menu

Gniadek Halina – „Wojna zaważyła na moim życiu”

Powiązane hasła

Gniadek Halina – „Wojna zaważyła na moim życiu”

Halina Gniadek (1939 r.) obecnie mieszkanka Pruszkowa, urodziła się i mieszkała do października 1944 r. w Śródmieściu Warszawy, przy ulicy Pięknej 35. Tam też cała  rodzina – pięcioletnia Halina, jej matka Helena Gniadek, ciotka Genowefa Maciuk i babcia Julia Maciuk – spędziła 63 dni Powstania. Po jego zakończeniu zostali wygnani do obozu Dulag 121, a następnie wywiezieni do wsi Kłomnice koło Częstochowy. Do Warszawy wrócili, pieszo, pod koniec stycznia 1945 r. Przeżycia rodziny Pani Halina Gniadek opisała w swoich wspomnieniach, które przekazał Muzeum Dulag 121 w 2016 r. Z pożogi wojennej ocalał niewielki album fotografii, które zostały wykonane w 1943 r. w Warszawie, a następnie przesłane przez matkę Pani Haliny Gniadek do swojego męża, więźnia Pawiaka, Auschwitz, i Dachau. Za zgodą właścicielki publikujemy dwie z nich.

Wojna dla mnie zaczęła się już w łonie matki, a zaważyła na całym moim życiu. We wrześniu 1939 roku moja trzyletnia siostra tak się bała nalotów i alarmów, że dostała zapalenia opon mózgowych i kilka dni później zmarła. Moja mama strasznie rozpaczała po jej śmierci, gdyż siostra moja podobno była bardzo rezolutnym dzieckiem. To też, kiedy w październiku 1939 roku, o czwartej rano w Warszawie, ja przyszłam na ten piękny świat, moja mama usiłowała wyrzucić mnie przez okno. Jak widać ktoś Jej to uniemożliwił. Pewnie dlatego, pierwszy rok awanturowałam się przez całe noce.

Kiedy miałam rok i dwa miesiące do domu przyszło gestapo i zabrało mojego ojca. Jak większość dorosłych mężczyzn działał On w organizacji podziemnej i ktoś zatrzymany wsypał resztę. Ojciec twierdzi do dzisiaj, że tak się zachowywałam, jakbym wszystko rozumiała. Nie płakałam, tylko wpatrywałam się w ojca, jakbym chciała Go zapamiętać. Mówi również, że to moje spojrzenie trzymało Go przy życiu i dodawało sił do przetrwania. Po zabraniu ojca spałam z mamą i już nigdy nie płakałam w nocy. Oczywiście te fakty znam opowiadań rodziców i babci. Jeszcze we wrześniu zbombardowano dom, w którym mieszkaliśmy i przenieśliśmy się do sutereny na ulicę Piękną. Mieszkaliśmy tam do upadku Powstania Warszawskiego.

Na podwórku stała figura Matki Boskiej Niepokalanej, do której modlili się wspólnie wszyscy mieszkańcy, odprawiając majowe lub różaniec. Pewnego razu, uderzyła bomba w oficynę, została zabita matka p. Józefa – dozorcy oraz córka aptekarzy. Część podwórka oraz wejście do klatki schodowej zostało zasypane tak, że wnoszono mnie do mieszkania przez okno.

Jak wspomniałam, od urodzenia dawałam się we znaki. Mając cztery lata wpadłam do kloaki, na szczęście pustej – była po wybraniu nieczystości. Szukała mnie cała rodzina i sąsiedzi, ale znalazł mnie p. Józef i wyniósł po drabinie. Często idąc ulicą Marszałkowską z babcią do kościoła św. Zbawiciela, gdy mijali nas Niemcy w swoich eleganckich mundurach, w butach z cholewami, w których można się było przejrzeć, zawsze mówiłam do babci, że chętnie bym ich kopnęła. Biedna babcia ze strachu zatykała mi buzię, gdyż bała się, że któryś z Niemców może to usłyszeć i zrozumieć. Jeszcze dziś wolę nie myśleć, co mogłoby się wtedy stać. Innym razem, wiosną, chyba w 1943 roku, pojechałam z mamą do Skarżyska. Miałyśmy tam kuzynów. Moja kuzynka miała chyba 15 lub 16 lat i już pracowała w fabryce amunicji. Któregoś dnia, z jakiegoś powodu nie pracowała, ale do fabryki poszła i wzięła mnie ze sobą. Kiedy stojąc rozmawiała z trzema Niemcami, jeden z nich poczęstował mnie cukierkami, odpowiedziałam, że nie chcę cukierka, bo Niemcy zabrali mi tatusia. Kuzynka najadła się strachu, coś przekręciła. Jeden z nich jednak coś zrozumiał, gdyż pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Oczywiście już nigdy więcej nie zabrała mnie ze sobą.

Cała okupacja była jednym ciągiem strachu. Z poziomu 5-letniego dziecka widać było przede wszystkim oficerki, które do dziś kojarzą mi się z Niemcami. To były takie czasy, że 4, 5-letnie dziecko czuło nie tylko grozę sytuacji, ale również buntowało się na swój dziecinny sposób. Sam widok Niemców napawał strachem. Kiedyś uciekając przed nimi, zgubiłam sandały. Mama była zrozpaczona, bo trzeba było kupić nowe, a nie bardzo było za co.

Były też momenty komiczne. Otóż mama zrobiła mi na drutach sukienkę. Ile to kosztuje pracy wie tylko ten, kto robi na drutach. Sukienka była z resztek wełny o różnych kolorach. Była bardzo ładna, jednak nie podobały mi się supły, które były po lewej stronie sukienki. Weszłam pod stół i obcięłam wszystkie supły. Oczywiście sukienka się rozleciała. Moja mama rozpłakała się, kiedy zobaczyła moje dzieło, czego ja nie rozumiałam.

Nadszedł 1 sierpień 1944 roku i Powstanie Warszawskie. Znów bomby, naloty, łapanki i strach, strach i strach. Warszawa z dnia na dzień stawała się wielkim gruzowiskiem. Po upadku Powstania byliśmy jednymi z ostatnich, którzy opuszczali Warszawę. Szliśmy w stronę Dworca Zachodniego. Pędzono nas szeroką drogą, przy której stały słupki z oznaczonymi kilometrami. Szłam ja, mama, babcia, dziadek i ciocia. Zapamiętałam, że na jednym z tych słupków usiadł mój dziadek i tam pozostał. Zobaczyłam Go dopiero po wojnie.

Na dworcu, przed wejściem do wagonów bydlęcych, dorosłym dawano pajdę gliniastego razowego chleba, a dzieciom puszkę skondensowanego mleka. Następnie wepchnięto nas do wagonów i zamknięto je. Nie pamiętam, jak długo jechaliśmy. Kiedy nas wypuszczono, byliśmy na terenie obozu przejściowego w Pruszkowie. W obozie byłam z babcią, matką i ciotką. Nie pamiętam też, jak długo tam byliśmy, chyba kilka tygodni. Zapamiętałam tylko, że na dużej hali stały filary lub słupy, dookoła których leżały torby, walizki i różne zawiniątka, a na nich siedzieli ludzie. Przez środek hali przebiegały rowki, dość szerokie, do których ludzie załatwiali się i był straszny fetor.

Po jakimś czasie wypędzono nas na zewnątrz i ustawiono wszystkich po jednej stronie drogi, idącej przez środek zakładów. Na całej szerokości ustawili się Niemcy z psami, uzbrojeni w karabiny maszynowe i pistolety. Kilku z nich chodziło między nami i przeganiało młodych ludzi – mężczyzn i kobiety, którzy mieli być wysłani do Niemiec na roboty – na drugą stronę tej drogi. W tej grupie znalazła się też moja mama i ciotka. Zostałam tylko z babcią. Wtedy babcia zaczęła mnie namawiać i prosić, abym przebiegła na drugą stronę ulicy, to może mamę puszczą. Nie miałam odwagi, paraliżował mnie strach, jednak się odważyłam i kiedy byłam w połowie drogi, Niemiec wymierzył z pistoletu do mamy, a ja w tym momencie stanęłam. Wystraszona patrzyłam, to na mamę, to na babcię i nie wiedziałam, co zrobić dalej. Nie wiem, ile to trwało, może 30 sekund, może minutę, ale była to dla mnie wieczność. Potem Niemiec kiwnął ręką na mamę, żeby przeszła na naszą stronę. W ten właśnie sposób moja mama uniknęła wyjazdu do Niemiec na roboty.

Po tej segregacji puszczono nas wolno. Wtedy w jakiś sposób dotarłyśmy do znajomych pod Częstochowę. Kiedy byłyśmy już na miejscu, okazało się, że jest nas trzynaście osób z Warszawy. Rodzina mojego późniejszego wujka żywiła nas do wyzwolenia. W jednej izbie rozkładane były snopki słomy, na nich leżały lniane płachty i wszyscy jak śledzie spali przykryci, czym się dało. Z jednej strony spała mama, a z drugiej pani, o której mówili „stara panna”. Ta pani dbała bardzo o swoją cerę i co wieczór żuła siemię lniane, a potem nakładał na twarz i spała. Kiedyś obudziłam się w świetle księżyca zobaczyłam jej twarz, wystraszona krzyczałam, że ją pluskwy zjedzą.

Na tyłach obejścia naszych gospodarzy, były magazyny spółdzielni, w której stacjonował Wehrmacht. Wielu żołnierzy Wehrmachtu zaprzyjaźniło się z okolicznymi gospodarzami. Odwiedzali te rodziny, przynosili kawę, czekolady i rozmawiali o swoich rodzinach. Myślę, że brak im było własnych rodzin i chcieli się ogrzać ciepłem rodzinnym innych. W lutym Niemcy w wielkim popłochu zaczęli się zbierać do odjazdu, gdyż wiadomo było, że zbliżają się Rosjanie. Kobiety bardzo bały się Rosjan, brudziły sobie twarze, nakładały na głowy chustki i wyciągały z pod nich siwe włosy. Każda chciała wyglądać jak najbrzydziej. Kiedy już przyszli to poza strachem, było też trochę śmiechu, który rozładował napięcie. Otóż jeden Rosjanin znalazł tarę blaszaną i próbował na niej grać, myśląc, że jest to instrument muzyczny.

Po przejściu frontu moje panie zadecydowały, że wracamy do Warszawy. Mrozy były -36 stopni, a wracałyśmy piechotą. Od czasu do czasu jakaś furmanka podwiozła nas kawałek. Nocowałyśmy w przypadkowych domach, gdzie chcieli nas przyjąć na nocleg. Ja niespełna sześcioletnie dziecko musiałam iść, gdyż byłam za duża, żeby niosła mnie mama. Szłam otulona jakimiś chustami i w za dużych butach. Nie ważne było, że nogi mi sztywniały, musiałam iść, gdyż w przeciwnym razie bym je odmroziła. Jedynym luksusem była mufka.

Z całej wędrówki utkwiła mi w pamięci jedna noc. Jak co dzień mama zapukała do przydrożnego domu, aby prosić o nocleg. Otworzono nam i zaproszono do środka. Okazało się, że był to dom ludzi, którzy mieli tam piekarnię. Właśnie tam spałam pod biało powleczoną pierzyną i na śniadanie jadłam chrupiące i pachnące kajzerki. Był to wtedy luksus. Ani wcześniej, ani później już nigdy nie smakowały mi tak żadne bułki.

Nareszcie dotarliśmy do Warszawy. Był koniec lutego 1945 roku. Weszłyśmy w tunele z gruzu, co najmniej do drugiego piętra. Był to widok dla mnie jako dla dziecka przytłaczający a jednocześnie przygnębiający. Czułam się bardzo malutka wśród tych ruin. Na resztach murów wisiały kartki z wiadomościami, że ktoś jest tu lub tam i że żyje. Nie pamiętam, czy właśnie dzięki takiej kartce znalazłyśmy dziadka, który już ulokował się w pokoiku o metrażu 12 metrów kwadratowych przy ulicy Żurawiej. Było to mieszkanie pięciopokojowe i w każdym pokoju mieszkała inna rodzina. Był to okres bardzo ciężki, ale już wolny od strachu. Wystawałam w kolejce po wodę. Codziennie musiałam obrać kilkanaście kilogramów ziemniaków, gdyż mama z babcią gotowały pyzy i na placyku róg Wspólnej i Marszałkowskiej sprzedawały je.

Na wiosnę 1946 roku wróciła nasza znajoma i otworzyła sklep na Pięknej. Było tam „mydło i powidło”. Mama w tym sklepie zaczęła sprzedawać. Mną opiekowała się babcia. Pewnego razu babcia wysłała mnie do wujka po smalec na drugą stronę ulicy. Kiedy przebiegałam przez jezdnię, przewróciłam się i człowiek jadący na rowerze przejechał po mnie. Nie zdążył zahamować, bo był za blisko. Do dziś nie przyznałam się do tego zdarzenia i aż dziwne, że jestem prosta, choć z kręgosłupem mam problemy od młodości. We wrześniu 1946 roku poszłam do szkoły nr 1, pierwszej po wojnie, która mieściła się w ocalałym budynku na rogu Marszałkowskiej i Żurawiej.

Może moje wspomnienia nie są mrożące krew w żyłach, ale minęło wiele czasu, patrzę z dystansem, mam poczucie humoru i wolę wspominać rzeczy bardziej zabawne niż te dramatyczne. O tym, że czasy te były dla mnie tragiczne może świadczyć fakt, że do piętnastego roku życia nocą nękały mnie koszmary – albo gonili Niemcy, albo strzelali lub chcieli powiesić. Wtedy uciekałam zrywając się z łóżka i najczęściej nabijałam sobie guza lub siniaka o szafę lub inny mebel.

W maju 1947 roku wrócił mój ojciec i tu zaczęła się nowa epoka mojego smutnego dzieciństwa. Nie znaliśmy się i nie mogliśmy się porozumieć. Mimo że się kochaliśmy, nie rozumieliśmy się. Nie było Go przy mnie w pierwszych latach mego życia. Wyidealizowałam Go sobie, a wrócił do nas jako normalny człowiek, ze wszystkimi zaletami i wadami. Nie wyszło nam to na dobre. Odbija się to na naszych stosunkach do dziś, nad czym bardzo boleję. Jest to jednak cena, którą płacimy za przeżycia wojenne.

Za jedno jestem wdzięczna rodzicom, że nie nauczyli mnie nienawiści ani do Niemców, ani do nikogo innego. Pewne jest to, że nie życzę nawet wrogowi takiego dzieciństwa. Oby żadne następne pokolenie nie zaznały strachu oraz doświadczeń wojny.

5-letnia Halina Gniadek na spacerze z wujkiem Aleksandrem Maciuk,  Park Ujazdowski, Warszawa, 1944 r. Ze zbiorów prywatnych
Halina Gniadek razem ze swoją matką Heleną Gniadek (pierwsza po lewej), jej bratem Aleksandrem Maciuk i jego żoną Genowefą, Warszawa, 1943 r. Ze zbiorów prywatnych

Powiązane hasła

Skip to content