menu

Ulanowska Elżbieta – Wspomnienia spisane po upływie 60 lat

Powiązane hasła

Ulanowska Elżbieta – Wspomnienia spisane po upływie 60 lat

Elżbieta Ulanowska z d. Uszyńska, ur. w 1933 r., w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z rodzicami przy ul. Grzybowskiej. Została wypędzona z Warszawy do Pruszkowa na początku października 1944 r., skąd po ok. 10 dniach wysłano ją transportem do Włoszczowy. Prezentujemy wspomnienie z czasu Powstania Warszawskiego i wygnania przekazane przez Panią dr Elżbietę Ulanowską Muzeum Dulag 121 w 2022 roku.

Wybuch Powstania Warszawskiego zastał naszą rodzinę w komplecie (rodzice musieli znać datę jego rozpoczęcia). Dwa dni wcześniej mama przywiozła nas ze Świdra z wakacji: moją o 5 lat starszą siostrę i mnie.

Pierwszy sierpnia 44, godzina 5 pp. włączono syreny alarmowe, widać było wielkie ożywienie. Słychać pojedyncze strzały. Przez otwarte okna naszego mieszkania na I piętrze przy ulicy Grzybowskiej 5 wdzierały się zwiększające na sile głosy wojny.

Mieszkańcy domu przystąpili do układania barykady na początku ulicy, tuż przy bramie domu. Gromadzono różny sprzęt, meble i wszelkie żelastwo. W kilka godzin wyrosła zapora, wysoka i rozległa. Za nią żołnierze AK czuli się bezpiecznie. Ludzie biegali oszołomieni w jakimś transie. Magiczny entuzjazm udzielił się i nam dzieciom. Wreszcie udręczona okupacją Warszawa zaatakowała wroga!

Siostra moja usiadła do pianina. Pierwszy raz od 5 lat trwania wojny, mogła głośno bez obaw o represje grać utwory fortepianowe ze zbiorku „Kwiaty Polskie”. Grała więc najmocniej jak tylko mogła krakowiaki i kujawiaki, ale i pieśni żołnierskie, a wśród nich „Warszawiankę”. Ktoś na podwórzu podchwycił słowa „Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był…!”, jakże odpowiednie do sytuacji.

Stefania i Bogusław Uszyńscy z córkami Grażyną (siedzi przy fortepianie) i Elżbietą (po prawej). Warszawa, mieszkanie przy ul. Grzybowskiej 5, 1944 r.

Jest pierwszy ranny, mężczyzna około 50 lat poniesiony zrywem walki, chwycił karabin i wyskoczył przed barykadę. Miał przestrzelone obydwie ręce. Pierwsza krew i pierwsze moje przerażenie. Z bielizny pościelowej robimy bandaże, choć na tę pierwszą pomoc, zabezpieczenie przed nadmiarem upływu krwi.

Wieczór i pierwszą noc spędzamy w piwnicy pod domem. Była ona duża, wcześniej mieścił się w niej warsztat ślusarski. Jest więc wystarczająca dla pomieszczenia kilkudziesięciu osób, mieszkańców tej oficyny.

Nie wiedziałam, że wszystkie następne dni i noce przyjdzie nam spędzić jedynie w podziemiach. Właściwie tylko dni: noce służyły do wszelkiego rodzaju kontaktów. Pod osłoną ciemności zdobywano wodę, jakąś żywność, również wiadomości o przebiegu powstańczych walk.

W dzień podwórko i ulica były pod ostrzałem z wysokiego budynku PASTY przy ulicy Zielnej,  gdzie przez pewien czas trwali Niemcy. Powstańcy zdobyli ten gmach z dolnych kondygnacji, wypierali okupanta coraz wyżej. Słyszeliśmy nawoływania osaczonych Niemców wzywających pomocy. Trwało to kilka dni do czasu, kiedy się poddali.

Wraz z przejęciem PASTY [miało to miejsce 20 sierpnia 1944 r. – przyp. red.] przez AK, skończyły się ostrzeliwania całej okolicy śródmiejskiej.  Pozostali jedynie „gołębiarze”, tak nazywano siedzących na poddaszach domów Niemców, celujących zawsze trafnie do wychodzących z piwnic ludzi.

 Trudno mi ustalić, którego dnia Powstania nastąpiła wielka tragedia. Grupa 16 żołnierzy AK próbowała przedostać się do Ogrodu Saskiego, aby z zaskoczenia zaatakować Niemców. Wypad przed barykadę nie udał się. Ostrzelani granatnikami, wszyscy polegli w odległości kilku metrów od barykady.

Nie było warunków, aby ich ściągnąć. W nocy reflektory oświecały ten rejon, a i w dzień był również bardzo widoczny.

Po upływie więcej niż 10 dni, długimi bosakami z podkopu barykady ściągnięto ich ciała. Właściwie strzępy odzieży, pomieszane ze zmasakrowanymi zwłokami. We wszystkich zagłębieniach wiły się larwy much. Ułożono ich w bramie domu. Nie wiem, czy zidentyfikowano tych chłopców. Na klombie podwórza wyrosły groby z szesnastoma naprędce zbitymi krzyżami.

Niedługo po tym szoku doszły do nas porażające wiadomości, że do zdobytych przez  okupanta domów wpadają Ukraińcy [„ukraińcami” potocznie nazywano żołnierzy wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej; w rzeczywistości nie były to osoby narodowości ukraińskiej – przyp. red.] i mordują wszystkich ludzi bez użycia broni, bagnetami i sztyletami. Nasza kamienica była najbardziej narażona na taki atak jako pierwsza przy tej ulicy.

Wszyscy mieszkańcy przenieśli się do podziemi  innych domów w rejony ulicy Złotej, Siennej, Śliskiej. Między piwnicami powstały szlaki komunikacyjne. Wybijano otwory w ścianach przylegających do siebie kamienic, co dawało możliwość przemieszczania się ludzi, nawet na duże odległości, nie wychodząc na zewnątrz.

Walki nie ustawały, ataki niemieckiej artylerii i bombardowania stwarzały nieustanne zagrożenie życia, ale i wielki strach. Nie opuszczałam mojej mamy. Stale trzymałam ją za rękę, wtulona w jej postać. Nie chciałam zginąć sama, bałam się też o nią. Największe niebezpieczeństwo widziałam w zwalonym domu i największą grozę w śmierci pod gruzami.

Wybierałam miejsca w piwnicy, gdzie mur był najgrubszy, a w pobliżu okienko lub otwór wyjściowy.

Mijały dni 30, 40 i więcej. Nasłuchiwałyśmy z siostrą odgłosów frontu sowieckiego. Kładłyśmy nasze uszy na ziemi, słuchając w ten sposób czy nasilają się odgłosy zbliżającej się ofensywy sowieckiej. Nasze uszy nas nie zawodziły, oni stali w miejscu, nie mieli zamiaru pomagać walczącej Warszawie.

Wielkie spustoszenie i ruiny domów robiły ogromne pociski nazwane „bertami”. Nadlatywały z charakterystycznym pogłosem przeszywanego powietrza. Niektóre z nich nie eksplodowały. Wróżyłyśmy lecącym, aby po osiągnięciu celu nie wypaliły i liczyłyśmy ile takich „bert” było dziennie.

Tuż przed opuszczeniem Warszawy (Śródmieście ewakuowano w dniach 2-10 października), już po kapitulacji, wracamy na kilka godzin na Grzybowską. Zabieramy jakieś niezbędne do życia przedmioty i odzież. Jest na to niewiele czasu. Rodzice przenoszą dobytek do piwnicy i zamurowują drewniane wejście. Może coś ocaleje. Ja opatulam swoje lalki w poduszki. Ktoś mi powiedział, że naboje i odłamki wpadając w pióra tracą swoją siłę. Osłaniam je najdokładniej przed okaleczeniem. Biedne moje towarzyszki wojennego dzieciństwa o imionach zmilitaryzowanych bohaterek: Emilia i Joanna (Emilia Plater i Joanna d’Arc) spłonęły razem z całym dobytkiem, w podpalonym przez Niemców, przy użyciu miotaczy ognia, mieszkaniu.

Ewakuacja ludności miasta odbywała się wzdłuż ulic Śródmieścia i Woli. Szedł tu żałobny kondukt środkiem jezdni, bo po obu stronach płonęły domy. Gorąca temperatura oblegała ulice.

Pierwszy odpoczynek i postój kilkugodzinny w kościele św. Wojciecha [W rzeczywistości Kościół pod wezwaniem św. Stanisława Szczepanowskiego. W tekstach i relacjach wypędzonych często występuje jako kościół św. Wojciecha. Błąd ten wynika z faktu, że to parafia nosi nazwę św. Wojciecha – przyp. red.] przy ulicy Wolskiej. Niemcy ciągle są obecni. Kierują nas do stacji kolejowej Warszawa-Zachodnia. Na  peronach panuje tłok, pogubione rodziny nawołują się wzajemnie.

Nagle nalot bombowy, kto jest bliżej tunelu, zbiega w dół. Pod ścianą usiadł Niemiec w mundurze i jadł jakąś konserwę z puszki. Nie wiem, jak bardzo byłyśmy głodne, jak sugestywnie wpatrzone w jedzenie, które miał i w niego. Nie dojadł wszystkiego, oddał nam może połowę zaczętej konserwy.

Ciągły strach przed rozdzieleniem, przy kolejnych sortowaniach ludzi podsunął pomysł: mama opiekowała się siostrą, a ojciec trzymał mnie na rękach. Miałam zabandażowaną nogę od stopy do kolana co sugerowało, że jestem ranna.

Przechodziliśmy przez wszystkie selekcje ludzi razem, zwłaszcza było to potrzebne w obozie w Pruszkowie – Dulag 121 (kobiety i mężczyźni w wieku od 16 do 60 lat przeznaczeni byli do wywozu na roboty do Rzeszy).

Przez pruszkowski obóz przeszła cała wysiedlona Warszawa, w przybliżeniu  650.000 ludności.  Warunki panujące w Dulagu były niezwykle trudne.  Zamieniona na czasowy postój fabryka ciężkiego, mechanicznego sprzętu miała jedynie olbrzymie hale zimne i wilgotne, z betonowymi podłogami. Raz dziennie wydawano zupę i kawałek chleba,  przygotowane przez Radę Główną Opiekuńczą.

Wielkie skupisko wyczerpanych i niedożywionych ludzi nasuwało uzasadnione obawy wybuchu epidemii, która i nas mogła dotknąć.

Zgłaszamy się do transportu, jedziemy w nieznane. Ładują nas do wagonów towarowych, bez dachów. W wielkim ścisku i zimnie (jest koniec października), przez kilka dni krążymy po jakichś torach i stacjach. Ktoś wyskakuje z pociągu, eskortujący transport Niemcy strzelają i trafiają go.

Wreszcie otwarcie wagonów na stacji Włoszczowa. Krzyk – „Raus”,  oznajmia nam, że mamy opuszczać wagony. Jesteśmy wolni, pozostawieni własnemu losowi. Idziemy drogą , mija nas jakaś furmanka, ale zatrzymuje się. Zabierają nas do majątku Nieznanowice (chyba własność Karskich). Jest tu 100-osobowa grupa Warszawian*,  stłoczonych w kilku pokojach. Na zbitych z desek dwupiętrowych pryczach, w słomie służącej za posłanie, przeżyliśmy następne 7 miesięcy.

W dzień panowali tu Niemcy, w nocy odwiedzali nas kieleccy partyzanci Jędrusie, z którymi dzielili się Warszawianie porcjami jedzenia i wiadomościami.

W Nieznanowicach doczekaliśmy wyzwolenia przez Armię Czerwoną. Siedziałam na murze ogrodzenia majątku razem z innymi dziećmi. Przed nami droga wypełniona radzieckim wojskiem. Pochód ten, to masa obdartego, zmęczonego tłumu. Szli dość wolno. Tylko nieliczni jechali ciężarowymi samochodami lub na czołgach. Nie było walki. Niemcy odeszli wieczorem. Rosjanie wkroczyli następnego dnia.

Oficerowie radzieccy odwiedzali pokoje Warszawian. Mama i ojciec biegle znali rosyjski. Czasem rozmowy były drastyczne, zapamiętałam wypowiedź starszego lejtnanta: „Wy, Polacy, jak się z nami nie zgodzicie, to my was na bagnetach zaniesiemy do Moskwy” (był trochę wstawiony, więc szczery).

Po ich wyjściu mama wielce zafrasowana powiedziała: „Niemców przeżyliśmy, ale czy przeżyjemy Sowietów, nie wiem” .

Wróciliśmy do Warszawy w połowie maja 1945 r. Dom zburzony, wypalony, piwnica rozkradziona. Od zera rozpoczynane życie. Moje dzieciństwo odeszło na zawsze. Nie miałam już więcej lalek,  pozostałam wierna Emilce i Joasi, które zginęły w Powstaniu Warszawskim w domu przy ul. Grzybowskiej nr 5.

Dr Elżbieta Ulanowska, Cleveland OHIO, USA

* pisownia oryginalna

Powiązane hasła

Skip to content