swoje imiona i nazwiska. Każdy miał też szczoteczkę do zębów.

J.Sz.: Zacząłem chodzić do szkoły na forty. Na piechotę to ze cztery kilometry miałem. Chodziliśmy pieszo. Pamiętam to. Jedzenie było dobre.

K.G.: Był ogródek, pracowaliśmy w ogródku. Sialiśmy marchewkę i kwiatki. Był też pan Leon, który w piwnicy hodował świnie, żeby dzieci miały mięso. Jak przyszła Wielkanoc czy Boże Narodzenie, to się świniaka zabijało, robiło się przetwory. Niedaleko był kościół, chodziliśmy do tego kościoła. Kto chciał, to chodził. Nie było powiedziane, że musisz iść albo że nie wolno. Do kościoła było parę kroków. W Wielkanoc, jak stół ubraliśmy i jedzenie postawiliśmy, to przychodził zaproszony ksiądz święcić to jedzenie. Potem siadaliśmy do stołu i jedliśmy posiłek. Jak powiedziałam, pierwsze talerze i kubki były metalowe. Potem, z biegiem czasu, jak już dom dziecka był lepiej wyposażony i miał więcej pieniędzy, to kupiono ładne stoły – kwadratowe, ze szklanymi blatami. Krzesła do tego były, pianino stało. Stefan, przyszły mąż Sabiny Giżyckiej, przychodził, siadał do pianina i grał jakieś piosenki, śpiewało się albo stoły się przestawiało i się tańczyło. Zawsze były choinka i prezenty. Akademie rozmaite się odbywały. Na wszystkie państwowe święta, dzień górnika, 1 maja. 3 maja nie, bo pani Palestrowa była wielką komunistką, wszystko było zgodne z linią partyjną. Z okna mecze oglądaliśmy. Otwieraliśmy okna, siadaliśmy albo stawaliśmy przy oknie i kibicowaliśmy, bo za płotem na boisku mecze się odbywały. Gwizdaliśmy albo krzyczeliśmy. 

J.Sz.: To był RKS Okęcie! Wzdłuż bloku było boisko, za darmo na trybunach siedzieliśmy. Wspomnienia mamy dobre. 

Jeszcze zapytam o kontakt z panią Ireną Sendlerową.

K.G.: Pani Sendlerowa przychodziła do nas, tam do tego domu dziecka, na inspekcje. Ona przecież żydowskie dzieci przechowywała. Potem te dziewczyny, które dostały nazwiska polskie, wróciły do swoich nazwisk. Marysia Kowalska, taka ładna czarnula, jak wyszła z domu dziecka, to się nazywała Tamara Lubliner. Wróciła do swojego nazwiska.

Pewnie zdarzało się tak, że dzieci zostawały przy tych polskich?

K.G.: Niektóre zostały przy swoich nazwiskach, a niektóre przy polskich.

Wiedzą Państwo jakie były losy kolegów żydowskich, z którymi się Państwo wychowywali?

K.G.: Nie, nie wiem. Kilka osób skończyło studia. Dyrektorka raczej nie posyłała na studia. To znaczy jedną tylko, Sabinę Giżycką, ona chyba prawnikiem została. Krystyna Kamińska pracowała u nas jako wychowawczyni, u chłopaków była. Potem przyjechała do chłopaków z gór taka pani Krysia, góralka, bardzo ładna młoda dziewczyna. Najstarsi chłopcy smalili do niej cholewki, ale nic z tego nie wyszło. Pracowała też taka pani Marysia, która miała nas, szkoły średnie. Była to bardzo delikatna, bardzo miła starsza osoba. Zawsze cichutko mówiła, na nikogo nie podnosiła głosu. Prosiła, żebyśmy też cicho mówiły do siebie, żebyśmy do siebie nie krzyczały. Pamiętam dużo z domu dziecka, nieprzyjemnych rzeczy też, ale nie będę o tym mówiła.

Jaką pani Sendlerowa była osobą?

K.G.: Była dobra i miła. Można było z nią porozmawiać, interesowała się wszystkim, jak żyjemy, co słychać, przyjeżdżała. Pamiętam ją zawsze w białym fartuchu, tak jak panią Palestrową, i z pieskiem.

J.Sz.: Jamnika miała. 

K.G.: Miałam jechać do pani Sendlerowej, żeby się z nią zobaczyć, ale jakoś nie pojechałam. Umarła, prawie sto lat żyła.

Zapytam się jeszcze o losy dziadka. Czy dziadek również wrócił do Warszawy?

K.G.: Dziadek wrócił do Warszawy, tylko nie wiem, w jaki sposób. Czy to my wzięliśmy dziadka, czy jakoś inaczej to było? W każdym razie mama załatwiła dziadkowi mieszkanie na Krochmalnej w suterynie. Jak ciocia wróciła z Niemiec, to zamieszkali razem z dziadkiem i z cioci starszą córką. Jadzia wróciła na końcu, ale pojechała do męża, bo męża miała z Krakowa. Mąż Jasi, tej starszej, pochodził z Warszawy. On był jakimś inżynierem, ale nie wrócił do Polski, został z Amerykanami, którzy wyzwalali ten niemiecki obóz pracy. Jasia tylko z dzieckiem wróciła. Jak wychodziła za mąż za Tadeusza, to miała już Basię, a Tadeusz też miał córkę. Jego żona już nie żyła, on był wdowcem. Oni załatwili ślub przez urząd stanu cywilnego, dlatego że Jasia oficjalnie była mężatką z tym swoim pierwszym mężem, ale on był za granicą i oświadczył, że nie będzie wracał. Basi przysłał taką amerykańską lalkę, która chodziła, i ubranka dla niej przysyłał. Jasia wysłała mu zdjęcia Basi z tą lalką. Ona prosiła go wcześniej, żeby przyjechał, ale on powiedział, że nie wróci do Polski. Tak więc ona oficjalnie wyszła za mąż za Tadeusza, potem dostali wspólne mieszkanie. Z Krochmalnej wysiedlili ich, bo to nie był lokal mieszkalny, tylko jakaś piwnica, do której się schodziło dwa schodki niżej. Ich tam mieszkało dużo: dziadek, ciocia, Janka, Tadeusz i dwoje dzieci, z tym, że córka Tadeusza mieszkała u jego siostry, bo już dla niej nie było miejsca. Jak dostawali mieszkania, to Tadeusz z Janką zamieszkali na Mokotowskiej 3, ciocia dostała gdzie indziej, na Woli, na Nowolipkach. Jadzia zaś była w Krakowie. Ponieważ Jurek starał się o jakąś pracę bliżej Warszawy, bliżej mamy, to dostali mieszkanie – na pierwszym piętrze, dwa pokoje z kuchnią – i pracę w Kruku, w tym sanatorium gruźliczym. Długo tam mieszkali. Jeździliśmy do nich.

Janina z d. Chojnacka z pierwszym mężem, Markranstädt, 13.06.1945 r.
Krystyna Garbacz z koleżanką pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie

Jak potoczyły się Państwa dalsze losy?

K.G.: W sierocińcu skończyliśmy szkoły średnie. Pani Palestrowa widziała we mnie pedagoga, więc do szkoły pedagogicznej mnie wysłała, czego zresztą nie żałuję. Pracowałam w przedszkolu. Jako pedagog odeszłam na emeryturę.

J.Sz.: Ja natomiast jako młody człowiek poszedłem do wojska – służyłem w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w łączności, w Górze Kalwarii. Potem skończyłem technikum elektroniczne i pracowałem na ul. Bielańskiej w elektronice jądrowej naprawiając sprzęt w szpitalach i jednostkach.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Krystyna Garbacz z wychowankami, 1971 r.
Krystyna Garbacz jako przewodnicząca Stowarzyszenia Domu Dziecka nr 3 na Kole

[1] „Ukraińcy” – potocznie o wschodnioeuropejskich żołnierzach służących w armii niemieckiej.

[2] „Krowa” – potoczne określenie niemieckiej wyrzutni rakietowej Nebelwerfer używanej do przeprowadzenia szybkiego i zmasowanego ataku na cele naziemne. Nazywane tak przez uczestników Powstania Warszawskiego z uwagi na charakterystyczny dźwięk, jaki był słyszalny podczas odpalania salwy pocisków.

[3] Haberbusch i Schiele – istniejąca w latach 1846–1948 spółka z siedzibą przy ul. Krochmalnej 59 w Warszawie, zajmująca się produkcją piwa, wódek, likierów i napojów gazowanych. W czasie Powstania Warszawskiego browar znajdował się pod kontrolą Niemców i jedynie nocami penetrowały go oddziały powstańcze. Polacy zajęli natomiast pobliskie magazyny przedsiębiorstwa przy ul. Grzybowskiej 58, gdzie znajdowały się m.in. duże zapasy jęczmienia, które były ważnym źródłem żywności dla mieszkańców miasta. Ze zboża przygotowywano m.in. zupę plujkę.

[4] Kościół św. Stanisława parafii św. Wojciecha – jeden z punktów zbornych dla wysiedlanej ludności Warszawy, utworzony w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego w kościele przy ul. Wolskiej 76, funkcjonujący do X 1944 r.

[5] Irena Sendlerowa z d. Krzyżowska (1910–2008) – polska działaczka społeczna i charytatywna, w czasie II wojny światowej działała w Radzie Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu na Kraj, ratując Żydów z getta warszawskiego, Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, dama Orderu Orła Białego i Orderu Uśmiechu Dzieci. W czasie Powstania Warszawskiego była sanitariuszką.

[6] Maria Palester z d. Szulisławska (1897–1991) – polska romanistka, działaczka społeczna, Sprawiedliwa wśród Narodów Świata. W czasie II wojny światowej współpracowała z Ireną Sendlerową w ratowaniu Żydów z getta Warszawskiego, sanitariuszka w czasie Powstania Warszawskiego.

[7] Chodzi o budynki na Okęciu przy ul. bp. Władysława Bandurskiego 21 (od 1953 r. przemianowanej na ul. Sabały), gdzie w czasie wojny mieścił się Szpital Czerwonego Krzyża nr 2. Następnie w tym miejscu utworzono Zakład dla Dzieci i Chronicznie Chorych, w 1946 r. przemianowany na Dom Dziecka Warszawy – sierociniec dla dzieci powracających z obozów i sierot wojennych. Pierwszą kierowniczką domu była Maria Palester. Po 11 latach placówkę przeniesiono na ul. Dalibora 1, gdzie działała pod nazwą Dom Dziecka Nr 3.

[8] Maria Pogonowska, do 1940 Proner, z domu Asterblum (1897–2009) – polska uczona pochodzenia żydowskiego, doktor fizyki. W czasie Powstania Warszawskiego wygnana z córka do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd trafiłą do obozu pracy w Bunzlau (Bolesławcu).

Powiązane hasła

”None

Skip to content