menu

Kurmanowicz Tadeusz – rozmowa

Tadeusz Kurmanowicz, ur. w 1939 roku, dwumiesięczny okres walk  powstańczych przeżył z  rodzicami, Ireną i Stanisławem, na Żoliborzu przy alei Wojska Polskiego. 2 października 1944 roku wraz z tłumem wygnańców trafili do obozu Dulag 121, skąd, po dwóch dniach zostali wysłani transportem w stronę Krakowa. Wypuszczeni w Miechowie, zdani na łaskę i niełaskę tamtejszej ludności, doczekali końca wojny. Rozmowa z panem Tadeuszem Kurmanowiczem została przeprowadzona w Muzeum Dulag 121 w 2014 roku.

Nazywam się Tadeusz Kurmanowicz, urodziłem się – nieszczęśliwie lub szczęśliwie – 27 czerwca 1939 roku na warszawskim Powiślu, na ulicy Czerniakowskiej. Na tej ulicy, która była bardziej okazała niż w obecnej chwili, bo z różnych przyczyn została podzielona. Wśród może nie najlepszych budynków pod numerem 202 i 204 był okazały dom bankowy, bardzo elegancki. Tam właśnie, w tym domu, mieszkali rodzice przed moim urodzeniem. Ja świat zobaczyłem przez okno szpitala na Solcu, a w sąsiedniej parafii Świętej Trójcy zostałem ochrzczony i tak rozpocząłem swoje życie, nie będąc świadomym, że już za dwa miesiące, 1 września, wybuchnie II wojna światowa. Było to chyba zaskoczenie nie tylko dla mnie, lecz i dla moich rodziców. Dzieciństwa z okresu noworodka i niemowlaka niestety nie pamiętam, jeżeli coś się wtedy działo, to znam to tylko z bardzo skromnych, wręcz skąpych, opowieści moich rodziców. Moi rodzice to inteligencja pracująca, jak się potem w komunie mówiło. W ich normalne, spokojne i chyba dostatnie życie wojna wkradła się z impetem i na pewno spowodowała wielki szok. Kampania wrześniowa, ataki Niemców na Warszawę, próba zdobycia naszej stolicy. Wyjątkowo tragiczne, o czym się w tej chwili mało mówi, były bombardowania, w których wyniku Warszawa prawie w 15 procentach została zburzona. Niemcy po wejściu, kiedy już odtrąbili swoje zwycięstwo w Alejach Ujazdowskich, przystąpili do obsadzania miasta swoimi strukturami. Jednym z miejsc, które postanowili przejąć na własne potrzeby, niestety był nasz dom przy Czerniakowskiej 204. Jak ojciec wspominał, dali nam 24 czy 48 godzin do opuszczenia go. Wtedy ojciec musiał znaleźć jakieś nowe miejsce do zamieszkania. Nikt jeszcze nie był w pełni świadomy tego, co się będzie działo. Na szczęście znalazł miejsce na Żoliborzu, w alei Wojska Polskiego 19, tuż przy placu Inwalidów. W tym mieszkaniu, w nowo zbudowanej willi czy domu dwurodzinnym, który miał wysoki parter, pierwsze piętro oraz piwnicę, (właściwie taką suterenę mieszkalną), spędziliśmy całą wojnę, aż do momentu po Powstaniu, kiedy znaleźliśmy się tu, w Dulagu.

Irena Kurmanowicz na spacerze z synem. Żoliborz, ul. Mierosławskiego przy wejściu do Parku Żeromskiego, 1942 r. Fot. z pryw. arch.

Całe dzieciństwo upłynęło mi w samotności. Jako że okupacja niemiecka nie pozwalała na swobodne przemieszczanie się, życie było bardzo ograniczone, niebezpieczne. Ofiarą tych niebezpieczeństw padł mój ojciec, który gdzieś na mieście trafił do łapanki niemieckiej. Został złapany i wylegitymowany, ale miał trochę szczęścia i udało mu się uciec z tego kotła, które Niemcy zrobili. Nie wiem dokładnie, jak to było, nie opowiadał. Musi Pani wiedzieć, że opowieści z czasów mojego dzieciństwa, opowieści moich rodziców, nie były zbyt chętnie przekazywane. Ludzie się bali, bo trzeba pamiętać o tym, że po traumie hitlerowskiej przyszła trauma stalinowska – niebezpiecznie było wspominać dawne czasy, nigdy nie było wiadomo, co z tego wyniknie. Opowiadanie więc, szczególnie małym dzieciom, o tym, co było, jak się odbywało, stanowiło po prostu zagrożenie. Rodzice wobec tego niewiele mówili. Później, jak już dorosłem, moje zainteresowania poszły, jak wiadomo, w innym kierunku, w stronę własnego życia, dlatego się nie dopytywałem. Tak więc moje wspomnienia i mój obraz wojny są w bardzo dużym stopniu ograniczone moim wiekiem. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, miałem pięć i pół roku.

Jakie były moje kontakty z ówczesną rzeczywistością? Mieszkaliśmy w alei Wojska Polskiego. To było miejsce mało zaludnione, dzisiaj się ono rozwinęło, jest bardzo dużo domów zbudowanych po wojnie, ale przedtem ta część alei Wojska Polskiego, o której mówię, część południowa, kończyła się na numerze 29. Dalej były pola, dzisiaj to wszystko jest już zabudowane. Ludzi tam było niewiele. Żoliborz, jak pamiętamy, budował się w ostatniej fazie międzywojnia, ponieważ do tamtych czasów budowa Żoliborza była ograniczona przez carskie władze, gdyż Cytadela wymagała eksponady, czyli niezabudowanego terenu do obrony. Kiedy się to wszystko skończyło, dzielnica zaczęła się budować, rozwijać. Jednak wtedy był to teren mało jeszcze rozbudowany i do tego jeszcze taki, jakbym to powiedział, „spokojny”. To, że Niemcy wyrzucili nas z Czerniakowskiej, to był akt łaski od losu, jak się później okazało, dlatego że Czerniakowska i Powiśle były terenem strasznych walk, wielu zniszczeń i wielkich tragedii, śmierci ludzi. A Powstanie, choć objęło Żoliborz, to jednak nie w takim stopniu, co Śródmieście, nie mówiąc o Starym Mieście – te historie są znane, w tej chwili bardzo nagłaśniane. Na Żoliborzu było trochę spokojniej, choć oczywiście równie niebezpiecznie.

Aleja Wojska Polskiego, przy której mieszkaliśmy, kończyła się przy placu Gwiaździstym. Okazałą budowlą był tam Instytut Chemii. Niemcy urządzili sobie w nim placówkę, z której w tamtym czasie ostrzeliwali tę szeroką ulicę, aleję Wojska, przy której mieszkaliśmy. Nasz dom znajdował się w dużej odległości od niego, kule nie miały, jak to się mówi, takiej siły rażenia. Niemniej jednak można było zginąć, bo przebieganie przez tę ulicę było groźne.

Mówię o tym, bo to się wiązało z moim życiem, dzieciństwem. Jak już wspominałem, toczyło się ono w samotności. W okolicy nie było młodych ludzi. Dom, w którym mieszkaliśmy, był własnością pani Łazarewicz. Jej osiemnastoletni syn był w szeregach AK, chyba w „Parasolu”. Tam właśnie spotykali się akowcy, w czasie akcji, przed i po. Różne to były sytuacje. Kiedy się spotykali, zostawiali broń w przedpokoju, a ja mogłem się do niej zbliżyć, dotknąć i popatrzeć na nią. Poza tym można się było od nich dowiedzieć o najnowszych wydarzeniach w mieście związanych z Powstaniem Warszawskim. Taki był mój kontakt z tym historycznym wydarzeniem. Ale wróćmy do mojej historii…

Czy mogę jeszcze zapytać, czym w tym czasie zajmowali się Pana rodzice?

Ojciec pracował i tuż przed wojną prowadził szkołę samochodową, tzn. nauki jazdy. Natomiast mama zawsze była przy mężu. Do końca swoich dni, nawet po wojnie opiekowała się mną, jedynakiem. Wojna i to, co przeżyliśmy, przede wszystkim to, co przeżyliśmy w Dulagu i na wygnaniu, spowodowało, że skoncentrowała całą swoją uwagę i życie na mnie, żeby mnie ochronić przed niebezpieczeństwem, jakie w tym czasie panowało. To była sprawa dosyć skomplikowana, bo ojciec, który się wymknął z tej łapanki, niestety był poszukiwany. Niemcy, mając w ręku jego dokumenty, informacje o nim, ponoć umieścili go w książce osób poszukiwanych, jaką wydali. Byli niezwykle precyzyjni. Ojciec ją miał i trzymał w ukryciu. Starał się uniknąć złapania. Przeistoczył się, nie golił zarostu, zarósł cały, unikał spotkań, zwłaszcza że był człowiekiem chorym. Miał wrodzoną wadę serca i to mu nie pozwalało być aktywnym. Celem rodziców, jak potem mówili, było nie dać się rozłączyć, bo wiedzieli, że jak się dadzą rozłączyć, to będziemy zagrożeni. Ojciec starał się więc być z nami, ukrywając się. Rodzice, żeby zabezpieczyć ojca, powiedzieli: „To jest twój wuj, a twój ojciec zginął na froncie”. Taką wersję wprowadzono do mojego umysłu w trosce o to, żebym gdzieś przez przypadek nie zdradził go. Trzeba pamiętać, że byli rozmaici donosiciele, szmalcownicy, którzy nie tylko Żydów wykrywali, lecz i Polaków. W rejonie, gdzie mieszkaliśmy, na Żoliborzu, był człowiek, który tym się zajmował, zresztą na naszych oczach zginął tragicznie, zastrzelony przez akowców. Pamiętam to, bo to było wielkie wydarzenie. On siał strach wśród mieszkańców, każdy mógł być przez niego oczerniony, o każdym bowiem mógł donieść jakieś nieprawdziwe informacje do Gestapo. Tak właśnie życie płynęło w tym naszym domu.

Dwuletni Tadeusz Kurmanowicz przy wózku, którym jego matka woziła do getta chleb, 1941 r. Fot. z pryw. arch.

Moja mama, tego dokładnie nie wiem, miała jakieś kontakty z organizacją, która wspierała Żydów w getcie, od momentu, kiedy ono powstało. Zajmowała się dowożeniem chleba do tej organizacji, która z kolei go przerzucała na teren getta, i wiem już, że miałem w tym swój udział, swój wkład. Mianowicie mama woziła ten chleb w moim niemowlęcym wózku. Te wózki wtedy nie były takie jak dzisiejsze, przejrzyste, przezroczyste, tylko to były głębokie skrzynie. Na dnie wózka był chleb, na tym był kocyk, ceratka i ja. Moim głównym zadaniem było, żeby się powstrzymać od siusiania na ten czas przewozu. Mama to przewoziła, a ja byłem kamuflażem dla całej tej sprawy. Wiem, że raz była poważna sytuacja – zatrzymali ją Niemcy i wielki strach padł na nią. Na szczęście to byli wehrmachtowcy, strażnicy, którzy – jak zobaczyli młodą przystojną kobietę – zaczęli jej różne dusery prawić. Ale nigdy nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby się okazało, że pod spodem jest chleb. Ten chleb mógłby być przyczyną poważnych perturbacji. To taki okupacyjny epizod.

Będę mówił o tym, co widziałem oczami dziecka. Sprawa wyżywienia. Wiem, że była bardzo ciężka. Szybko przestałem rosnąć, w ogóle nabawiłem się anemii, byłem taki zdechlak, mówiąc najprostszym językiem. Sytuacja była bardzo groźna, byłem taki malutki i nie rosłem zgodnie z normami, które człowiek ma w dzieciństwie, żeby się prawidłowo rozwijać. Nazywano mnie „Punkcikiem”, niektórzy przekręcali to na „Puncik”.

Potem wybuchło Powstanie Warszawskie. Dla mnie to nie było wydarzenie zauważalne. Jednak dzięki temu, że syn gospodyni naszego domu był w AK, że spotykali się u niego koledzy z oddziału i rozmawiali, opowiadali o Powstaniu, o tym, co się dzieje, byliśmy dobrze zorientowani, a ja, jak już wspominałem, mogłem mieć kontakt z ich bronią i akcesoriami, z którymi przychodzili. To tyle. Oczywiście poznałem też, co to groza w życiu, bo którejś nocy, kiedy spaliśmy – pamiętam to bardzo dobrze – rozległ się ryk silników samochodowych. Budzimy się, mieszkamy bowiem na wysokim parterze, pędzimy zaciekawieni do okna i co widzimy? Nasz dom został otoczony samochodami, światła reflektorowe były skoncentrowane na naszym budynku. Ojciec mnie natychmiast odciąga w głąb pokoju. Oczywiście nie zapalaliśmy świateł. Jak się potem okazało, to nie byli żołnierze, tylko gestapowcy z psami i coś białego szamoczącego się w środku. Okazało się, że to był właśnie syn sąsiadów, młody chłopak w koszuli nocnej, wyciągnięty z łóżka. Oni mieszkali w suterenie, ale ta suterena mieszkalna miała normalnej wielkości okna przy samej ziemi. Niemcy otoczyli dom, wdarli się do mieszkania przez okna, wyciągnęli chłopaka i związali. Wyjrzałem przez to okno, ojciec szybko się zorientował, że to wielkie zagrożenie, bo taka sytuacja z reguły kończyła się aresztowaniem, może nawet nie tyle aresztowaniem, ile rozstrzelaniem wszystkich w okolicy, żeby zlikwidować świadków. Zwykle też dlatego, że  uznawano takie miejsce za gniazdo oporu, przestępstwa. Nikt by nie pytał, czy jesteśmy rodziną, czy nie. Ojciec – pamiętam ten strach – złapał mnie i skupiliśmy się w ciemnym kącie pokoju, czekając na to, że jak go już aresztują i wezmą do samochodu, to następnie zaczną walić do drzwi, trzeba będzie otworzyć, wyprowadzą nas przed dom i rozstrzelają. Zostałaby tylko tabliczka, że w tym miejscu… Przerażenie, które udzieliło się małemu dzieciakowi. Proszę sobie wyobrazić, że jednak ryk samochodów zaczął się oddalać, ucichł i nic się nie stało. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że przeżyliśmy wielką łaskę niebios, że nie zostaliśmy rozstrzelani i że tak to się skończyło. Sytuacja była przykra, już za chwilę przybiegła do nas gospodyni naszego domu, płakała, że syna zabrali. Żeby Panią uspokoić, powiem, że syn po wojnie znalazł się w Anglii i jakoś to przetrwał. Takie były losy. Wylądował w Anglii, a po czasach komuny ta jego mama zmarła, on się pojawił, ale nie czuł żadnego związku z tym miejscem.

My też przetrwaliśmy. Mój dzień to było huśtanie się na huśtawce w ogrodzie. Dom, w którym mieszkaliśmy, przy alei Wojska Polskiego 19, do dzisiaj stoi. Nie był naruszony, przylegał do domu na placu Inwalidów 3, dużego budynku, z drugiej strony był ograniczony ulicami Lisa-Kuli i Felińskiego. Nadal są te domy przy tych ulicach. Ich środek wypełniały ogrody. To było miejsce spokojne, odseparowane od kul karabinowych. Strzelano na zewnątrz, jak już wspomniałem. Aleja Wojska Polskiego, ulica szeroka, była ostrzeliwana z Instytutu Chemii. W ogrodzie zaś było spokojnie, tam mogłem sobie siedzieć. Cóż ja mogłem wtedy robić? Zabawek nie było, niczego nie było. Miałem zrobioną przez ojca prymitywną huśtawkę i na niej się cały dzień huśtałem. Jak na rozwój dziecka, to było trochę za mało, niemniej jednak to było bezpieczne. Jedyną „atrakcję”, jeśli tak można powiedzieć, stanowiły alarmy bombowe, ogłaszane co pewien czas. Kiedy zbliżał się alarm bombowy, czy to z powietrza, czy to artyleryjski, bo – jak wiemy – w czasie Powstania Warszawa była ostrzeliwana artylerią, to zeskakiwałem z tej huśtawki, mama łapała w rękę coś do jedzenia, zamykała drzwi i ogrodami pędziliśmy do tego dużego budynku przy placu Inwalidów, gdzie chowaliśmy się w piwnicy.

Zrobię jeszcze małą dygresję. W naszym domu, nie wiem skąd, ale prawdopodobnie w wyniku tych kontaktów mojej matki z organizacją pomagającą Żydom, w której dowoziła chleb, w pewnym momencie pojawiła się kobieta z dzieckiem, Maciusiem, który nawet był w moim wieku. Jak się potem okazało, była to Żydówka. Podejrzewam, że z racji tych kontaktów z organizacją, która organizowała również ucieczki Żydów z getta, mama prawdopodobnie zgodziła się zakwaterować u nas tych dwoje. Ten chłopiec był dla mnie zbawieniem. Wreszcie miałem kolegę, w dodatku miał on coś, co do dzisiaj w oczach mi stoi – piękny model, metrowej długości, statku pasażerskiego, precyzyjnie wykonany. Był to prawdopodobnie model „Batorego”, naszego flagowego statku linii pasażerskich. To był dla mnie raj. Ale niestety, proszę sobie wyobrazić, nie było mi dane długo z nim przebywać. Otóż my, jak już wspomniałem, uciekaliśmy do piwnic domu przy placu Inwalidów 3. Te piwnice były płytkie, miały tylko dziesięć schodów, więc piwnica, prawdę powiedziawszy, była na wierzchu. Każdy zawsze brał pod uwagę, że jeżeli nastąpi uderzenie bomby czy pocisku artyleryjskiego, to taki dom, jak się zwali, to ta piwnica stanie się grobem tych ludzi, którzy się tam zbierali, a zbierało się ich masę, bo w czasie alarmu z tego wielkiego, czteropiętrowego domu zbiegali tam wszyscy mieszkańcy i jeszcze my z okolicznych budynków. Po drugiej stronie alei Wojska Polskiego, przy placu Inwalidów, jest blok mieszkalny spółdzielni mieszkaniowej, w którym piwnice były głębokie, takie, że znajdowały się całkowicie pod ziemią. To ten dom na placu Inwalidów, w którym dziś jest bank PKO. Ta nasza współlokatorka ze swoim synem Maciusiem tam właśnie uciekała i zawsze mówiła do mojej matki: „Pani Ireno, niech pani ze mną idzie, tam są głębokie piwnice, tam jest bezpiecznie, naprawdę, tu jest płytko, jak uderzy, to wy zginiecie od razu”. Mama odpowiadała: „Tak, ale my musimy przebiegać przez tę aleję Wojska, oni tam strzelają”. Te kule już tam nie miały takiej siły, może by tylko guza nabiły, jeżeli by trafiły, ale mogłyby też zabić. W każdym razie mama mówiła: „Tu jest bezpiecznie, tymi ogrodami nie wychodzimy w pole ostrzału”. „Ale tam jest bezpiecznie, bo jest głęboko”. Mama nie dała się namówić i kontynuowaliśmy schodzenie. Proszę pamiętać, że te alarmy były co chwilę i codziennie, raz dłużej, raz krócej. To było coś, co było naszą codziennością. Natomiast ona biegała tam. Taki alarm powodował, że ludzie się grupowali i kurczyli z przerażenia, gdy wyła ta syrena. Straszne wrażenie wywierała broń rakietowa, której używali Niemcy, nazywana „krowami”. To było nieduże działo – można je zobaczyć w Muzeum Wojska Polskiego. Przed wystrzeleniem pocisku wydawało z siebie wycie, które brzmiało jak bardzo głośny ryk krowy. Pamiętam do dzisiaj, jak to wyło. Ta „krowa” przerażała, bo było wiadomo, że jak przestanie wyć, to się zacznie. Waliło różnie, czasami było słychać wybuchy, czasami nie, w zależności od tego, jaki kierunek ostrzału Niemcy obrali. Któregoś dnia straszny huk się rozległ. My w piwnicach byliśmy przerażeni, siedzieliśmy, nie wiedząc, co się stało. Kiedy usłyszeliśmy alarm odwoławczy, ludzie wychodzili i wszyscy się rozglądali, czy ich dom stoi. Nasz stał. Ale co tu się stało, że walnęło tak gdzieś głęboko? Kiedy wróciliśmy do domu, spojrzeliśmy przez okno na drugą stronę ulicy i zobaczyliśmy, że dom przy Mickiewicza 25, do którego biegała i chowała się nasza sąsiadka, jest zwalony. Uderzył w niego chyba pocisk artyleryjski. Jak Pani wie, tutaj były działa, które były bardzo wielkie. W parku Sowińskiego stało takie działo samojezdne, które miało ogromne pociski. Zniszczenia, jakie powodowało, były równe zniszczeniom bomb lotniczych. Ten dom został w ten sposób zniszczony, Maciuś i jego mama zginęli. Wiele lat potem, bo w latach 50., odbudowywano ten budynek, dokopano się w tych gruzach do piwnic, nie widziałem tego, ale mówiono, że znaleziono właśnie szczątki małego dziecka, gdzieś na nocniczku, doszliśmy do wniosku, że to właśnie Maciuś. Taka smutna historia, ale to był drugi moment, w którym uznaliśmy za łaskę niebios, że żyjemy. Takich momentów po wojnie naliczyliśmy osiem, gdzie mogliśmy zginąć, a przez przypadek nie zginęliśmy.

Czy ta kobieta z dzieckiem przebywali w państwa mieszkaniu?

Tak, w jednym z pokojów, bo mieliśmy czteropokojowe mieszkanie, w którym mieszkaliśmy we trójkę. Właściwie we czwórkę, bo z dziadkiem jeszcze, który w 1944 roku zmarł. Pamiętam jego pogrzeb. Dziadka na Powązkach pochowaliśmy.  Nie zarejestrowałem tego momentu, kiedy się ona pojawiła, bo się tym nie interesowałem. Na huśtawce cały czas się huśtałem. Podejrzewam, że ona się pojawiła po śmierci dziadka. Kiedy on odszedł, zwolniło się miejsce. Widocznie to był jakiś układ, nie wiem dokładnie. Pamiętam tylko tyle, że ona przebywała u nas bardzo krótko i jeszcze tak tragicznie zginęła. Uratowała życie, uciekła z getta, a tutaj takie nieszczęście.

Takie były losy. A cóż z nami? Powstanie Warszawskie, alarmy, to do schronu wchodzimy, alarm odwoławczy, wychodzimy i patrzymy, jakie straty. Któregoś dnia usłyszałem coś zupełnie nowego. Siedzimy stłoczeni w piwnicy, ale zamiast alarmu odwoławczego słyszymy jakiś dziwny język. Opowiadam to, co pamiętam, bo mogę ubarwić wiedzą, którą znam, ale nie, będę opowiadał to, co słyszałem. Słyszę jakiś obcy język, wrogi mi, przypominający szczekanie psów. Tak mi  się to kojarzyło po tym aresztowaniu syna gospodyni z naszego domu, kiedy język niemiecki, gdy gestapowcy wrzeszczeli, łączył się ze szczekaniem ich dobermanów, bo oni zawsze z tymi czarnymi dobermanami przychodzili. Ten język i to szczekanie to był dla mnie jeden język. Wtedy znowu usłyszałem ten obcy język. Co się okazało? Dom został otoczony przez Niemców. Wszyscy przerażeni. Zapanowała cisza, za chwilę rozległ się gwar. Ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Po prostu skończyło się Powstanie. To był 2 października i zaraz po zakończeniu powstania nastąpił taki końcowy nalot. Zostaliśmy otoczeni. Pamiętam jak dziś, matka mnie wzięła na ręce, dzięki temu, że byłem nie za duży, można było mnie nosić, wygoda w tych warunkach była duża. Wchodziliśmy po schodach. Ten obraz do dziś mam przed sobą. Drzwi od klatki schodowej, którą wychodziliśmy na zewnątrz, miały automat do samoczynnego zamykania. Stał niemiecki żołnierz, kolbą trzymał te drzwi nad głowami wychodzących ludzi. Nie wiem, co rodzice czuli, ale mnie się groza udzielała.

Ojciec też był wtedy z wami?

Tak, cały czas. To „wujek” był. W każdym razie Niemiec trzymał te drzwi i – proszę sobie wyobrazić – kiedy matka ze mną na ręku się zbliżała, on, jak mnie zobaczył, uśmiechnął się do mnie – ja tego nie zapomnę – i palcem dotknął mojego nosa, jak się tak do małych dzieci podchodzi z taką sympatią, coś po niemiecku mówił, śmiał się. Ten obraz śmiejącego się Niemca pozostał na długo, dopóki nie pojawiłem się tu, w Dulagu, żeby była jasność. Już dobrnęła moja opowieść do momentu, który się wiąże z tym miejscem.

Kiedy wszystkich wyciągnięto z piwnic, a dom był ogromny, ludzi cała masa, zgromadzono ich na tym podwórzu. Harmider, ludzie coś krzyczeli, Niemcy ich nie puszczali. Wyszliśmy z domu tak, jak staliśmy, zwłaszcza my, ale ludzie z tego domu to w ogóle się nie ubierali. My to przynajmniej przez te ogródki musieliśmy przebiec, więc byliśmy ubrani. Pamiętam, miałem kurteczkę z foki i taką pilotkę szmacianą, mama miała natomiast to, co posiadała najdroższego, futro karakułowe. Żeby go nie zdjęli z niej i nie ukradli, to nakładała na nie taki granatowy fartuch roboczy. Ojciec też był jakoś ubrany. Jedzenia nie mieliśmy, ale byliśmy ciepło odziani, bo w październiku to już było chłodnawo. Inni byli tylko w marynarkach, bo zbiegli z piętra do piwnicy. W każdym razie rwetes był okropny. Uformowano z nas kolumnę i wyprowadzono z tego podwórka ulicą Lisa-Kuli. Dokładnie tego nie pamiętałem, zapamiętałem dopiero miejsce, gdzie się zatrzymaliśmy. To był kościół św. Stanisława na Woli, parafia św. Wojciecha. Byłem tam nawet niedawno, żeby zobaczyć.

Pamiętam moment, kiedy tam dobrnęliśmy, ten tłum ludzi. Zatrzymaliśmy się. Usiadłem na schodach. To był punkt zborny, sprowadzano do niego ludzi z różnych miejsc. Teraz starałem się troszkę więcej dowiedzieć. To był właściwie czas gromadzenia Żoliborza, Mokotowa. Żoliborz generalnie zasilił ten pochód. Po jakimś czasie z zebranych ludzi uformowano takie kolumny, w których było, wcześniej tego nie liczyłem, po cztery-pięć osób: wśród nich matka, ojciec – „wuj” mój, tak go będę nazywał, dlatego że to się ciekawie skończyło i ja, po lewej stronie, trzymany za rękę, w tej pilotce. Pogoniono nas na piechotę, niezbyt szybko, ale stanowczo. Poprowadzono w stronę Pruszkowa. Przyszedłem do Pruszkowa na piechotę, innych dowożono, o czym się dowiedziałem dopiero niedawno. Pozwoliłem sobie zażartować, że ktoś powinien zwrócić mi za ten bilet, bo szedłem na piechotę. W każdym razie myśmy szli drogą, nie pamiętam którą. Wchodziliśmy wejściem – mnie się kojarzyło z tą bramą tutaj, ale nie jestem pewien, sądzę, że tutaj dowożono ludzi koleją. Chyba szliśmy wzdłuż kolei, tak mi się to przypomina, po lewej stronie tę kolej mieliśmy, ale muszę powiedzieć, że ten obraz jest zatarty. Z drugiej strony szli jeńcy polscy, oni byli prawdopodobnie prowadzeni do Warszawy, żeby pomagać w dewastacji miasta, niszczeniu go, bo Niemcy nie daliby rady sami tej naszej stolicy zdewastować tak, jak zdewastowali. Oni mieli prawdopodobnie jakieś jenieckie prawa. W momencie, kiedy nasza kolumna mijała się z taką kolumną jeńców, niezbyt długą, a ja szedłem po lewej stronie, czyli byłem między tymi kolumnami, blisko, jeden z jeńców wyjął bochenek chleba i wcisnął mi do ręki, ja to złapałem. Matka jak zobaczyła, chwyciła ten bochenek, schowała, ludzie się zorientowali, zaczął się wielki tumult. „Niech pani da! Jesteśmy głodni!”, straszna sprawa, wszyscy byliśmy wygłodzeni, walczyliśmy o życie, o zdrowie, o jedzenie. Dotarliśmy do Dulagu troszkę nieświadomi tego, co to w ogóle jest, przecież tego nie wiedzieliśmy, być może ci, którzy byli w ogniu Powstania, w organizacjach powstańczych, to się orientowali, że w Pruszkowie, w dawnej zajezdni kolejowej, w Zakładach Naprawy Taboru Kolejowego, zorganizowano taki obóz przejściowy. Zresztą jest to miejsce historyczne – pozostałość po Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Może jacyś ludzie byli świadomi, my nie wiedzieliśmy, gdzie nas pędzą i po co. Na pewno opowieść moich rodziców byłaby barwniejsza, jeśli chodzi o nastroje i niepokoje, moja, dzieciaka, to była taka sobie, szedłem i już. Kiedy dobrnęliśmy tutaj, moja pamięć właśnie sięga tego miejsca, gdzie nas umieszczono. Wiem, że tutaj – o czym przeczytałem niedawno – były punkty selekcji, odrywano dzieci od rodziców, ojców od rodzin i tak dalej, dokonując podziału, kto na roboty, kto do obozu. Jakoś tak się udało to przetrwać, że w jednej z tych hal znaleźliśmy się w komplecie.

Halę tę pamiętam jako wielką, wysoką przestrzeń z bodajże dwoma kanałami, nieprawdopodobnie śmierdzącymi, bo pełnymi ekskrementów, tłumem ludzi, brakiem miejsca, gdzie można było usiąść, godzinami staliśmy, a przecież dopiero co szliśmy. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem się utrzymać, zwłaszcza że – jak wspomniałem – kondycji byłem marnej. W jakiś sposób znaleźliśmy skrawek miejsca, przy kupie śmierdzących odpadów, być może dzięki temu było tam więcej przestrzeni, bo nikt tam prawdopodobnie nie mógł wytrzymać. Tak więc wylądowaliśmy przy tej kupie śmierdzących odpadów, blisko tego miejsca, gdzie były schody do pomieszczeń RGO i chyba jakiegoś ambulatorium, ale nie pamiętam tego dokładnie. RGO pamiętam, bo tam nas karmiono, przywożono  kartofle. Dzisiaj ktoś może pytać, jak to możliwe, czy to można wytrzymać. Nawet jeden z tych panów opowiadał o tym, że jak załatwiano potrzeby fizjologiczne, nie było barier, niczego. To jest to, czego nie da się opisać i generalnie się nie opisuje, tak samo ze zmarłymi ludźmi. Nie wchodzi się w szczegóły, po prostu mówimy, było tak i już. Niemniej jednak na pewno było to coś tragicznego. Ta kupa śmierdzących odpadów po raz trzeci uratowała nam życie. Już pominę codzienność, bo chyba to były jedynie dwa dni pobytu. W każdym razie doszło do tego, że w pewnym momencie, po pierwszej wysyłce, opróżniła się nieco ta hala, weszli Niemcy, gestapowcy z psami i taką małą świtą, chyba jakichś folksdojczów, którzy znali język polski i idąc wzdłuż ludzi leżących przy ścianie – były to z reguły rodziny, na końcu my przy tej śmierdzącej kupie odpadów – dokonywali selekcji. Jak znaleźli młodą kobietę, to ją wyciągali, nie bacząc, czy są dzieci, czy nie, podobnie z mężczyznami. Wielu z tych ludzi było starych, chorych. Mój „wuj” i moja matka, jak zobaczyli ich idących i kolejno wyciągających jakieś osoby – to się wiązało z jakimiś tragediami, słychać było krzyki, płacz, wrzask rozdzielanych dzieci, to był tragiczny, przerażający moment, ja również odbierałem to ze strachem – szybko się zorientowali i tę kupę śmieci, odpadów rozgrzebali i mnie tam wsadzili, zasypując. Do dzisiaj czuję smród tych odpadów, a jeszcze mama na mnie wręcz usiadła. Zniknąłem, jak to się mówi, z pola obserwacji. „Wuj” się położył, zarośnięty – trzeba o jednej rzeczy pamiętać, wyglądaliśmy strasznie, jak obdartusy; mama, co prawda w futrze karakułowym, ale na wierzchu w tym fartuchu. Moja mama była młodą kobietą, urodziła się w 1905 roku, a mieliśmy rok 1944, więc była młoda, do tego jeszcze bardzo przystojna, co też jej zresztą gdzieś tam pomogło, ale to w powrotnej drodze. Ojciec się przewrócił, rozłożył ręce i leżał. Niemcy niczego się nie bali, mogli wszystko zrobić, mogli zastrzelić, mogli wyrzucić, mogli wywieźć, tylko jedna rzecz ich przerażała – tyfus. Tyfus to było coś, co było ostatnią nadzieją mojego „wuja”. Jak Niemcy do nas doszli, zapytali: „Dzieci macie?”, „Nie, nie mamy” – odpowiedziała zdecydowanie moja matka. Moja matka była bardzo zdecydowaną osobą, mój ojciec był łagodnym człowiekiem, a matka była bardzo zdecydowana, chyba trochę po niej tych cech odziedziczyłem. Od razu powiedziała: „Nie mamy żadnych dzieci”. „A ten, kto to jest?”. „To jest brat mojego męża, który zginął na froncie”. „A co on tutaj tak?”. „Jest chory na tyfus”. „Na tyfus?”. Od razu się odsunęli, rozejrzeli i odeszli. To był ten trzeci czy czwarty raz, już nie pamiętam, kiedy uniknęliśmy najgorszego. Wygrzebała mnie matka z tych śmieci, oczyściła, jeśli można tak powiedzieć. „Wuj” się rozejrzał, udała mu się ta mistyfikacja, ale nie do końca, gdyż autentycznie zachorował na tyfus, o czym jeszcze nie wiedział.

Pomijając szczegóły, bo dokładnie wszystkich nie znam, gdyż byłem dzieciakiem, wiem tylko tyle, że była ogromna pomoc ludności Pruszkowa – karmili, wyciągali. Nam się to nie udało, mój kolega rówieśnik, który tutaj był, miał okazję skorzystać z tej pomocy i wyciągnęli go z tego obozu i tu został, a my doczekaliśmy się momentu wywiezienia nas.

Czy mogę jeszcze zapytać, co z pobytu w obozie  utkwiło Panu w jakiś sposób w pamięci?

Pamiętam to, co opowiedziałem, tych gestapowców idących tutaj, oni chyba nie mieli dobrej sławy. Nie wiem tego, ale to było bardzo przerażające, ta kupa gnoju, te kanały pełne ekskrementów, śmierdzące, nie pamiętam, jak załatwiałem swoje potrzeby, pewnie sikałem do tych kanałów, dzieckiem byłem, to mi więcej uchodziło, że się tak wyrażę, łatwiej mi było. Pamiętam również te schodki, wejście do pomieszczenia, gdzie znajdowało się RGO, gotując kartofle, a raczej przywożąc je i rozdając. Wiem, że tu był problem, to mi też utkwiło, z jedzeniem tego wszystkiego, bo wyszliśmy tak, jak staliśmy i nic nie mieliśmy, żadnej łyżki ani miski. Pamiętam, że miskę udało nam się zdobyć – mama dostała ją od niemieckiego żołnierza. Jedzenie było tragiczne, chwała Bogu, że nie lubiłem jeść, chociaż efekty tego były bardzo groźne, jak się później okazało. W każdym razie pamiętam to RGO. Właściwie byłem niepuszczany przez matkę na krok, nigdzie, cały czas mnie zakrywała i chowała, tak więc – mogę powiedzieć – szczegółów nie pamiętam, dopiero późniejsze rzeczy z pociągu.

Pamięta Pan jak była rozdawana żywność? Czy rodzicom udało się zdobyć jakieś naczynie?

Rodzice stali w kolejkach i dostawali jakieś potrawy – też mi się powiedziało – zupę. Przygotowywało ją to RGO. To RGO pamiętam, wiem, że miało wielki wkład w ogóle w pomoc. Pamiętam tylko, że szło się po schodkach po te kartofle albo po zupę, którą prawdopodobnie w tym miejscu przygotowywano. Pamiętam, że podkradałem kartofle, ale te kartofle były surowe, czyli – mówiąc szczerze – raczej nieprzydatne. Jak wiadomo, surowych kartofli jeść nie wolno.

W pewnym momencie dano sygnał do wyprowadzenia nas. Wszyscy powoli zaczęli wstawać z tego muru, grzebać się. My na końcu. Poprowadzono nas na rampę, na peron, i zaczęto nas ładować do wagonów towarowych, takich charakterystycznych, z małymi okienkami. Te okienka pamiętam, w Muzeum Kolejnictwa takie wagony stoją. Cherlawe były te wagony towarowe, służyły raczej do przewożenia bydła, tak mi się wydaje. To były lekkie wagony z małymi okienkami. Ponieważ my byliśmy na końcu, więc wciskano nas do zapełnionego już pociągu. To, że byłem z matką, że byłem taki mały, wywoływało u ludzi odruchy pomocy. Myślano może, że jestem młodszy, a ja miałem już wtedy prawie sześć lat. Wepchnięto nas do jednego z tych wagonów i zaczęła się gehenna, muszę przyznać, odbierana przeze mnie źle. Nie dość, że tłum ludzi, smród straszny, jeszcze na początku drogi to może mniej, ale już pod koniec podróży, tej, która się ciągnęła, było strasznie. Ludzie musieli przecież załatwiać, przynajmniej w jakimś stopniu, swoje potrzeby fizjologiczne. Jechałem wciśnięty w kąt, z twarzą wepchniętą w łachy różnych ludzi, nic nie widziałem, starsi to mogli jeszcze wyjrzeć przez to malutkie okienko. To się toczyło, jechało, drzwi – takie rozsuwane – były zatrzaśnięte. Pani sobie wyobraża, jak to było. Smród był taki, ja z twarzą wciśniętą w łachy, przygnieciony, to była tragedia. To się toczyło. Głównym tematem rozmów, jeżeli tak to można powiedzieć, było pytanie, dokąd jedziemy. Ktoś powiedział, że jedziemy do Oświęcimia. Jak Oświęcim, to już wszyscy wiedzieli wszystko, że niebawem skończy się nasz żywot. Mnie samemu to nic nie mówiło, ale moim rodzicom wszystko. Jechaliśmy, jechaliśmy, toczył się ten pociąg, stawał, ruszał, w końcu się zatrzymał. Ta podróż trwała cały dzień albo półtora dnia, tego nie pamiętam. Załadowano nas chyba wieczorem albo po południu, ciemno było, bo o tej porze roku to już w godzinach popołudniowych ciemno było się robi. Zatrzymał się i stał, nie wiadomo było, co się dzieje. To pamiętam. Już w ogóle byłem przytruty tym smrodem i tym wszystkim, zmęczony, zasypiałem prawdopodobnie, bo pewne fragmenty mi uciekały. W pewnym momencie drzwi z hurgotem się otworzyły. Łup! Niemcy wołają: „Wysiadać! Raus, raus, raus!”. Ludzie zaczęli wysiadać, przed nami była łąka, jakaś taka trawiasta. Jak się potem okazało, podmokła trochę. Wylądował cały ten pociąg, masa ludzi wylądowała na tej łące i stała tam. Było o tyle dobrze, że powietrze było świeże, choć czuło się chłód i wilgoć. Wszędzie chorzy, starzy, dzieci. Takich jak ja była cała masa. Obraz nędzy i rozpaczy. I tak staliśmy. Nie pamiętam, jak długo, ale chyba długo staliśmy. Pojawili się Niemcy z tłumaczami i powiedzieli: „Uwaga, kto ma tutaj rodzinę, może iść do rodziny!”. Kto by jej nie miał? Cały ten tłum ruszył w niewiadomym kierunku, choć trzeba powiedzieć, widoczne były zabudowania. U nas powstał pewien problem – ojciec był już zaatakowany przez tyfus, ledwo szedł, nie miał siły. Ludzie pytali: „Gdzie my jesteśmy?”. W końcu gdzieś tam idący z przodu zobaczyli tabliczkę „Miechów”. Pod Krakowem jest Miechów. Wylądowaliśmy w Miechowie pod Krakowem. Wtedy wszyscy rzucili się biegiem w stronę tego miasta. My szliśmy wzdłuż torów, przy których wysiedliśmy. Matka szybko się zorientowała, że ojciec nie ma szans gdziekolwiek zamieszkać, bo nie zostanie wpuszczony przez mieszkańców ze względu na tyfus. Trudno było to ukryć. Trzeba było szukać jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy się zakwaterować. Nie wiedzieliśmy, że Miechów był zajęty przez Niemców. Wszyscy poszli do miasta. Proszę sobie wyobrazić, miasto maleńkie i ten tłum warszawiaków tam się władował szukać mieszkania. Tłum zniknął w mieście, gdzieś tam przenikał przez te budowle i gdzieś ci ludzie się rozproszyli. My natomiast zostaliśmy przy tych torowiskach i tak szliśmy, szukając miejsca, gdzie możemy zamieszkać. W pewnym momencie pojawiła się nastawnia kolejowa, wysoki budynek, gdzie – jak wiadomo – na górze są te wszystkie urządzenia do zmiany zwrotnic, a pod spodem jest jakieś pomieszczenie, i myśmy tam dobrnęli. Kiedy otworzyliśmy drzwi, z góry zszedł kolejarz: , „A co wy?”. On się dobrze orientował, kim my jesteśmy, pracował na kolei. „Chodźcie, chodźcie, co z wami?”. My mówimy, że taka jest sytuacja. „Tak, widzieliśmy”, „Ale my nie możemy pójść do miasta, bo mój mąż jest chory i nie może się z ludźmi kontaktować”. Ojciec już ledwo się trzymał na nogach. „Oj dobrze, dobrze, czekajcie”. Zostaliśmy tam w takim miejscu roboczym, które mnie zafascynowało. Były tam różne niezwykłe rzeczy, ale najważniejsza była krowa. Pierwszy raz miałem kontakt z żywym stworzeniem.

Krowa? W tym pomieszczeniu?

Tak, krowa. To było, wie Pani, takie pomieszczenie robocze, schody na górę prowadziły do nastawni. Tam ten człowiek pracował i miał miejsce do spania. Tam żył, a niżej była taka stodoła, śmieciarnia taka, i ta krowa tam stała. Byłem nią zafascynowany. Tylko się zorientowałem, gdzie ojca położyć. Ten kolejarz powiedział: „Wie pani co, nie mam tu łóżka żadnego, ale mam trumnę bez wieka, wieko gdzieś się zapodziało, ale jest trumna. To bardzo dobre miejsce do leżenia. Krowie zabierzemy trochę tej słomy, wymościmy tę trumnę i mąż tu będzie leżał”. I tak się stało, zrobili miejsce, położyli tę trumnę, wymościli ją słomą i „wuja” tam położyli. Był w tragicznym stanie. Tyfus, żadnych lekarstw ani jedzenia. Ten kolejarz był bardzo pomocny, coś nam z domu przynosił, ale matka wiedziała, że nie możemy tam długo przebywać, koniecznie musimy znaleźć sobie jakieś lokum. Kolejarz obiecał, że będzie się ojcem opiekował, przy czym ta opieka, według matki, jak potem mówiła, przypominała oczekiwanie na jego śmierć. Ku mojemu niezadowoleniu musieliśmy wyjść. Najbardziej żal mi było tej krowy – można było ją dotknąć, popatrzeć. Coś fascynującego.

Poszliśmy do miasta poszukać wolnego kąta. Od miejsca do miejsca chodziliśmy i nie mogliśmy znaleźć żadnego lokum. Aż w pewnym momencie zapukaliśmy do dobrze wyglądającego parterowego budynku, otworzyła nam jakaś kobieta. Matka powiedziała, że jesteśmy z Warszawy, że nas przywieźli, zapytała, czy kobieta mogłaby nas tu zakwaterować. „Nie, nie ma mowy!”. W pewnym momencie pojawiła się młodsza, jak się potem okazało, jej córka: „Ale dlaczego nie?”, „Nie, niech sobie idą, przecież wiesz, że nie można!”. Stoimy tak przy tych otwartych drzwiach i pojawia się niemiecki oficer. Przerażenie. Byłem już wyczulony na tych Niemców, bo miałem swoje doświadczenie: aresztowanie syna gospodyni, cały Dulag, gestapowców też widziałem. Nawet ten uśmiech Niemca, który nas wyprowadzał, troszkę zbladł w mojej pamięci. Pojawił się Niemiec, elegancki facet, jak się potem okazało, porucznik Wehrmachtu, który spojrzał na mnie, na matkę i powiedział: „Nie, proszę zakwaterować!”. Te baby niechętnie, ale nas przyjęły. Dom ciepły, czysty, elegancki, bo to była kwatera Niemca. To było miejsce dowódcy, tego oficera. Kazał nas umieścić w takim małym pokoiku na końcu i znowu uśmiech losu – Niemiec pomógł nam się znaleźć w dobrych warunkach i tak przetrwaliśmy. Odtąd nasze życie polegało na lataniu pomiędzy domem a tą nastawnią, żeby ojca pielęgnować. Ojciec wcale nie miał zamiaru umierać, jak się okazało. Leżał tam sobie z tą krową, dróżnik mu przynosił jedzenie i – proszę sobie wyobrazić, już uproszczę całą sprawę – przeżył. Bez lekarstw przeżył. Znowu uśmiech losu. Podkreślam te punkty, te momenty, bo to są przecież jakieś nieprawdopodobne rzeczy. Przeżył to wszystko. Kiedy tam jeszcze nie przyszła zima, kiedy jeszcze nie było zbyt mroźnie, to oczywiście krowa była wyprowadzana przez tego dróżnika na pole. Oj, to był raj, chodziłem z tą krową, ta krowa to był mój jedyny kontakt z innym życiem, niż miałem, przecież byłem samotnikiem, nikogo nie widziałem, ptaszka nie widziałem, bo w Warszawie bomby, wybuchy, psy tam może gdzieś latały. To było żywe stworzenie, które miałem tak blisko siebie. To było coś fenomenalnego. Już będę bardzo skracał sprawę.

Dawało się słyszeć takie odgłosy z daleka, jak nadchodząca burza, dla mnie to była nadchodząca burza, buczało gdzieś daleko. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to front się zbliża, rosyjskie wojska. Rosyjska armia już się zbliżała do Krakowa, do Miechowa. Niemcy, którzy tam stacjonowali, byli w popłochu. Tu trzeba powiedzieć, że nasz porucznik rzadko chyba się pojawiał. Ostatnie wydarzenie, które mi się zatrzymało w pamięci, to były święta Bożego Narodzenia, a właściwie przygotowania do nich.

Proszę powiedzieć, jak to wyglądało?

Tak to wyglądało, że w tej kwaterze dla Niemca było normalnie jak w domu. On miał pełną aprowizację. Te dwie kobiety – matka z córką – obsługiwały go. Ta córka prawdopodobnie cieszyła się jego sympatią. Nie chcę jednak wchodzić w szczegóły, bo nie znałem ich i byłem za mały, żeby to umieć odczytać. Niemniej jednak on zaopatrywał ten dom. Ta kobieta to była taka pięćdziesięciolatka, wredna – to trzeba od razu powiedzieć. To ona przygotowywała wigilię, np. robiła ciasto.

I wspólnie spędzili te święta? A państwo, co robili?

Tak. My w tym nie uczestniczyliśmy. Oni razem, ale podejrzewam, że już nie był to czas, kiedy ten Niemiec był w dobrym nastroju, bo – jak powiedziałem – huczało z daleka, czyli zbliżał się front, i nerwowość wśród Niemców była ogromna. Jeszcze taki śmieszny epizod. Mianowicie myśmy siedzieli w swoim pokoiku, a ona robiła ciasto. To ciasto miało chyba obsłużyć większą liczbę tych Niemców. Nie wiem, dlaczego to zapamiętałem, ale akurat z 60 jaj, 60 jaj było wbitych. Oczywiście wszystkie najlepsze produkty, jakie można było wtedy zdobyć. I proszę sobie wyobrazić, ona to robi, z kuchni takie zapachy się rozchodzą, a w pewnym momencie rozlega się ryk, jakby zranionego jakiegoś zwierzęcia. Wyskakujemy, do tej kuchni pędzimy, a ta stoi przerażona i wrzeszczy. Okazało się bowiem, że do tego ciasta zamiast proszku do pieczenia wsypała proszek do prania i całe ciasto zmarnowała. Zdawała sobie sprawę z tego, bo dzisiaj to ciasto zmarnowane można wyrzucić na śmieci i kupić nowe, a wtedy to były inne czasy. Proszę sobie wyobrazić, ona dostała szału, zresztą ku naszej satysfakcji, bo była niemiła dla nas, a i sami mieliśmy chrapkę na okruchy tego ciasta. W każdym razie matka mnie złapała i na wszelki wypadek uciekliśmy do nastawni kolejowej, do ojca, żeby nie miała okazji na nas wyładować sobie swojej złości. Takie to były czasy, oprócz wojen i tego nieszczęścia, to życie normalnie się toczyło.

Czy ta kobieta dawała trochę jedzenia państwu?

Dawała, bo Niemiec kazał jej dawać.  Prawdopodobnie wziął na siebie konsekwencje tego, że nas przyjął. Trzeba było nas nakarmić, więc trochę ona nas karmiła, trochę ten kolejarz nas karmił. Zdarzały się i inne źródła tego utrzymania, oczywiście niewystarczające. Ale ojciec przeżył i ja też nie umarłem, choć powinienem, bo byłem bardzo wycieńczony w gruncie rzeczy. Na szczęście troszkę się podreperowałem. Niemcy – pamiętam to – byli już bardzo zaniepokojeni tym frontem i zaczęli się okopywać. Musiałbym tam kiedyś pojechać, zobaczyć, bo teraz na starość to mi wracają te wspomnienia, chociażby dzisiaj. Był tam jakiś skarb, w tym Miechowie, i oni od strony wschodniej robili okopy. Byłem tym przerażony, te okopy na moją wyobraźnię działały, bo oni w nich siedzieli, coś wypatrywali, miało to potem jeszcze znaczenie. Front się zbliżał, słychać było jakby odgłosy burzy, jak ja to nazywałem. Dźwięki były coraz wyraźniejsze, już nie takie grzmoty, ale pojedyncze uderzenia artylerii. Tam, jak się potem dowiedzieliśmy, był atak armii pancernej, czołgi szły tym szlakiem. To był front ukraiński. Już tego za dobrze nie pamiętam, w każdym razie stawało się niebezpiecznie. Szybko się zorientowaliśmy, że niebawem to miejsce będzie przedmiotem ataku, z powietrza i tak dalej. Tak się stało. W powietrzu pojawiły się samoloty rosyjskie i były to myśliwce. Przeciw nim wystartowały samoloty niemieckie i nad Miechowem toczyły się walki powietrzne, a my z pierzyną, którą ojciec był przykryty, bo mu ją kolejarz załatwił, my z tą pierzyną pod pachą uciekaliśmy z miasta, żeby nie paść ofiarą bombardowania. Po takiej skarpie, pamiętam jak dziś, zbiegaliśmy. To już był styczeń, było już nawet troszkę śnieżnie, leżały płachty śniegu, więc ta pierzyna stanowiła bardzo dobre zabezpieczenie, kamuflaż, myśmy się kładli bowiem na ziemi, jak widzieliśmy te samoloty, przykrywaliśmy się tą pierzyną, głowy wystawialiśmy i patrzyliśmy na walki samolotów nad nami. Tak to było, człowiek się przyzwyczaił do tego wszystkiego, ale front stawał się groźny i coraz bliższy, wszystko wskazywało na to, że niebawem wejdą tutaj Rosjanie. Niemcy już to poczuli, zaczęli zwijać manatki i uciekać. Oficer był znikł, jak to się mówi, z pola widzenia, a my, ojciec i matka, „wuj” i matka, też doszliśmy do tego, że musimy stąd wiać. Ale gdzie? Z domu, z miasta. Miasto jest zwykle przedmiotem bombardowań. Proszę sobie wyobrazić, złapaliśmy, co mieliśmy, tę pierzynę, która była ważniejsza niż cokolwiek innego, bo dawała w zimie ochronę. Uciekaliśmy z miasta. Te okopy były dla mnie miejscem magicznym, miejscem, gdzie krył się wróg. Te umocnienia są zawsze kopane takimi załomami, nie w jednej linii, więc za każdym załomem, jak biegliśmy, bałem się, że wskoczymy na Niemców. Niemców się panicznie bałem po tym wszystkim, po tej całej gehennie wojennej. Uciekaliśmy tymi transzejami, wyszliśmy z miasta i już była, pamiętam jak dziś, noc. W całkowitej ciemności, wędrując w nieznanym kierunku, wędrując jak zwierzaki, nie wiedzieliśmy, gdzie w ogóle idziemy. W pewnym momencie w tych piekielnych ciemnościach – nie było w ogóle gwiazd, nic, ciemno, księżyca nawet nie było – natknęliśmy się na jakiś budynek. Rodzice zaczęli obmacywać ściany, żeby znaleźć, gdzie są drzwi. Znaleźli drzwi, zaczęliśmy do nich łomotać. Nikt, nic, a tu już hurgot pędzących pojazdów wojskowych. Niemcy prawdopodobnie gnali gdzieś z linii frontu, uciekali w stronę Miechowa, a za nimi pędziły, jak się potem okazało, czołgi, my na linii tego wszystkiego i ten łomot cholerny. W końcu zaczęła matka z ojcem wrzeszczeć: „Otwórzcie, otwórzcie!”, i w pewnym momencie drzwi się otworzyły, ktoś złapał nas i wciągnął do środka. Znowu nie widzimy kto, nie widzimy gdzie, zaduch, tłum ludzi, wepchnięto nas pod stół, zatrzaśnięto drzwi. Przerażająca cisza wewnątrz, a na zewnątrz nasilający się straszny łomot pędzących czołgów, bo ten dom, w którym myśmy się znaleźli, stał na linii frontu. Pamiętam jak dzisiaj, słyszymy przez te zamknięte drzwi krzyki niemieckie, wrzaski. Słychać je wyraźnie, a za chwilę te niemieckie głosy odchodzą, uciekają  i już słychać jazgot gąsienic czołgowych. To jest coś przerażającego. Że w tych ciemnościach żaden z czołgów nie wjechał w ten dom, nie zmiażdżył nas wszystkich. Oni nie strzelali, to był moment, kiedy tylko i wyłącznie się gonili. Ten łomot wkoło był przerażający, ale za chwilę już się oddalił i zapanowała cisza. Cisza w naszym kręgu, dalej był odgłos walk, po prostu znalazłem się na linii frontu. Wszyscy siedzieli jak trusie i bali się wyjść. Kiedy wreszcie, już nie mogąc wytrzymać tego smrodu, ktoś otworzył drzwi, był poranek. Wyszliśmy, wokół panowała cisza. Wszyscy wyszli. Było po wojnie. To było 17 stycznia. Miechów był wyzwolony tego samego dnia co Warszawa. Dla nas było po wojnie. Miechów zbombardowany, zniszczony dom, w którym mieszkaliśmy. Nastawnia stała, więc udaliśmy się do nastawni. Tam była ta krowa, moja przyjaciółka. Było bardzo sympatycznie, niczego się już nie trzeba było bać, bo było po wojnie. Doszły nas słuchy, że Warszawa też jest wyzwolona. Moja matka, niezwykle energiczna osoba, powiedziała: „Podobno Warszawy nie ma, podobno Warszawę zniszczono zupełnie”. Ojciec na to: „Niemożliwe, może nasz dom stoi”. „To wiesz co? Pojadę i zobaczę”. Młoda kobieta, niespełna 40-letnia, zostawia nas, żeby wyjechać do Warszawy. Jak się dostać do Warszawy? Pociągami z rannymi, i to z rosyjskimi żołnierzami. Poszła na dworzec, jechał pociąg, zatrzymał się, wsiadła do tego wagonu wojskowego i pojechała do Warszawy. To był koniec stycznia, początek lutego, my siedzimy przerażeni, nie wiemy, co będzie. Matka pojechała. Co się stanie? A tu puka ktoś… Wróciła, mówi: „Słuchajcie, nasz dom stoi! Jest nietknięty, tak jak wyszliśmy do tych piwnic po upadku Powstania, tak do dzisiaj stoi zamknięty, nasze wszystkie rzeczy są”. Zabraliśmy się wszyscy razem i na dworzec. Na dworcu już ten sam tłum, który przyjechał, wraca do Warszawy. Warszawiak rodowity to był cwaniak i twardziel taki, że to się nie da opisać. Przyjeżdża pociąg z rannymi, taki właśnie eszelon, tłum się rzuca, Rosjanie wyskakują z bronią, nie pozwalają wejść, pociąg pełen rannych, chorych ludzi. Matka z ojcem wiedzą, że my się nie wdrapiemy na dach czy na bufory, nie damy rady. Matka znajduje wagon, w którym taki młody sierżant chyba pilnuje wejścia do wagonu, wagony te same, takie rozsuwane, i prosi, żeby ją wziął. Prosi po rosyjsku: „Ja mam jeszcze męża i syna”, „O, nie haraszo”, ale ona nie poddaje się. „No dobra, chodźcie”. Wsadził nas do środka, na słomie leżeli ranni żołnierze, tragicznie. Dał nam kącik, gdzie jeszcze było wolne miejsce. Oczywiście, jak inni zobaczyli, że nas wziął do środka, to szturmem, to on wziął pistolet i zaczął strzelać w powietrze. Każdy siadał gdzie mógł, weszła masa ludzi, pociąg ruszył. W pewnym momencie dach nie wytrzymał ciężaru tych ludzi. Oni siedzieli na górze, niektórzy zwieszali nogi, było je widać przez te okienka. Dach zaczął się walić, a Rosjanin zaczął strzelać, ściągał za nogi ludzi z góry, oni spadali. Pociąg nie jechał za szybko, ale spaść z tej wysokości! Wie Pani, ta armia radziecka, te pomniki „czterech śpiących” [Mowa jest o Pomniku Braterstwa Broni upamiętniającym żołnierzy Armii Czerwonej, którzy zginęli podczas II wojny światowej na ziemiach polskich, postawionym w 1945 r. w Warszawie – przyp. red. ], trzeba było to przeżyć i zobaczyć, w jakim stanie byli ci ludzie, z jakim poświęceniem, z jaką determinacją ci biedacy, w gruncie rzeczy, gonili tę hołotę niemiecką z powrotem do tych Niemiec.

Dojechaliśmy do Warszawy, wysiedliśmy w centrum, przy dawnym Dworcu Głównym, którego już nie ma, to jest miejsce Dworca Śródmieście. Jak zobaczyliśmy Warszawę, to było nieżywe miasto, nie było miasta, same ruiny. Ale niech nikt nie myśli, że Warszawa nie żyła. A gdzie tam! Plac pełen ludzi, samochody wojskowe, wożenie, przewożenie: „Kto na Pragie, jeszcze dwie damy i odjeżdżamy”, na kupę i na pakę. Już Warszawa żyła, już był bigosik, już były pyzy, coś nieprawdopodobnego. My wybraliśmy inną drogę, riksze były i rikszą ruszyliśmy. Warszawa była troszkę inaczej skonstruowana niż obecnie, ale wędrując przez to miasto, morze ruin, niewyobrażalne morze ruin, wróciliśmy na Żoliborz. Żoliborz był w miarę jeszcze przyzwoitym stanie. Dom przy placu Inwalidów – Mickiewicza 25, został zburzony w czasie Powstania, ale 3,10 czy inne, stały. Także te nasze dwa małe domy, 19 i 17, stały. 17 był w jednej czwartej zburzony, ale jeszcze w czasie kampanii wrześniowej, kiedy spadła na niego bomba.

Powrót do Warszawy był w lutym?

Mamy meldunek 14 lutego, pierwszy meldunek powojenny w Warszawie. Mama pierwszy ruch zrobiła pod koniec stycznia. Koniec stycznia, początek lutego – zbadała sprawę, wróciła i zaraz pojechaliśmy do domu. 14 lutego 1944 roku wróciliśmy do Warszawy, dokładnie mam taki wpis meldunkowy w dowodzie osobistym. Niestety, mieszkanie było opróżnione. Dlaczego? Dlatego, że nowi mieszkańcy nie czekali na nasz powrót, tylko wyłamali drzwi i rozkradli wszystko, co myśmy mieli. A co to byli za mieszkańcy? Otóż, na ulicy Felińskiego, przy Dworcu Gdańskim, przed wojną były baraki, w których mieszkali bezdomni i różnego rodzaju tzw. lumpy. Oni też wrócili do swoich baraków, a baraki spalone, to gdzie poszli? Zasiedlili wszystkie okoliczne wille.

Moje przeżycie wojenne, na którym zakończę swoją opowieść, było takie: Przyszliśmy do domu, weszliśmy do mieszkania, było rozkradzione, z mebli został tylko duży stół, którego wynieść się nie dało, szafa gdańska, która też była za duża, kredens i takie łóżko z siatką, na którym matka mnie postawiła, stanęła przede mną razem z „wujem” i powiedziała: „Słuchaj, Tadziu, to nie jest twój wuj, to jest twój ojciec. Jak chcesz do ojca mówić? Tato czy papa?”. Powiedziałem: „Papa”, i do końca jego życia mówiłem do niego „papa”. Tak się dowiedziałem, że to był mój ojciec. Natomiast, jakie życie było? Nie mniej interesująca w sumie opowieść byłaby tutaj, ale już na tym zakończymy, bo skończyła się dla nas wojna.

Czy pani Łazarewicz, właścicielka domu, również wróciła Po wojnie do Warszawy? 

Tak ale dopiero po pewnym czasie, bo los ją wygnał z Warszawy na kilka lat, na tak zwane „ziemie odzyskane”.

Tak kończę swoją opowieść z tego epizodu wojennego, widzianego oczami dziecka i choć minęło tyle lat, obraz tamtych odległych już zdarzeń utrwalił mi się w pamięci dość wyraziście. Ale nie chciałbym przeżywać tego nigdy więcej i nikomu tego nie życzę!

Tadeusz Kurmanowicz po powrocie do domu w ubranku, które służyło mu przez cały czas wygnania i pobytu w obozie Dulag 121, 1945 r. Fot. z pryw. arch.
Tadeusz Kurmanowicz podczas wizyty w Muzeum Dulag 121 w 2019 r. Fot. z arch. Muzeum Dulag 121

Powiązane hasła

Skip to content