menu

Karpińska Hanna Maria – „Biegłam się wtedy wtulić w kołdrę Babuni”

Powiązane hasła

Karpińska Hanna Maria – „Biegłam się wtedy wtulić w kołdrę Babuni”

Hanna Maria Karpińska urodziła się w Warszawie w 1941 roku. Jej rodzice – ojciec Tadeusz Karpiński, starosta kościański, i matka Irena ze Stamirowskich, nauczycielka – oraz braciszek Pawełek mieszkali wówczas z dziadkami i dwiema siostrami Ireny w ich mieszkaniu na ul. Poznańskiej. W maju 1943 roku jej ojciec i dziadek zostali zamordowani w egzekucji na Pawiaku. Po powstaniu przeszła wraz z rodzeństwem, matką i ciotką przez Dulag 121. W Płaszowie udało im się uciec z transportu dzięki pomocy nieznajomego nastolatka. Po wojnie mieszkali m.in. w Zabrzu i Krzeszowicach. Tam Hanna skończyła liceum, a następnie studia na UJ i UW. Z zawodu jest tłumaczką i redaktorką.

Przyszłam na świat w licznej i bardzo kochającej się rodzinie. Moment narodzin od jednego z moich pierwszych wspomnień – poranka w Dulagu – dzielą wieki: noc z 16 na 17 maja 1943 roku, kiedy do naszego mieszkania w Warszawie przy ul. Poznańskiej 11 wtargnęli hitlerowcy i wszystkich – moich dziadków, dwie ciotki, rodziców (matka w zaawansowanej ciąży), brata i mnie – poprowadzili do czekającej na ulicy „suki”.

W drodze przez podwórko ojcu udało się wyprosić zwolnienie dzieci. Niespełna ośmioletni braciszek natychmiast złapał mnie dwuletnią za rączkę i zawrócił do mieszkania. Mama już stawiała nogę na stopniu samochodu, kiedy zwolniono także ją.

Pozostałych osadzono na Pawiaku. Babcię Zofię Stamirowską i jedną z ciotek, jej imienniczkę, zwolniono po paru tygodniach; drugą ciotkę, Annę Stamirowską, wywieziono w sierpniu transportem do Oświęcimia, gdzie zmarła w grudniu 1943 roku; ojca, Tadeusza Karpińskiego, i dziadka, Jerzego Stamirowskiego, rozstrzelano na Pawiaku w egzekucji 29 maja 1943 roku.

To nie wszystko. 18 października 1943 roku rozstrzelany został pod Ścianą śmierci w Auschwitz nasz stryjeczny dziadek Kazimierz Stamirowski, a brat Mamy, Jerzy (Juras) Stamirowski, zginął w katowni NKWD we Lwowie 12 grudnia 1944 roku.

Kiedy znaleźliśmy się w obozie w Pruszkowie, miałam trzy lata. Jedyne moje wspomnienie stamtąd jest takie:

Budzę się, siadam. To musiał być bardzo wczesny ranek. Widzę wielkie pomieszczenie pełne śpiących ludzi, leżących na podłodze. Tuż obok mnie widzę również śpiące: Mamę, Ciocię, braciszka Pawła (miał wtedy 9 lat) i roczną siostrzyczkę Wandziunię – leży najbliżej mnie na wznak, w typowej pozycji głęboko śpiących niemowląt, z rączkami szeroko odrzuconymi z dwóch stron główki.

Zdawałam sobie sprawę z dziwności i niezwykłości tego obrazu, ale czułam się w obecności moich bliskich bezpieczna.

Mama, czy może Ciocia obudziła się i jakoś pomogła mi w załatwieniu pilnej potrzeby, potem zasnęłyśmy obie.

Naokoło wszyscy spali. Teraz myślę, że przez całą noc musiało być tam włączone światło, bo tę halę, moich najbliższych i masę pogrążonych we śnie ludzi widziałam bardzo wyraźnie.

I widzę to do tej pory tak, jakby było wczoraj.

W porannych obrządkach pomagała mi chyba Ciocia, zwłaszcza, że ustaliły z Mamą – dowiedziałyśmy się o tym dużo później – że w związku z niebezpieczeństwem wysłania do obozu, grożącym samotnym młodym kobietom, będą próbowały wydostać się z obozu jako dwie matki, przy czym ja byłam „przydzielona” Cioci.

Dodam, że ucieczka udała się w Krakowie Płaszowie dzięki miejscowemu kilkunastoletniemu chłopcu. Nie znamy jego nazwiska ani nawet imienia. O tym jego czynie Mama z Ciocią wielokrotnie nam opowiadały, a moja siostra Wanda jakiś czas temu szczegółowo tę naszą historię opisała.

Z powstania pamiętam niewiele. Przeraźliwy hałas i dziwne wyjaśnienie dorosłych, że sprawia go „szafa”. Schron. Strach przed ostrzałami. Biegłam się wtedy wtulić w kołdrę Babuni, która ze złamaną nogą leżała na łóżku ustawionym w przedpokoju – najbezpieczniejszym miejscu w mieszkaniu. Wiem i chyba pamiętam, że jeszcze wiele lat po wojnie budziły mnie w nocy napady histerycznego płaczu („Niemcy idą! Strzelać będą!”).

Przeżyliśmy. Nasze z rodzeństwem powojenne życie ułożyło się dobrze.

I mimo to często uderza mnie myśl, jak prawdziwe jest to, co napisała Magdalena Grzebałkowska (na okładce książki Jerzego Szperkowicza „Wrócę przed nocą”): Rany zadane dzieciom przez wojnę nigdy się nie goją.

W Tatrach. Od prawej Paweł i Hanna, przed nimi syn Hanny Marek, dalej syn Pawła Michał, obok Wanda. Ze zbiorów prywatnych

Powiązane hasła

Skip to content