menu

Chrapkowska-Macierzyńska Grażyna – „Nigdy tego nie zapomnę”

Powiązane hasła

Chrapkowska-Macierzyńska Grażyna – „Nigdy tego nie zapomnę”

Grażyna Chrapkowska-Macierzyńska z d. Uszyńska, ur. w 1928 roku, w okresie okupacji mieszkała z rodziną na Śródmieściu przy ulicy Grzybowskiej. W sierpniu wraz z rodzicami, Stefanią i Bogusławem, oraz młodszą Elżbietą siostrą została wygnana z Warszawy do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a następnie przewieziona do Włoszczowy i doczekała końca wojny w pobliskich Nieznanowicach.Wywiad z Panią Grażyną Chrapkowską- Macierzyńską został przeprowadzony w listopadzie 2021 roku.

Nazywam się Grażyna Chrapkowska-Macierzyńska. Urodziłam się w 1928 roku w Cechówce [obecnie część Sulejówka – przyp. red.]. W dowodzie osobistym mam wpisany Sulejówek. Moja rodzina składała się – oprócz mnie – z mamy, taty i pięć lat młodszej siostry.

Gdy się tak się zastanawiam, dochodzę do wniosku, że moje życie było absolutnie nieprawdopodobne. To była bajka, ale jak to w bajce były i tragedie. Moje tragedie to były okupacje. Mieszkaliśmy przy ulicy Grzybowskiej 5, w samym Śródmieściu. W 1939 roku, jak się rozpoczęła wojna, dwa sąsiednie domy – jedynka i trójka – uległy całkowitemu zniszczeniu i dopiero ta nasza piątka była pierwszym domem na Grzybowskiej. Tam były dwa podwórka i oficyna. My mieszkaliśmy właśnie w bocznej oficynie.

Powstanie zaczęło się dla nas 1 sierpnia o godzinie 17 w bramie. Nasza kamienica miała ładną bramę. To było stare budownictwo, teraz nie ma po tym śladu. Zupełnie młodzi chłopcy kazali nam się udać do domu. Wołali: „Proszę, do domu, szybko do domu”. Najpierw my przyszłyśmy, później rodzice. Byliśmy w komplecie. Wszystko to razem było dla nas zaskoczeniem, i to niewyobrażalnym zaskoczeniem.

Znaleźliśmy się w środku intensywnych działań powstańczych. Z jednej strony znajdowała się PASTA [obecnie przy ul. Zielnej 39 – przyp. red.], o którą toczyły się zaciekłe walki, z drugiej strony był kościół pw. Wszystkich Świętych [obecnie przy placu Grzybowskim 3/5 – przyp. red.], na którego wieży usadowili się Niemcy. Było tam bardzo niebezpieczne, bo dookoła stało mnóstwo oddziałów niemieckich – i od strony pobliskiej Krochmalnej, i od placu Grzybowskiego, i ogrodu Saskiego. Byliśmy okrążeni.

Przeżyłam tam straszną rzecz. Powstańcy wznieśli na Grzybowskiej barykadę, żeby uniemożliwić przedostawanie się Niemców od strony ogrodu Saskiego. Zaczęły się walki. Naturalnie wróg miał przewagę zbrojną – samoloty i wszystko inne. Niemcy zaatakowali tę barykadę. Cały czas trwał ostrzał. Było bardzo dużo ofiar powstańczych, i to przeważnie młodych ludzi. Nie można się było do nich dostać, by ich zabrać i pochować. Te ciała leżały kilka dni, a były przecież upały sierpniowe. W nocy próbowano je ściągnąć. Wreszcie się udało. Do tej pory mam przed oczami ten straszny widok ciał. Wszędzie jakieś rany, zdeformowane twarze, a na nich ogromne białe glisty, muchy. Te zwłoki aż się od tego ruszały. To było coś okropnego. Na tym naszym podwórku było jeszcze sporo miejsca, wykopano tam grób i te ruszające się od robactwa, nieżyjące ciała powstańców pochowano. Znalazł się nawet ksiądz, dzięki któremu zostało to bardzo elegancko przeprowadzone, ale to była straszna masakra. Nigdy tego nie zapomnę – powyrywane twarze i ruszające się białe glisty, ogromne. Rozkładające się ciała, które wykorzystała natura. To było wstrząsające.

Baliśmy się, bo to nasze mieszkanie stało się bardzo niebezpieczne. Niemcy znajdowali się tuż obok. Poruszanie się było trochę możliwe, ale głównie piwnicami. Na zewnątrz trwał ostrzał – i z PAST-y, i z kościoła Wszystkich Świętych – dlatego rodzice doszli do wniosku, że trzeba poszukać bezpieczniejszego miejsca. Przemieściliśmy się na takie ulice, gdzie możliwe było jakieś życie, ale wtedy zaczął się ostrzał pociskami zwanymi szafami albo krowami, które rujnowały całe domy, całe ulice, wszystko. I trzeba było wrócić do naszego niepewnego domu. Rodzice wiedzieli, że Śródmieście jest otoczone. Gdy przechodziły osoby, które uratowały się ze Starego Miasta, to opowiadały straszne rzeczy. Przyszła taka kobieta z dzieckiem, która mówiła, jak się ukryła przed Niemcami. Oni szukali Polaków wszędzie i wybijali. Schowała się w piecu kaflowym w piwnicy i trzymała dziecku buzię, żeby się nie odzywało. Udało jej się, przyszła do nas z tym dzieciątkiem.

To straszne, że człowiek człowiekowi może coś takiego zgotować. Teraz wcale nie jest lepiej, tylko jeszcze gorzej, bo mają bardziej nowoczesne sposoby. Wtedy się zabijało, właśnie wyprowadzając ludzi albo niszcząc całe domy. Rzeczywistość teraz też jest nieprawdopodobnie niepoprawna, mówiąc delikatnie, i to na całym globie. Wspomnienia o tamtych rzeczach, które były straszne, i to wszystko razem sprawia mi dużą przykrość. Ale zaznałam ludzkiego odruchu od dwóch niemieckich żołnierzy.

Jak zrzucili ulotki, że ludność cywilna może opuścić Warszawę, postanowiliśmy wyjść. Kiedy wychodziliśmy z domu, to rodzice wzięli dużo sucharów, które mama ususzyła dużo wcześniej. Mieliśmy też jakieś rzeczy na sobie, ale nic ciepłego, bo było jeszcze lato. Mama zabrała dwa przykrycia na łóżka, które się potem bardzo przydały, szczególnie jak nas wieźli do tego właśnie obozu. Jak szliśmy, to z dwóch stron stały kordony żołnierzy przebranych w niemieckie mundury, ale mówiących jakimś wschodnim językiem. To nie byli Niemcy, tylko ludzie, którzy niestety zdecydowali się im służyć. Oni rzucali się w ten tłum idący i zrywali jakieś łańcuszki, wyrywali z uszu kolczyki.

Gdy dotarliśmy do kościoła Świętego Wojciecha [właśc. Kościół pw. św. Biskupa BM parafii św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej – przyp. red.], wszytko się źle zapowiadało. Już przy samym wejściu odłączyli od nas tatę. Zostałyśmy same – ja, mama i moja pięć lat młodsza siostra. To była tragedia. Ale tata miał na szczęście dwie takie malutkie buteleczki spirytusu, chociaż u nas w domu w ogóle się nie piło alkoholu. To była poprawna rodzina. Jednak tata przezornie wziął wtedy z domu ten spirytus, bo mógł się przydać. I się przydał, bo w tym kościele za tę jedną albo dwie buteleczki przekupił takiego przebranego za Niemca i ten puścił tatę do nas. Nawet się nie spodziewaliśmy, że tak może się zdarzyć.

W kościele Świętego Wojciecha leżało dużo przeróżnych, wyjących nieraz z bólu, rannych. Ci, którzy nie brali czynnego udziału w powstaniu, też padali ofiarą działań. Wszyscy nie brali przecież czynnego udziału, nawet nie mogli brać. Jak na te swoje piętnaście lat, byłam nieduża, chuda, więc gdy podeszłam kiedyś do takiego powstańca, że może bym coś pomogła, to jakiś dowódca powiedział: „Zjeżdżaj, mała, to nie dla ciebie zabawa”. Teraz się opowiada, że dzieci brały udział w powstaniu, a one sobie nie zdawały sprawy z tego, co to było. Niepotrzebnie zrobiliśmy bohaterów nawet z dzieci. Ale to jest inna sprawa.

Jak już byliśmy w komplecie w tym kościele Świętego Wojciecha, to trzeba było iść do Dworca Zachodniego. Z ulicy Wolskiej, gdzie zrywali z ludzi wszystko, co mogli. szliśmy ulicą Bema. Było widać, jak z dwóch stron paliły się domy. Tam była taka masakra, że trudno to teraz opowiedzieć. Dla mnie to bardzo przykre i nieprzyjemne.

Doszliśmy do Dworca Zachodniego, gdzie stały pociągi elektryczne, ale jeszcze zanim nas do nich wepchnęli, rozległ się alarm. Kto go spowodował, nie wiem. Pewnie to były jakieś naloty alianckie. Jak usłyszeliśmy syreny, to zeszliśmy z peronu do przejść podziemnych, tam przykucnęliśmy. Nie ukucnęło tylko dwóch żołnierzy niemieckich, tych co nas pilnowali. Nie było jednak bombardowania, ale trochę to trwało. Ci Niemcy w pewnym momencie wyciągnęli puszkę z sardynkami. Jak ją otworzyli, rozszedł się ten zapach… Nie byłyśmy w stanie z siostrą nie patrzeć na tę puszkę. Niemcy spojrzeli na nas, otworzyli puszkę do końca, wyjęli dwa widelczyki i bez słowa dali nam te sardynki. Nie wiem, czy to tylko odruch, ale chyba jakby nam pół dali, to też byśmy wzięły i zjadły z siostrą. Można zapytać, jak mogłyśmy coś takiego zrobić, a to było bardzo ludzkie, dziecięce. Może dorosły by tego nie zrobił. Nigdy tego nie zapomnę.

Był taki moment – nie pamiętam dokładnie, jak to było – ale niedaleko torów znajdowały się jakieś działki z warzywami. Dali nam pozwolenie, żebyśmy na te działki wbiegli i urwali sobie jakieś warzywa. Ludzie wyrywali, co tylko mogli, rodzice przede wszystkim, ale my też trochę tam pomogłyśmy. Pamiętam marchewkę, do tej pory kocham marchewkę. To było coś niesamowitego, ile mogliśmy wziąć tej marchewki. To jednak było wcześniej, chyba jeszcze przed tym alarmem.

 Później był ten obóz w Pruszkowie, do którego przewieźli nas pociągami elektrycznymi. Jak tam weszliśmy… Teraz to zupełnie inaczej wygląda niż wtedy. Przebywaliśmy w takich halach, gdzie reperowano pociągi. Tam były szyny i takie kanały, do których się schodziło, ale pociągów nie widziałam. Wszędzie pełno ludzi.

Na kawałkach cegieł czy czymś takim coś sobie palili, żeby ciepłe było. Taka masakra była w tym obozie, że trudno sobie to wyobrazić. Na ziemi widać było takie krwawe kupki. Zapytałam mamusi, co to jest. Mama mi na to odpowiedziała: „Kochanie, to są ludzkie kupki, tych, którzy chorują na czerwonkę. To bardzo zakaźna i bardzo niebezpieczna choroba”. Do dziś je widzę.

Nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo tam byliśmy. Żadnych dat nie pamiętam. Byłam dzieckiem i to mnie w ogóle nie interesowało. Jedną rzecz tylko powiem – wiedzieliśmy, że jak najkrócej powinniśmy tam być, że za wszelką cenę musimy się stamtąd wydostać, bo zginiemy. Były takie możliwości. Można było przyspieszyć wyjście, podchodząc tam, gdzie wypuszczali ludzi do wagonów. Tymczasem się tylko myślało, żeby jakoś żyć, przeżyć i sobie poradzić. Jak wsiadaliśmy do tych wagonów, to było niebezpieczeństwo, że przy selekcji zabiorą nam tatę, dlatego tata wziął tę młodszą siostrę na ręce. Z tego, co ona pamięta, ja sobie tego nie przypominam, miała dodatkowo zawinięte nogi. Jako że z dzieckiem, to puścili tatę. Ja byłam z mamą i byłam pewna, że przejdę. Specjalnie się tak podzieliliśmy, żeby przejść przez segregację. Udało się. Te pociągi towarowe, którymi nas transportowano, były odkryte. To chyba był jeszcze sierpień. Kiedyś spotkałam kolegę, który jechał w zamkniętych wagonach, mówił, że było w nich gorzej. W te wagony tak nas napchano, że w ogóle nie było miejsca. Pamiętam do dzisiaj, w kucki siedziałam i trzymałam ręce przy sobie. Mało tego – ludzie się gubili, odnajdywali, kartki wyrzucali z pociągu, byli traktowani gorzej niż zwierzęta. Bolały mnie szczęki. Nawet nie pamiętam, jak tam było z wypróżnieniem. Niektórzy próbowali uciekać. Niemcy strzelali do nich jak do kaczek, zabijali. Był też postój z powodu z jakiegoś alarmu. Nie pamiętam, jak długo jechaliśmy, ale to trwało bardzo długo. Ludzie nam rzucali na peronach do wagonów jedzenie, bo te pociągi czasem zwalniały. Ratowały nas też te suchary, które kończyliśmy, bo jakoś trzeba było to przeżyć.

Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Dowieźli nas do Włoszczowy. Tam było to już jakoś zorganizowane. Czekali na nas miejscowi chłopi, którzy podstawionymi wozami zabierali warszawiaków do siebie. Istniała też możliwość udania się do pobliskiego dworku, do Nieznanowic. Przewóz do tego dworu był duży, ale chyba nie było już miejsc. Postanowiliśmy iść do niego na piechotę – rodzice, my i jeszcze kilka osób. Rodzice tak zadecydowali, pewnie żeby nie obciążać tych chłopów. Po drodze zatrzymał się furman, który jechał do tego dworu, ludzie jakoś się ścisnęli i się zabraliśmy. Tam nas od razu podzielili. Był taki duży dom ceglany, piętrowy czy dwupiętrowy, i parterowy dom rządcy i administratora. Bardzo ciekawy. Tych właścicieli nie było, przebywali za granicą. Potem się dowiedzieliśmy, że to był dwór Karskich. Kiedy tam byliśmy, to pałac był w ruinie, jego niemal nie było. Stały natomiast ten dom i młyn, do którego nocą przyjeżdżali Jędrusie [Członkowie konspiracyjnej organizacji wojskowej, partyzanci. Nazwa utworzona od twórcy takich oddziałów w Tarnobrzegu Władysława Jasińskiego ps. Jędruś. – przyp. red.] po chleb i po zaopatrzenie, a w dzień Niemcy. Dostaliśmy pokój z pryczami w domu zarządcy. W tym pokoju przebywało 15 osób. Prycze były drewniane, piętrowe. Udało mi się zająć miejsce przy oknie – tam były oberlufty [Górna część okna dająca się osobno otwierać – przyp. red.], nie otwierało się ich jak teraz, a ja na górze miałam taką możliwość. Zawsze bardzo spokojnie spałam. Rodzice powiedzieli: „Grażyna, idź na górę, bo ty nie spadniesz, a my możemy pospadać”. I wyglądałam, jak nocą przyjeżdżali na koniach Jędrusie. Po Niemcach w dzień przychodzili potem Rosjanie.

Tam była taka rodzina Kruków, składająca się z czterech czy pięciu osób – babcia, mąż, żona, siostra tej żony i jeszcze dzieci. Ich było sporo. Była para małżeńska z Powiśla, byli też ludzie z Krakowa, którzy przypadkiem się znaleźli w Warszawie w czasie powstania i niestety do Krakowa już nie zdążyli wrócić. Ona była nauczycielką, a on był inżynierem, pochodzącym z Litwy. My jako dzieci go lubiliśmy, opowiadał nam bardzo ciekawe bajki i uczył nas jakichś sztuczek. Był bardzo przyjemny. I potrafił bardzo dokładnie i wnikliwe naprawiać zegarki… To też tragicznie się skończyło. I nas było czworo. Wśród tych Kruków jeden był kucharzem i zaraz go w tym dworze wyłuskali. Robił nam jedzenie. Ziemniaki, masę warzyw. W dzień Niemcy się zaopatrywali, a w nocy Jędrusie. Często chodziłam do ogrodu warzywnego, do ruin pałacu. Ogród był ogromny. Były też zagrody ze zwierzętami. To była taka pora, że były jeszcze grzyby w lesie. Tymi grzybami uzupełniliśmy jedzenie. Raz pojechaliśmy do Częstochowy, bo to niedaleko było. Czasem ktoś coś znalazł, żeby posiłki były bardziej pożywne.

Zmiana okupantów była szybka, nie za bardzo nas to dotknęło, nie było walk. Najpierw się przemieszczali Niemcy, potem Rosjanie, ale ponieważ ten dwór był z dużymi możliwościami, to i Rosjanie się w nim ulokowali. Nie zapomnę, jak tam złapali jednego Niemca. Ponieważ tam był las, to się w nim schował, ale złapali go. Był już w starszym wieku. Zapędzili go do tego rowu, który był między aleją a zagrodami ze zwierzętami. On prosił, że ma dzieci, „kinder”, ale oni zastrzelili go na moich oczach. Miałam odruch, żeby iść tam, ale dobrze, że nie poszłam, bo mogli i mnie zastrzelić. Taki mam niesmak, że może powinnam spróbować…

Jak już się Rosjanie z Niemcami wymienili, to się okazało, że niedaleko mogą sobie zrobić lądowisko dla samolotów. Takie tymczasowe lotnisko. Co wieczór przychodziło do nas dwóch rosyjskich lotników – major i kapitan. Przychodzili i rozmawiali, jak to z Polakami. Zależało im szczególnie na kontakcie z małżeństwem z Krakowa. Jak ci Rosjanie się w tym zorientowali, że mężczyzna naprawia zegarki, to przychodzili obwieszeni nimi od góry do dołu. Chcieli je sprawdzić. Jak pan inżynier stwierdził, że są nie do użytku, bo on w nich dłubał i usiłował naprawić, to oni wychodzili na zewnątrz, podrzucali je i strzelali do nich. To były ich zabawy. Tragiczne było to, że ta Krukowa, żona, i jej siostra zawarły jakiś pakt z tymi Rosjanami i jak oni odeszli, to one razem z nimi. A mąż został sam. On spał na dole, a ona u góry i tam trzymali w jakimś wielkim worze wspólne rzeczy, a jak one wyszły z Rosjanami, to się okazało, że w worku jest słoma.

Jak już było można, tata postanowił, że pojedzie sam do Warszawy sprawdzić, czy możemy wracać. Ale ja chciałam z tatą. I tak zrobiłam, że pojechałam, i to w okropnych warunkach. Ci Krukowie w suterenach mieszkali, to im tam trochę zostało, natomiast z naszego mieszkania nic nie przetrwało. Z naszej oficyny tylko front został. Mieliśmy piwnicę, mama tam nawet przetwory zakopała, ale zostały wyjęte. W Warszawie to kupa gruzu była, ale pojechaliśmy z tatą na Pragę. Tata miał tam kuzynów, zamieszkaliśmy na rogu Targowej, Ząbkowskiej i Szerokiej. Trochę tacie przeszkadzałam, więc jak się denerwował, to mu powiedziałam: „Jak ci przeszkadzam, to ja wracam”. „Chcesz sama do Włoszczowy jechać, tak?”. Mama dała mi metrykę siostry. Między nami było pięć lat różnicy, ale byłam mała i chuda, trudno się było domyślić, że mogę mieć więcej. Przeprawiłam się mostem tymczasowym, pontonowym przez Wisłę i udałam się na Dworzec Zachodni, ale tam jeszcze nie było pociągów, bo Rosjanie ciągle się przemieszczali. Jak chciałam się dostać do tego osobowego z Zachodniej, to trzeba było się jakoś dopchać do pociągu, bo tam jeszcze nie wpuszczali Polaków. Jakaś babka powiedziała, że jest żoną jednego, i przeszła. Długo się nie namyślając, wepchnęłam się za nią. Inni się darli na peronie: „Co ta smarkula tam wlazła”. Przyszli Rosjanie, którzy wyrzucali Polaków, a ona coś kręciła. Powiedziałam im: „To moja mać”, a ona na to: „Ty szczeniaro, coś sobie wymyśliła!”. Straszny tłok był w tych pociągach, że jeden do drugiego człowieka się dopychał. Tak chyba dojechałam do Częstochowy, nie jestem pewna… A później wlazłam na towarowy pociąg, „gdzieś tam smarkulo wlazła, spadniesz na łeb!”, a ja im tak z góry kiwałam [śmiech]. I dojechałam. Wchodzę do domu i mama pyta: „kochanie, gdzie tata?”. Nie mogła uwierzyć, że sama przyjechałam.

Jak już wszyscy wróciliśmy do Warszawy, zamieszkaliśmy na Szerokiej. To był pierwszy dom, chyba numer 36, przy samej Targowej. Budynek był nie do użytku, bo miał belki potrzaskane. Kuzyni taty na swój koszt wymienili te belki, za co administracja dała nam pięć lat bez czynszu. To było ogromne, czteropokojowe mieszkanie. Mieszkaliśmy tam my i dalsza rodzina. Potem tamci się wyprowadzili, a my zostaliśmy. Mieliśmy dwa pokoje, a w dwóch pozostałych mieszkali różni ludzie. Zaczął się koszmar niesamowity, bo przyszli ludzie nie na poziomie: pijak, człowiek z UB… Jeszcze to trzecie piętro, ale byłam wtedy młoda, wchodziłam jak ptaszek. Mnie wówczas roznosiła energia. Chodziłam po górach, to była moja pasja. Kocham przyrodę, lasy i chciałam studiować leśnictwo, ale stało się tak, że skończyłam stomatologię, a później medycynę i kilkadziesiąt lat przepracowałam w służbie medycznej. Zwiedziłam kawałek świata.

Takie życie. Ale gdybym miała je powtórzyć, tobym je powtórzyła, co do joty.

Grażyna Chrapkowska-Macierzyńska, wówczas Uszyńska (siedzi przy fortepianie) z rodzicami i siostrą Elżbietą (po prawej). Warszawa, mieszkanie przy ul. Grzybowskiej 5, 1944 r. Ze zbiorów pryw.
Stefania i Bogusław Uszyńscy z córkami Grażyną (po lewej) i Elżbietą (po prawej). Zdjęcie powojenne, Warszawa. Ze zbiorów pryw.
Grażyna i Elżbieta z matką Stefanią w górach, Zakopane, 1949 r. Ze zbiorów pryw.

Powiązane hasła

Skip to content