Kowalczyk Jerzy – „Trudno znaleźć słowa”
Jerzy Kowalczyk pseud. „Jerzyk” (ur. w 1932 r.), goniec w batalionie „Iwo”, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał z rodziną na Ochocie przy ul. Mianowskiego 24. 12 sierpnia wydostał się kanałami z ostrzeliwanego budynku przy ul. Mianowskiego 15 nazwanego później Redutą Wawelską – ostatniego większego punktu oporu na Ochocie – i do końca walk ukrywał się w przy ul. Ks. Skorupki. Do obozu Dulag 121 trafił po kapitulacji Powstania. Stamtąd został wysłany transportem w nieznanym kierunku, z którego uciekł w Sędziszowie. Prezentujemy wspomnienia Jerzego Kowalczyka, po raz pierwszy opublikowane w artykule autorstwa Tomasza Kuźmicza, który ukazał się na łamach Kuriera Południowego.
Do momentu wybuchu Powstania mieszkałem wraz z wujostwem i starszą siostrą w bliskim sąsiedztwie Domu Akademickiego (gdzie stacjonowała duża jednostka niemiecka) przy ulicy Mianowskiego 24 na Ochocie. Wuj, oficer AK, szef komórki wywiadowczej we Lwowie, która specjalizowała się w podrabianiu różnych dokumentów, ciotka, łączniczka AK, nieustannie kursująca pomiędzy Warszawą a Lwowem, siostra, zastępowa w drużynie harcerskiej na Mokotowie, no i ja, dwunastoletni, już nie dzieciak, ale i niezupełnie jeszcze dorosły. Raczej trudno powiedzieć, by w takim towarzystwie wybuch Powstania mógł być zaskoczeniem.
Mieszkanie musieliśmy opuścić już po dwóch dniach, ponieważ dom przy Mianowskiego 24 nie nadawał się do obrony. Stosunkowo niewielka w tej okolicy grupa powstańcza została skoncentrowana w budynku ochrzczonym później mianem Reduty Wawelskiej. Był on otoczony ulicami Wawelską, Pługa, Mianowskiego i Uniwersytecką. To właśnie tam się znaleźliśmy, kiedy wszystkich wciągnięto na zrzuconych z pierwszego piętra linach. Cały parter był już wtedy jedną wielką barykadą.
Trudno znaleźć słowa, by opisać jedenastodniową gehennę, bowiem Reduty broniła tylko garstka słabo uzbrojonych powstańców (podstawową siłę rażenia stanowił granat zaczepny – tzw. filipinka okręcana na ogół gwoździami lub innym żelastwem), a naprzeciwko stali liczniejsi i lepiej wyposażeni Niemcy, a nawet nie tyle oni, ile rozpijaczona, dzika banda Ukraińców [mianem „Ukraińców” ludność Warszawy nazywała często żołnierzy rosyjskojęzycznych będących w służbie jednostek armii niemieckiej – przyp. red], którzy już po zdobyciu Reduty pokazali swoje prawdziwe oblicze, mordując i gwałcąc. Te jedenaście dni to wieczne gaszenie wybuchających pożarów i łatanie rozwalanych wciąż na nowo barykad, które burzono przy pomocy tzw. goliatów, czyli małych, elektrycznie sterowanych czołgów z materiałami wybuchowymi.
W pewnym momencie dalszy opór stał się już niemożliwy i 12 sierpnia, dzięki przygotowanemu już wcześniej przekopowi, wydostaliśmy się w grupie porucznika „Rarańczy” [podporucznik Jerzy Zbigniew Modro pseud. Rarańcza – przyp. red.] z piwnic zajmowanej już przez Ukraińców Reduty do kanału ściekowego pod ulicą Wawelską. Warto podkreślić, że było to pierwsze grupowe przejście kanałami w czasie Powstania. O tym, jak trudne to było przedsięwzięcie, świadczy chociażby fakt, że pokonanie niewielkiego odcinka do ulicy Profesorskiej (Kolonia Staszica), który na zewnątrz można przejść spacerkiem w piętnaście minut, zajęło nam około siedmiu godzin. Ale nie był to ogromny burzowiec, w którym można przemieszczać się w postawie wyprostowanej, tylko mały (około jednego metra i dziesięciu centymetrów wysokości) przewód kanalizacyjny. Nie dość, że trzeba było iść na kolanach, to jeszcze kanał wypełniony był w dużym stopniu błotem i fekaliami. Jak wielki był to fetor (myśmy po niedługim czasie już go nie odczuwali – do wszystkiego można przywyknąć), zorientowaliśmy się już po wyjściu na zewnątrz, kiedy ludzie, którzy nas przyjęli, z trudem ukrywali swoje reakcje, odwracając się i zasłaniając nozdrza.
O przejściach kanałami pisano już bardzo dużo, zrealizowano też wiele scen filmowych, ale wydaje mi się, że stanów emocjonalnych ludzi, którzy się nimi przemieszczali, nie da się tak do końca opisać. Takie doświadczenia do końca życia pozostawiają w psychice człowieka jako często irracjonalne, trudne do wyartykułowania skazy. Nie chwaląc się, zawsze byłem raczej odważny, może nawet często ryzykowałem, nie odczuwam lęku przestrzeni, nie boję się wody, ale również od tamtej pory zawsze odczuwałem jakąś niby-atawistyczną niechęć do wchodzenia do jaskiń, tuneli i innych podobnych podziemnych miejsc. Te przeżycia to jednak zupełnie inny temat.
Wracając do głównego wątku, po wyjściu z kanałów aż do zakończenia Powstania wraz wujem, dwiema ciotkami i siostrą kwaterowaliśmy na ulicy Księdza Skorupki. Po wszystkim był jeszcze dylemat: kto z kim i jak ma opuścić Warszawę. Stanęło na tym, że wuj i siostra wyjdą jako powstańcy, a ja z dwiema ciotkami jako cywile. I tak, najpierw przeszło w swoistej powstańczej defiladzie wojsko, a wraz z nim mój wuj i siostra, a potem – 5 lub 6 października – my z grupą cywili zostaliśmy skierowani w stronę Dworca Zachodniego, gdzie po załadowaniu w podstawione wagony wywieziono nas do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie.
Pierwsze wrażenie to ogromny tłok w halach, gdzie nie tylko nie można było znaleźć jakiegoś wolnego miejsca do rozłożenia zabranego z Warszawy skromnego dobytku (plecak, walizka lub po prostu jakiś tłumok) i położenia się, aby odpocząć po długim marszu ulicami Warszawy i jazdy zatłoczonymi wagonami, ale też trudno było po prostu poruszać się bez potrącania już leżących pokotem ludzi. Na szczęście wszystko się jakoś ułożyło. Spotkaliśmy nawet znajomych, którzy pomogli nam się rozlokować i, co ważne, jako już wtajemniczeni, mogli przekazać zasłyszane informacje o tym, co nas dalej czeka.
Może trudno w to uwierzyć, ale jednym z najważniejszych wspomnień z kilkudniowego pobytu w obozie Dulag 121 w Pruszkowie jest wspaniały smak zupy, która po wielu tygodniach powstaniowego postu i kaszy „plujki” jawiła mi się jako coś zupełnie nierzeczywistego.
Później było już tylko oczekiwanie na selekcję do różnych transportów i obawa, czy nas, czyli mnie i moich dwóch ciotek, nie rozdzielą. Baliśmy się także rewizji i ewentualnego ujawnienia rzeczy zabronionych. Mnie ogromną przykrość sprawił fakt, że ciotka dosłownie zjadła moją legitymację AK, którą otrzymałem jako goniec o pseudonimie Jerzyk w batalionie „Iwo” i którą tak bardzo chciałem zachować na pamiątkę.
Selekcja odbyła się drugiego lub trzeciego dnia. Do jednego z transportów została skierowana jedna z moich ciotek, a ja z drugą ciotką do innego. Po załadowaniu nas do wagonów towarowych, z ewentualnymi miejscami do siedzenia na podłodze, o ile oczywiście znalazło się takie miejsce, odjechaliśmy w nieznanym kierunku i w niewiadomym celu. Po jakimś czasie pociąg zatrzymał się na stacji Sędziszów, gdzie korzystając z powstałego zamętu, wielu z nas opuściło wagony. Uciekając, zastukaliśmy z ciotką do drzwi jakiegoś domu, w którym, jak się później okazało, mieszkał kolejarz z dość liczną rodziną. Tak się złożyło, że byliśmy zmuszeni pozostać u niego ponad cztery tygodnie, ponieważ moja ciotka nieszczęśliwie upadła i połamała sobie żebra. Byliśmy goszczeni, jak to się mówi, po królewsku. I tu na koniec nie mogę oprzeć się refleksji na temat postawy kolejarza, który nas „objechał” za próbę zapłaty za gościnę. Jakże to inne zachowanie od tego, z którym nie raz przyszło nam się spotkać, gdy za chleb żądano naprawdę niemałej zapłaty.