menu

Bartkowska Teresa – Fragmenty wspomnień z okresu wojennego

Powiązane hasła

Bartkowska Teresa – Fragmenty wspomnień z okresu wojennego

Podczas wizyty w marcu 2015 roku Pani Teresa Bartkowska z d. Gołębiowska przekazała Muzeum Dulag 121 swoje obszerne wspomnienia zatytułowane „Historie rodzinne – fragmenty wspomnień z okresu wojennego”. Na 58 stronach zostały opisane dzieje rodziny Gołębiowskich: ojca Jana (ur. 1903) i matki Józefy (ur. 1905) oraz ich dzieci: Ireny (ur. 1928), Stanisława (ur. 1930), Henryki (ur. 1931), Kazimierza (ur. 1934) oraz autorki Teresy (ur. 1935), która 28 sierpnia 1944 roku została wypędzona z domu przy ulicy Łomiańskiej 15a na warszawskim Marymoncie. Cała rodzina trafiła poprzez kościół św. Wojciecha do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, gdzie została rozdzielona. Józefa Gołębiowska wraz z młodszymi dziećmi: Teresą, Kazimierzem, Henryką i Stanisławem zostali wywiezieni do Gorzkowic i Rzejowic, wrócili do Warszawy na wiosnę 1945 roku. Ponieważ ich dom przy ulicy Łomiańskiej został spalony, rodzina zajęła inne mieszkanie, przy ulicy Słowackiego. W pierwszą rocznicę Powstania Warszawskiego rodzina wyjechała do Wrocławia, gdzie p. Teresa Bartkowska mieszka do dziś. Jan Gołębiowski został wywieziony do obozu koncentracyjnego Stutthof, gdzie najprawdopodobniej zginął. Jego córka Irena Gołębiowska również trafiła do KL Stutthof, skąd została następnie przeniesiona do KL Bergen-Belsen, gdzie doczekała wyzwolenia przez wojska alianckie. Do Polski wróciła dopiero na wiosnę 1946 roku.

 

Nadszedł 28 sierpnia 1944 roku – poniedziałek

Bardzo wcześnie rano jeździł samochód i przez megafon ogłaszano, że musimy dziś opuścić domy. Nie wiadomo, co robić? Z niektórych domów już zaczęli wychodzić ludzie, inni zwlekali. Mama chciała iść, a ojciec nie. W ostatniej chwili całą pościel naszą i Pani Kamińskiej ojciec ukrył w piwniczce, do której wejście było w pokoju w podłodze. Na tę podłogę pospiesznie nawrzucał łopatą ziemi. Miała ona uchronić nasz dobytek przed ewentualnym pożarem. Niemcy zaczęli strzelać z dział, najpierw na ulice bliżej Wisły. Pociski przelatywały nad nami i spadały coraz bliżej nas, wtedy mama nie czekając na decyzję ojca krzyknęła: „Dzieci, wychodzimy!” Ojciec też poszedł z nami. Mama nie zdążyła ugotować nam ziemniaków na śniadanie. Zabraliśmy je obrane, ale surowe w garnku.

Szliśmy ulicą Łomiańską, skręciliśmy w lewo w ulicę Sobocką, dalej przez piaski, skarpą do góry do ulicy Marymonckiej. Pociski rozrywały się bardzo blisko, na pewno na naszej ulicy, bo wielki odłamek upadł tuż obok nóg Irki w piach. Gdyby był tam chodnik, albo kamień to odłamek odbiłby się i urwałby jej nogę albo nawet obie nogi. Z tego też miejsca, oglądając się wstecz, zobaczyliśmy, że nasz dom płonie. W naszym osiedlu mieszkali ludzie mający konie. Załadowali oni swój dobytek na wozy i włączyli się w ten koszmarny pochód ludzki. Koło CIF-u Niemcy zatrzymali ich, zabrali im konie i wozy, pozwalając zabrać tylko bagaż podręczny. Widok naszego pochodu był przerażający. Wielu ludzi niosło rannych na noszach, niekiedy bardzo prymitywnych, na plecach, a nawet na drzwiach. Bardzo małe dzieci prowadzono za rękę, bo na plecach rodziców sterczały tobołki. Jeżeli więc malec umiał chodzić to musiał iść. Płacz wystraszonych i znękanych ludzi oraz jęki rannych słychać było dookoła. Szliśmy przez Bielany, potem przez jakąś wieś. Ludzie wynosili nam wodę na drogę. Stawiali wiadra napełnione wodą, obok nich kubki, z których korzystali wysiedleni, gasząc pragnienie. Nikt nie myślał o zasadach higieny, nikt tych kubków nie mył. Po obu stronach kolumny szli Niemcy z karabinami gotowymi do strzału. Jeździł też samochód z megafonem, przez który Niemiec łamaną polszczyzną ogłaszał, aby nie zatrzymywać się w tej wsi, ponieważ będzie ona jutro bombardowana. Po jakimś czasie zarządzono odpoczynek. Mogliśmy parę minut posiedzieć na tobołkach lub na ziemi. Byliśmy głodni i nie mieliśmy nic do jedzenia. Komenda – „Naprzód”. Szliśmy dalej koło cmentarza. Niektórzy zastanawiali się, czy nie czmychnąć między groby. Ktoś samotny może miałby szansę uciec, ale rodzina – nie. Poszliśmy dalej, odpoczywaliśmy, znowu szliśmy i tak przez wiele godzin. Byliśmy tak umęczeni, że porzuciliśmy garnek z ziemniakami, woreczek z mąką i jeszcze jakieś rzeczy. Szliśmy koło ogródków. Udało się nam zerwać kilka niedojrzałych pomidorów. Zaspokoiliśmy w pewnym stopniu pragnienie, a w mniejszym stopniu głód.

Wprowadzono nas do miasta. Szliśmy ulicami wśród dopalających się domów. Było duszno, dym gryzł w oczy. W tłumie wysiedlonych byli Cyganie, którzy w okresie letnim zatrzymywali się w naszej dzielnicy. Niemcy zarządzili odłączenie ich od pochodu. Cyganki bardzo płakały. Pewnie przeczuwały, że czeka ich najgorsze. Nie wiemy, co się z nimi stało. Nas pognano dalej. Wzdłuż trasy naszego marszu leżało na ulicach dużo porzuconych sprzętów i ubrań. Widocznie od dłuższego czasu prowadzono tędy wysiedlonych. Zbliżał się wieczór. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Mama podniosła z ziemi porzucone futro, aby w nocy nas nim przykryć. Wprawdzie wzięliśmy ze sobą zimowe płaszcze i buty, ale noce były już dość chłodne i futro mogło się przydać.

O zachodnie słońca umęczeni i wystraszeni dowlekliśmy się do ulicy Wolskiej i przed kościołem otoczonym murem pochód zatrzymał się. Dookoła kościoła było bardzo dużo Niemców. Od furtki przez dziedziniec, aż do kościoła tworzyli szpaler, niektórzy byli z psami. Tuż za furtką oddzielano mężczyzn na bok, a kobiety z dziećmi weszły do kościoła. Spodziewaliśmy się, że mężczyzn będą rozstrzeliwać i nasłuchiwałyśmy, oczekując serii strzałów. Kościół przedstawiał opłakany widok. Na ołtarzach poprzewracane świeczniki, figurki, zdarte obrusy. Pod chórem pełno ludzkich odchodów. Posiedziałyśmy tam przy bocznym ołtarzu, zostawiłyśmy woreczek z solą. Panował tu chłód i smród. Nie wiem jak długo trwał nasz odpoczynek, po czym pognano nas dalej. Mężczyźni zostali na dziedzińcu. Ludzi wysiedlanych, których nie zdążono wywieźć kolejką zamykano na noc w kościele. Stąd ta ubikacja pod chórem. Ukraińcy i Łotysze wyciągali z tłumu młode kobiety, wywlekali za ogrodzenie, gwałcili i zabijali. Szloch, płacz, łkanie rozdzielonych rodzin rozlegało się zewsząd. Doszliśmy do stacji kolejki elektrycznej. Tam zgromadzono nas na peronie. Z wysokości nasypu zauważyć można było, że nasz pochód nie ma końca. Nagle ktoś krzyknął: „Nasi mężczyźni idą!” Istotnie, Niemcy wypuścili zatrzymanych i zaczęło się szukanie swoich. Ojciec nas dość szybko znalazł. Zaraz podjechała kolejka, wszyscy tłoczyli się niemiłosiernie, aby dostać się do środka wagonu. Każdy chciał jak najprędzej opuścić to piekło na ziemi, nie wiedząc jakie inne piekło gotuje nam okupant. Ojciec nasz był wysoki i silny, więc powpychał nas przez okno do wagonu, wraz z mamą jakoś wsiedli i pociąg ruszył. Jechaliśmy bardzo krótko, tylko do Pruszkowa. Gdy wysiedliśmy z pociągu, zapadał zmrok. Pędzono nas po czarnej drodze. Musieliśmy uważać, aby w tłumie nie pogubić się. Ojciec chwycił mnie za rękę i tak szliśmy w nieznane. Ja byłam niemal szczęśliwa, bo chyba nigdy przedtem ojciec nie prowadził mnie za rękę. Doszliśmy do zakładów kolejowych /po wojnie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego/, na terenie których Niemcy utworzyli obóz dla wysiedlanych warszawiaków. Wpędzono nas do ciemnej hali fabrycznej. Potykaliśmy się o jakieś żelastwa, o ludzi, którzy zajęli już miejsca na podłodze. Weszliśmy do bocznej pustej kanciapy. Rozlokowaliśmy się jakoś – nasza rodzina i Pani Kamińska z Mirką. Było tu małe okienko wychodzące na drogę, czy też ulicę, którą wkrótce zaczęli ciągnąć ludzie, tacy jak my – z tobołkami, z dziećmi, z rannymi.

Zaczęły się nawoływania – „Skąd jesteście?” – „Ze Starówki!”. Kamińska miała na Starówce siostrę, w czasie powstania nie miała z nią kontaktu. Teraz też nie było jej w tłumie, a może była, tylko nie usłyszała wołania. Gwar był wielki, bo w hali było więcej okien, przez które wielu poszukiwało swoich bliskich. Wymiana nazwisk trwała długo, bo pochód nieszczęśliwych był długi. My – dzieci pospaliśmy trochę na tobołkach, rodzice pewnie nie spali. Nie pamiętam, czy było na tyle miejsca, aby mogli się położyć. Rano, gdy zrobiło się widno, nie mogliśmy się poznać. Byliśmy utytłani w białym proszku, który zaścielał całą podłogę. Mogliśmy wyjść przed halę i wtedy zobaczyliśmy, że każdy budynek, czy hala fabryczna są oddzielone kolczastym drutem. Do naszego sektora podjechał samochód ciężarowy, z którego podawano zupę z brukwi i kapusty i chyba po kawałku chleba.

Był dzień 29 sierpnia 1944 roku – wtorek

Niedługo potem musieliśmy opuścić halę i gęsiego podchodzić do furtki, gdzie stała duża grupa Niemców. Pierwszy podszedł ojciec, zaraz oddzielono go na bok do innych mężczyzn, następna szła Irka. Niemiec zapytał ją łamaną polszczyzną, ile ma lat. Odpowiedziała, że szesnaście. Rzeczywiście miała wtedy szesnaście lat i pięć miesięcy. Irenę też wzięto na bok, koło ojca. Stach i Henia też musieli przyznać się do swojego wieku – on miał czternaście lat, ona trzynaście. Kazika i mnie nie pytano o wiek, bo widać było, że jesteśmy mali – dziesięć i niepełne dziewięć lat. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie – ojciec i Irka na bok! Mama i nas czworo na drugą stronę, iść szybko, szybko, nie zatrzymywać się! Nie mieliśmy możliwości pożegnać się, nawet powiedzieć sobie czegokolwiek. Rozpacz, strach, płacz. Brak słów, aby wyrazić, co działo się w nas, w naszych umysłach, naszych sercach. Był ojciec oschły, groźny, ale był. Była siostra – opiekunka. I jej i jego już nie ma! Rozdarto naszą rodzinę, okaleczono, zdeptano. Teraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteśmy sobie bliscy, jak bardzo sobie potrzebni. Oby nikt więcej nie przeżywał takich rozstań – nawet wróg! Byliśmy bezbronni, bezsilni wobec wyrządzonej nam krzywdy. Nie mieliśmy czasu, ani żadnej możliwości, aby zaprotestować przeciw oprawcom. Mogliśmy tylko płakać, szlochać. Tego nam nie zabrano.

Pognano nas do innej hali, poprzecinanej kanałami do reperacji wagonów. Usadowiliśmy się na wyższych miejscach, tak jakby na peronach dworca kolejowego. Był przeciąg i wiało zimnem. Obok hali na ziemi ludzie zaczęli sporządzać prowizoryczne paleniska i gotować jedzenie z zapasów, jakie kto zdołał ocalić z pożogi. W najgorszej sytuacji były matki mające niemowlęta. Te matki właśnie rozpoczęły gotowanie. My nie mieliśmy nic do jedzenia. W jakimś tobołku znalazła się suszona mięta. Mama postanowiła zaparzyć ją w wiadrze, bo garnka nie mieliśmy. Chciała ogrzać naszą zmarzniętą czwórkę. Zapach mięty rozszedł się dookoła. Wtedy matki zaczęły prosić naszą mamę o miętę dla swoich malutkich dzieci. Mama rozdała cały napar, a gdy wiadro było już puste, kobiety podzieliły się swoimi zapasami. Dostaliśmy różne rodzaje kaszy i mama ugotowała całe wiadro zupy. W takich ciężkich chwilach Polacy potrafią być solidarni, umieją się dzielić i pomagać sobie.

Przenocowaliśmy w tej zimnej hali. Nazajutrz /środa 30 sierpnia/ okazało się, że w naszym sektorze jest jeszcze jedna hala, mniejsza, w której dawniej była stolarnia. Było to pomieszczenie zamykane, ciepłe. Na podłodze leżało dużo wiórów i trocin, na których można było położyć się, o ile znalazło się miejsce. Znajoma pomogła nam znaleźć kawałek wolnej podłogi, więc się tu przenieśliśmy. Rozłożyliśmy na tych wiórach nasze rzeczy. Miejsca było jednak bardzo mało, bo mama więcej stała, niż siedziała lub leżała. Wieczorem zamknięto drzwi, aby było cieplej. Zrobił się potworny zaduch, bo ludzi było mnóstwo, wszyscy przynajmniej od kilku lub kilkunastu dni nie mieli możliwości umycia się. Rano zaczęliśmy się wszyscy drapać. W trocinach i wiórach było pełno pcheł i wszy, które nas obsiadły. Co kilka dni zmieniali się lokatorzy tej hali. Wszyscy brudni, wynędzniali. W Warszawie brakowało wody do picia, a umycie się było niemal luksusem, toteż robactwo szerzyło się niemiłosiernie.

Czwartek – 31 sierpnia 1944 rok

Wcześnie rano wyrzucają nas z hali i ustawiają piątkami. Mama i nas czworo stanowiliśmy piątkę. Przed nami obcy ludzie. Za nami ustawiają się pani Kamińska z Mirką i jej bratowa z dwojgiem dzieci – też piątka. Kolumna nasza jest długa, końca nie widać. Niemcy odliczają piątki i prowadzą grupy ludzi, ale nie wiemy gdzie, bo z naszego miejsca nic nie widać. Powoli posuwamy się do przodu. Niemiec znowu odlicza piątki, jako ostatnia jest ta przed nami. Brakowało mu dwóch osób, więc bierze Stacha i Henię z naszej piątki i każe iść do przodu. Działanie jest błyskawiczne – pani Kamińska z córką zamieniają się z moim rodzeństwem. To jakiś odruch obronny, bo na namysł nie było czasu. O dziwo – Niemiec nie kwestionuje zamiany. Och! – nasza piątka pozostała razem. Odliczono następne piątki – dwanaście, w tym nasza, jest razem sześćdziesiąt osób i zaprowadzono nas na peron, gdzie stał długi pociąg towarowy z odkrytymi wagonami. Wagony były ponumerowane kredą czy też farbą. Nas wtłoczono do ostatniego wagonu nr. 60 – z resztkami węglowego miału. Pociąg składał się z mniejszych i większych wagonów. Do mniejszych ładowano czterdzieści osób, do większych – sześćdziesiąt. Licząc, że połowa była mniejszych wagonów, a połowa większych, to załadowano w ten pociąg około trzech tysięcy ludzi. Pociąg stał kilka godzin. Początkowo ktoś ukradkiem wrzucił do wagonu kilka jabłek, ogórków, potem wrzucających było więcej – były nawet kawałki chleba, ale dla wszystkich nie starczyło. Nie wiem, czy do wszystkich wagonów zdołano coś wrzucić, nie wiem kto to zrobił i z jakiej odległości. Może to kolejarze chcieli nas choć trochę nakarmić. Nie pamiętam, czy w tym dniu Niemcy dali nam jedzenie. Byłam mała i nie mogłam nic zobaczyć, co się działo poza wagonem. W pewnej chwili ktoś mnie podsadził do góry, może mama wzięła mnie na ręce i zobaczyłam na sąsiednim peronie pociąg towarowy z zakrytymi wagonami. Przez maleńkie zakratowane okienka widać było wystraszone twarze. Trzeba było dwu lat, aby się dowiedzieć, że tym pociągiem jechał mój ojciec z siostrą. Odjechaliśmy w przeciwne strony – my na południe, na wieś do polskich gospodarzy, oni na północ do obozu koncentracyjnego STUTTHOF [obecnie Sztutowo koło Gdańska].

Teresa Bartkowska, 26.03.1951 r., fot. z archiwum rodzinnego Teresy Bartkowskiej
Józefa Gołębiowska, fot. z archiwum rodzinnego Teresy Bartkowskiej
Teresa Bartkowska z bratem Kazikiem, 12.06.1948, fot. z archiwum rodzinnego Teresy Bartkowskiej
Teresa Bartkowska w kościele św. Wojciecha przy ul. Wolskiej w Warszawie przy ołtarzu, pod którym wraz z rodziną była przetrzymywana w drodze do obozu Dulag 121, fot. z archiwum rodzinnego Teresy Bartkowskiej
Teresa Bartkowska z córką Anną, wnukami i prawnukami przy pomniku „Tędy przeszła Warszawa” na terenie dawnego obozu Dulag 121, fot. z archiwum rodzinnego Teresy Bartkowskiej

Powiązane hasła

Skip to content