menu

Bibiński Andrzej – „Dochodziły straszne wieści z Warszawy”

Bibiński Andrzej – „Dochodziły straszne wieści z Warszawy”

Andrzej Bibiński urodził się w 1932 r. w Warszawie, gdzie w czasie okupacji hitlerowskiej mieszkał przy ul. Okopowej wraz z rodzicami, Marią ze Słupeckich i Marianem Bibińskimi. Jego ojciec, który od 1937 r. współpracował z generałem Michałem Tokarzewskim‑Karaszewiczem, w 1939 r. zaangażował się w działalność konspiracyjną. Aresztowany w 1943 r., przebywał na Pawiaku, skąd wysłano go „bosym” transportem do KL Auschwitz, a następnie do KL Mauthausen-Gusen, gdzie został zamordowany. Andrzej Bibiński w sierpniu 1944 r. przebywał w Mirowicach pod Grójcem. Jego matka brała czynny udział w Powstaniu Warszawskim jako sanitariuszka, a po kapitulacji została wygnana do obozu przejściowego w Pruszkowie bądź do jenieckiego obozu przejściowego w Ożarowie. Po ucieczce z transportu jadącego do III Rzeszy, odnalazła syna i przedostała się do Gorzkowic. Wywiad został przeprowadzony w 2018 r.

Nazywam się Andrzej Bibiński.

Czym się zajmowali Pańscy rodzice w czasie okupacji?

Moja mama – Maria Bibińska z domu Słupecka – urodziła się 23 marca 1899 roku w Taszkiencie. Szkołę średnią skończyła w Rydze. Miała maturę. Przed wojną pracowała w Banku Polskim – była tam kasjerką. Urodziła mnie, gdy miała trzydzieści trzy lata. Mój ojciec, Marian Bibiński, był inżynierem dróg i mostów, uzyskał dyplom na Politechnice Warszawskiej.

Mieszkaliśmy przy ulicy Okopowej 29 m. 15. Było to mieszkanie brata mamy, prof. Jerzego Słupeckiego[1], światowej sławy logika matematycznego, który potem zmarł we Wrocławiu. Jerzy Słupecki był członkiem Żegoty[2]. W czasie okupacji nocami przychodzili do nas Żydzi z getta. Z tej Okopowej mieliśmy sto metrów do bramy getta. Przychodziły takie małe Żydzięta. Były u nas karmione. Dawaliśmy im jakąś żywność. Mama i ciotka gdzieś te kartofle, brukwie, coś takiego zdobywały. My zresztą też się żywiliśmy takimi rzeczami. Oni mieli zawiązane nogawki na dole i te produkty wrzucali do spodni, żeby je ukryć i jednocześnie mieć wolne ręce, kiedy na czworakach się przeciskali przez kanały z powrotem do getta.

Jerzy Słomczyński, kolega Pana Andrzeja: Widział Pan tych chłopaków?

Oczywiście. Nie pozwalano mi się z nimi kontaktować, bo oni wszyscy byli zarażeni tyfusem. W getcie panował straszliwy tyfus, więc to było niebezpieczne. Wiem, że po każdej takiej wizycie szorowało się ławki, stół, podłogę itd., żeby się ratować przed zakażeniem. Przychodziło sześcioro–ośmioro takich dzieciaków w moim wieku. Pamiętam pewną scenę, prawdopodobnie z 1942 roku. Nagle przyjechały samochody z żandarmami, zamknęli całą ulicę. Kazali na oścież otworzyć wszystkie piwnice i strychy i je przeglądali. Nie wolno nam było wychodzić. Z balkonu tylko wyglądaliśmy. Naprzeciwko stała wysoka kamienica. Strzelcy niemieccy rozstawili na dachu karabin maszynowy. Gdzieś tak po dwóch godzinach Niemcy się zebrali, uformowali duży oddział, w którego środku szła kobieta z małym dzieckiem za rękę. Pomaszerowali do getta.

J.S.: To jej szukali?

Tak, to jej szukali. Nie zapomnę tego widoku, to było przerażające. Tam było ze dwustu żołnierzy, pełno samochodów, broni, karabiny maszynowe na dachu. W końcu znaleźli jedną Żydówkę z małym dzieckiem i w tym kordonie otoczoną prowadzili z powrotem do getta.

Wiem, że do 1941 roku, jak ojciec był z nami, to on – taki dynamiczny człowiek – jeździł gdzieś na wschód, przywoził rozmaite produkty, między innymi tytoń. Ten tytoń preparował potem u nas w piecyku. Wieczorami kroiliśmy ten tytoń i napychaliśmy go do tytek[3]. Ojciec skonstruował taką maszynę, która bardzo dokładnie to obcinała, prócz tego przystawiał do tych papierosów stempelek z napisem „Haudegen”, czyli „Junak” po niemiecku. Biegałem po Kercelaku z pudełeczkiem i, wołając: „Papierosy, papierosy!”, sprzedawałem je na sztuki. Mama też je wstawiała do jakichś sklepików. Natomiast moja ciotka, żona wuja Jerzego, miała ze swoim bratem fabryczkę baterii płaskich, ale oprócz baterii robili tam olejek do rowerów. Oprócz tego olejku robili płyn zapalający. To była dobra rodzinka. Jak Pani widzi, wszyscy w mojej rodzinie na różne sposoby walczyli. Mama i tata też zaangażowali się w działalność podziemną.

Mama bardzo dobrze znała niemiecki. Kiedyś się nawet z gestapo zdołała pokłócić. Jak gestapo przyszło do nas do domu z agentem, takim tłumaczem, to powiedziała temu niemieckiemu oficerowi, żeby go wyrzucił, bo będzie z nim rozmawiać wyłącznie po niemiecku. I on wyrzucił za drzwi tego tłumacza. Szukali wtedy mojego ojca, mama przekonywała, że on w ogóle z nami nie mieszka, nie przychodzi, nie płaci na dziecko, ona nie wie, gdzie on jest ani co robi. Niemiec uderzył ją w twarz i zapytał: „A gdzie on śpi?”. „Śpi w kuchni na łóżku polowym”. Na łóżku leżał zegarek, ten Niemiec złapał go, przyłożył do ucha, a ten zegarek szczęśliwie stał. Był dowodem na to, że ojciec rzeczywiście tu nie mieszka, bo zegarek nie był nakręcony. W ten sposób chyba się upiekło mamie. Później jeszcze raz było gestapo. To był przekomiczne, ponieważ ten sam gestapowiec, który matkę uderzył w twarz, później mówił do niej „szanowna pani”. Za tym drugim razem powiedział: „Jak mąż przyjdzie, niech się zgłosi na gestapo, bo my mamy mu parę pytań do zadania”. Mama powiedziała: „Oczywiście, jak tylko przyjdzie, to mu powiem”. Po czym postawili agenta po drugiej stronie na Okopowej, w bramie, pod dwudziestką. Ten facet czatował na ojca. Po trzech dniach podjechał jakiś samochód, pif-paf, agent został ukatrupiony.

Właściwie ojca od tego momentu nie miałem. Widziałem go jeszcze z raz czy dwa. W Boże Narodzenie, już po godzinie policyjnej, rozległo się puk-puk do drzwi, ojciec wszedł, złożył nam życzenia i powiedział, że zaraz musi wyjść, bo zbyt wiele osób naraża, więc kimś był w tym podziemiu. Z takich niepotwierdzonych informacji – podobno miał do czynienia z rakietą V2, której niewybuch w Sarnakach wpadł w szuwary. Armia Krajowa ją wyciągnęła z wody, rozebrała na części i posłała do Anglii. Ojciec był inżynierem, więc się przydawał. Jak się dowiedziałem z relacji mojej kuzynki, starszej ode mnie o parę lat, tata podobno przyjechał do brata mojej matki do Piotrkowa i wciągnął go do podziemia. To było około połowy 1942 roku. Później widziałem go jeszcze raz – kiedy byłem z mamą na takiej wycieczce. Mama powiedziała: „Chodź, pojedziemy do Grodziska, na spacerek sobie pójdziemy do lasu”. Pojechaliśmy EKD, gdzieś pod Grodziskiem poszliśmy do lasu. Pamiętam doskonale, bo takie rzeczy dziecku zostają w głowie, jak jeździł koło nas jakiś facet na rowerze. Mama strasznie się denerwowała, kto to jeździ, jakiś kudłaty, brodaty. Później się okazało, że to ojciec. Przebrany, że nawet matka go nie poznała w pierwszej chwili. Ojciec mnie uściskał, powiedział: „Masz ten rower i jedź”, a ja nie umiałem, ale zacząłem próbować i nauczyłem się jeździć na tym rowerze, wtedy jeszcze pod ramą. Mama z ojcem tymczasem załatwiali jakieś sprawy. To był ostatni raz, kiedy widziałem ojca. W 1943 roku w kwietniu aresztowano go w mieszkaniu na Wspólnej. Wydała go agentka o nazwisku Kasia. Ona była kochanką wysokiej rangi gestapowca, którego zresztą zastrzelił nasz wywiad. I z szefem Arbeitsamtu też miała jakieś kontakty.

J.S.: Oni przychodzili na Okopową?

Nie, nie na Okopową. Na Wspólną, tam gdzie mój ojciec mieszkał, kiedy się ukrywał, u pani Marii Krudowskiej. Ona pochodziła z takiej bardzo znanej rodziny – Jenike. Jej ojciec był właścicielem fabryki dźwigów[4], którą później upaństwowiono. Wszystkie windy w Warszawie budowała ta fabryka. Syn Karola Jenike, Stanisław, był porucznikiem, zginął w powstaniu. Z kolei mąż Marii Krudowskiej był profesorem, ale nie wiem czego. W każdym razie mieszkali na Wspólnej pod ósemką, jeśli się nie mylę. Ojciec prowadził tam dystrybucję „Biuletynu Informacyjnego”[5]. Przyjeżdżali ludzie nawet z Krakowa i otrzymywali paczki z „Biuletynem”. Jak ojca i tych ludzi z nim działających zgarnęło gestapo, to te „Biuletyny” zostały, Niemcy ich nie zabrali, chyba się nie zorientowali, co to jest. Później one trafiły do obiegu zgodnie z planem. To było przedwojenne ogromne mieszkanie, tam mieszkały jeszcze dwie kobiety, które – jak się okazało – były kochankami gestapowców. I to one ojca do gestapo zadenuncjowały. Po wojnie zostały obydwie zamknięte i miały proces. Te wszystkie akta widziałem, miałem je w ręku. Jedną uniewinnili, a tę drugą – Kasię – skazali na sześć lat więzienia, ale szybko ją chyba wypuścili, bo ona później w wywiadzie PRL-owskim działała. W ogóle to była ciekawa rodzina. Jej ojciec przed wojną był strażnikiem w więzieniu, gdzie siedział marszałek Spychalski[6]. On prawdopodobnie ją wyciągnął. Natomiast mój ojciec przeszedł bardzo ciężkie śledztwo na Pawiaku, ale nie puścił pary, bo nikogo nie aresztowali. Później został wywieziony tzw. bosym transportem do Oświęcimia.

„Bosym transportem”? Co to znaczy?

To słynny transport, w którym wszyscy jechali i szli boso, choć to był grudzień. Po prostu Niemcy zabrali im buty.   

To był 1943 rok?

Tak. Najpierw tata był w Oświęcimiu, potem w Mauthausen-Gusen i tam został powieszony na placu apelowym. Tę część historii rodzinnej rozgryzłem. Ojciec został zamordowany 20 lipca 1944 roku, w dniu zamachu na Hitlera[7], z osobistego rozkazu Heinricha Himmlera. Taką informację przesłali nam Niemcy z Bad Arolsen[8]. Mam zachowane listy, właściwie kopie, bo oryginały przekazałem do muzeum w Oświęcimiu. Jak tam byłem, to doszukałem się w kartotece nazwiska ojca i powiedziałem, że mam jego listy pisane z obozu. Do mnie adresowany był jeden list, nawiasem mówiąc, zaczynał się: „Mein lieber Andrzejek”, bo to po niemiecku musiało być napisane.

W tym 1943 roku, już po aresztowaniu ojca, mama dość mocno się zaangażowała w działalność podziemną. Pracowała jako kasjerka na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. To była taka wielka kamienica, po której nie ma już śladu. Teraz stoi tam hotel Forum. W tej kamienicy działała kawiarnia i w niej mama pracowała. Kawałek dalej, na rogu, ale po drugiej stronie – od ulicy Nowogrodzkiej, tam gdzie dziś jest taki wysoki parking – była pralnia. W tej pralni działał punkt kontaktowy, do którego mnie posyłano. Dwanaście lat miałem, więc byłem już konspirator pierwszej wody, wojowniczy. O niczym innym nie myślałem tylko o wojnie. Co ciekawe, nie mam żadnych innych wspomnień jak tylko te z okresu wojny. Ze szkoły nic nie pamiętam, ani jednego nazwiska, ani jednej twarzy, ani jednej ławki, nic. Wszystko zostało odcięte przez sprawy wojenne. Posyłano mnie do tej pralni. Tam mieli taki system – naciskali jakieś guziki, a ja przechodziłem do drugiej kamienicy, właśnie tej, w której mama pracowała. W trzeciej oficynie mieścił się warsztat mechaniczny, tam się zgłaszałem i dostawałem paczkę. W tych paczkach były przede wszystkim konserwy. Doskonale pamiętam te konserwy, pochodziły z Portugalii, one nie były dla nas, matka wysyłała je ojcu do obozu. Dostawałem tam również „Biuletyn Informacyjny” zwinięty w rulon, w tornistrze na plecach przynosiłem to do domu, a mieszkałem na Okopowej, więc kawałek przez Warszawę musiałem przejechać, ale taki gówniarz nikogo nie interesował. Niemcy nie zaczepiali dzieci, jeżeli nie mieli jakiegoś dowodu. Jechałem tramwajem, ósemką, często na tzw. cycku, czyli z tyłu, na zewnątrz wagonu, żeby nie płacić. Taki byłem chłopak w tamtych czasach. Pamiętam, jak kiedyś coś przewoziłem, mój wujo to w domu rozpakował, a tam, w tym moim plecaku, pistolet. Poważna sprawa. Moja mama podobno miała do czynienia z wywiadem AK, bo współpracowała z grupą związaną z gen. Okulickim. Wiem, że woziła do Piotrkowa, do Łodzi trucizny, którymi uśmiercano agentów, więc była bardzo zaangażowana.

Jak wybuchło Powstanie Warszawskie, to akurat była w pracy i już na Okopową wrócić jej się nie udało. Została w Śródmieściu. Tam się zgłosiła do szpitala. Przez całe powstanie pracowała w szpitalu. Wspominała, że było u nich dużo jeńców, rannych Niemców, a ona znała niemiecki, więc się przydawała. Była wyszkoloną sanitariuszką, miała dyplom wydany w 1920 roku.

J.S.: Po zamachu majowym leczyła rannych, była doświadczoną pielęgniarką.

Miała wtedy dwadzieścia siedem lat.

Proszę powiedzieć, co Pan wie na temat tego, jak Pańska mama dostała do obozu Dulag?

Po upadku powstania wyszła razem z wojskiem, bo była sanitariuszką w mundurze. Kobiety z powstania też tutaj siedziały.

Wojskowi zwykle trafiali do Ożarowa. Choć jako sanitariuszka oczywiście mogła być tutaj. Mogła wyjść razem ze szpitalem i ludnością cywilną.

Nie dam głowy sobie uciąć, może była w Ożarowie… Moja mama zamknęła się po tym wszystkim tak, że nigdy nie chciała mi o tych rzeczach opowiadać. Nigdy, mimo że ją prosiłem.

Nie mamy jej na liście powstańców Muzeum Powstania Warszawskiego. Może była sanitariuszką bez stopnia…

Przypuszczam, że była sanitariuszką bez stopnia. Mówiła mi, że wychodziła z wojskiem. Jako AK-owiec już od dawna czuła się chyba żołnierzem.

Pan wie, że mama wychodziła 2 października?

Tak.

Czyli po ogłoszeniu kapitulacji.

Tak. Może była w Ożarowie.

Gdyby znalazła się w Ożarowie, to wydaje mi się, że pojechałaby do obozu jenieckiego.

Jechała do obozu, ale zachorowała na tyfus i po drodze ją wyrzucili. Taką relację miałem od mamy, dlatego po mnie przyjechała gdzieś pod koniec listopada czy na początku grudnia. Dziś już trudno mi powiedzieć.

Gdzie się wyleczyła?

Chłopi ją wyleczyli.

A wie Pan, gdzie to było?

Miejscowość Konstantynów. To jest na trasie torów kolejowych. Tamtędy jechał ten pociąg, stanął w polu i ją z niego wyrzucono.

Na zachód od Łodzi.

Właśnie. Może ten transport szedł do Niemiec, w kierunku zachodnim, prawda? Była gdzieś u jakichś chłopów. Dramatyczna historia. Matka wiedziała, gdzie ja jestem, bo sama mnie tam zostawiła. I gdyby mogła, toby od razu po mnie przyjechała. Zdawała sobie sprawę, co ja przeżywam. Ja właściwie byłem pewien, że nikt nie żyje z mojej rodziny, bo już wtedy dochodziły straszne wieści z Warszawy.

Wybucha powstanie i Pana mama nie wraca na Okopową. Co dzieje się z Panem?

Ponieważ mój ojciec w tym czasie siedział już w obozie, to mną zajęła się taka organizacja, która się opiekowała dziećmi więźniów obozów koncentracyjnych.

Czy Pan pamięta, jak się ta organizacja nazywała?

Nie pamiętam dokładnie, ale to było w jakiś sposób związane z RGO. Żadnego dokumentu nie mam. Wiem w każdym razie, że mama mnie zawiozła do jakiegoś majątku, do Mirowic pod Grójcem.

Wcześniej, zanim wybuchło powstanie?

Tak, to jeszcze było w lipcu, może nawet na początku lipca. Rozmieszczano dzieci po dworach, żeby miały wakacje, wiadomo. My mieliśmy bardzo ciężką sytuację. Mama regularnie wysyłała ojcu paczki, które – jak się później okazało – Niemcy kradli, bo to były dobre produkty. Ojciec nie dostawał tego. Wiem, bo później spotkaliśmy człowieka, który z ojcem leżał na jednej pryczy i dużo nam opowiedział. Mieszkałem więc w tych Mirowicach we dworze, bardzo dobrze mi się tam powodziło. Dwór piękny, bogaty. Co prawda Niemcy się tam kręcili, co mnie denerwowało, bo przecież chciałem walczyć.

Jak wybuchło powstanie, to miałem jedenaście lat. Postanowiłem iść do powstania i z tych Mirowic pod Grójcem dostałem się aż do Wilanowa. Jakimiś tam sposobami, kolejką przez Piaseczno. Ona normalnie dojeżdżała gdzieś na Pragę, ale wtedy już tam nie dochodziła, tylko pod Wilanów można było dojechać. Dojechałem tam i chciałem się przedostać na Mokotów, no bo przecież musiałem walczyć. To było dla mnie oczywiste. Niestety nie udało się, bo tam Niemcy już stali, kordon był i ludzi wyrzucali. Wróciłem więc do tych Mirowic, w których przedtem byłem.

Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, skąd latały te sztukasy, które bombardowały Stare Miasto? Ze Słomczyna. Tam w dalszym ciągu jest lotnisko, tylko teraz sportowe, a w czasie wojny stał tam dywizjon. To było jedyne miejsce, skąd latały. Codziennie wychodziłem i patrzyłem, jak one startują, przelatywały koło tych Mirowic, najpierw nisko, później szły w górę. Leciały nad Warszawę, a Warszawa płonęła. Przecież już dymy były, słychać było wybuchy. Potem wracały, lądowały. Po godzinie leciały kolejny raz. Widziałem to dzień w dzień.

J.S.: Żadni leśni tam nie działali?

Byli leśni. Działali, ale ja ich nie widziałem. Słyszałem ich w nocy. Wiem, że krążyli w okolicy. Dla mnie tajemnicą pozostanie, dlaczego Rosjanie nie zniszczyli tego lotniska? Przecież to było piętnaście kilometrów od przyczółka. Mogę przysiąc, że wszystkie sztukasy startowały ze Słomczyna. Widziałem to z bliska. Widziałem, jak cała eskadra wychodziła w powietrze, łączyli się w zespół.

J.S.: „Krowami” też strzelali?

Nie, „krowy” były wystrzeliwane z armat, z moździerza.

J.S.: A takie wyjące?

To było działo kolejowe. To nie było z powietrza. Z powietrza to były bomby. Były przecież nurkowce przestarzałe, już w czasie wojny nieużywane na frontach, bo byle myśliwiec strącał je jak kaczki. Doskonałe do powstania były. W ’39 to one głównie bombardowały i w ’40 Francję też one bombardowały, ale później zostały wycofane, bo już były inne samoloty. Innych nad Warszawą nie widziałem, tylko te sztukasy, które startowały ze Słomczyna.

Trzy dni po upadku powstania wyrzucili mnie na ulicę. Po prostu drzwi otworzyli i won: „Nikt po ciebie nie przyszedł, nie masz tu nic do szukania”. Stałem się dzieckiem niczyim.

J.S.: No tak, czyli dziecko z takiego zamożnego domu znalazło się potem na wsi na mrozie w krótkich spodenkach, z wrzodami.

Tak. Żyłem z kradzieży. Co ukradłem, było moje. A przecież pochodziłem z dobrego domu. Do pierwszej klasy miałem pójść w Chorzowie 1 września 1939 roku, nie zdążyłem. Uczyłem się w domu, babcia mnie uczyła. Nawiasem mówiąc, uczyła mnie wszystkiego, ale tylko po francusku, ani słowa po polsku ze mną nie zamieniała. W związku z tym porozumiewam się francuskim swobodnie do dziś. Uczyła mnie matematyki, gramatyki, wszystkiego, ale trzeba było mówić po francusku. Strasznie się złościłem i z nią kłóciłem. Dopiero jak w Erze pracowałem, to doceniłem to. Byłem wtedy w firmie jedynym człowiekiem, który znał francuski, a przecież cały sprzęt kupowaliśmy we Francji. Niemiecki też dobrze znam, bo mój ojciec trzymał niańkę. Bogaci byli moi rodzice. Tata był inżynierem i miał biuro konstrukcyjne na Śląsku, więc stać go było. Trzymał niańkę Niemkę, której nie wolno było mówić po polsku. Musiała rozmawiać ze mną tylko po niemiecku, w związku z tym niemiecki też znam. A w praktyce nauczyłem się rosyjskiego. Widocznie miałem talent do języków, bo po rosyjsku mówię całkiem swobodnie.

J.S.: W czasie wojny niemiecki się przydał?

Szalenie, w czasie wojny byłem dolmetscherem. Dolmetscher to po niemiecku tłumacz. Jak mieszkałem w tych Mirowicach, to tym Niemcom się przyznałem, że znam niemiecki. Jak oni we dworze chcieli o coś spytać, to mnie wołali, żebym przetłumaczył. Jak nie widzieli, to im kradliśmy jedzenie. To byli jacyś tacy niemieccy łącznościowcy. Pamiętam, antenę okrągłą mieli, gotowali coś. Nas było ze dwóch lub trzech takich chłopaków niczyich i to, co się dało, to braliśmy. Potem polowaliśmy na kaczki. Nauczyłem się polować na kaczki za pomocą wędki. Można dziką kaczkę złapać na wędkę. Ukradliśmy Niemcom granat ręczny, taki trzonkowiec, rzuciliśmy do rzeczki, w ten sposób ryby zdobywając. Kiedyś gęś im ukradliśmy – tak ją poganialiśmy, poganialiśmy, aż za obszar tego niemieckiego obozowiska wyszła, łeb jej ukręciliśmy i upiekliśmy. Musieliśmy sobie dawać radę. Zima się zbliżała. Nie miałem w ogóle butów, boso chodziłem, szmatami owijałem stopy. Na sobie miałem tylko krótkie spodenki, więc perspektywy nie najlepsze. Byłem na tyle mądry, że zdawałem sobie sprawę, że ja tej zimy nie przeżyję. Przylepiałem się do piwnic czworaków pracowników z tego majątku. Czasami mnie przytulili i pozwolili się wyspać. Któregoś razu poparzyłem sobie nogi. Od czasu do czasu pomieszkiwałem w takiej szopie słomianej, którą miał pilnujący sadów ogrodnik. Obok okopy kopali. Wszystkich gnali do tego kopania. Do dziś widać te okopy w Mirowicach. Kiedyś przyszliśmy do tej szopy, patrzymy, że to już dogorywa, bo Niemcy ją podpalili. To pogorzelisko było takie czarne, a ja na bosaka wpadłem w nie, bo tam miałem wszystkie swoje skarby. Pod spodem był jeszcze żar i poparzyłem sobie nogi w potworny sposób. Pobiegłem do wody, żeby nie bolało tak bardzo. Powiem szczerze, że Niemcy mnie wtedy leczyli. Mieli takie maści na odmrożenia, smarowali mi nimi te nogi. Byłem mocno poraniony. Do dziś mam na tych nogach ślady.

To pamiętam jak dziś, aż mnie ściska, gdy o tym wspominam. Byłem akurat w jakiejś piwnicy. Stała tam kuchnia i ja siedziałem pod tą kuchnią, żeby się ogrzać. Takie schodki wiodły do drzwi. W pewnym momencie drzwi się otwierają, a w nich stoi mama. Trudno o tym opowiadać, bo ja to widzę i przeżywam za każdym razem, gdy o tym mówię. Mama weszła, zobaczyła mnie i rzuciliśmy się sobie w ramiona. Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła stamtąd na drogę, ani słowem do nikogo się nie zwracając.

Mama zatrzymała jakiś samochód niemiecki, jak wspominałem, dobrze mówiła po niemiecku, wzięli nas na tę ciężarówkę. Pojechaliśmy chyba w stronę Grójca, a z Grójca do Skierniewic. W Skierniewicach była Maria Lipińska, lekarz. Mama wiedziała, że ona tam jest, że w szpitalu pracuje. Mama mnie do tego szpitala zawiozła, bo byłem chory. Miałem takie olbrzymie wrzody na całym ciele, od tego zaniedbania, mieszkania w zasadzie na dworze. Tam byliśmy parę dni i stamtąd pojechaliśmy do Gorzkowic, do brata mamy, Tadeusza Słupeckiego.

Z Gorzkowicami związana jest jeszcze jedna historia, którą chciał nam Pan przekazać. Wspomniał Pan, że jest jedyną osobą mającą wiedzę na ten temat.

Rzeczywiście chyba jestem jedyną osobą mającą wiedzę na ten temat. W zeszłym roku umarła moja kuzynka, trochę starsza ode mnie, córka Tadeusza Słupeckiego. W czasie, o którym chcę opowiedzieć, miała kilkanaście lat. Może by więcej coś wiedziała, ale niestety umarła. Nikogo nie mam. Nie mam rodziny. Z młodszej rodziny to wnuki Tadeusza Słupeckiego żyją i mieszkają pod Warszawą, ale oni kompletnie nic nie wiedzą. To ja im opowiadam o niektórych sprawach, bo oni nigdy o tym nie słyszeli. Pewnie dlatego, że ich ojciec umarł już bardzo dawno temu, a matka nie była tym zainteresowana. Ona jest lekarzem i raczej interesowała się historią Podhala. Natomiast działalnością tego swojego teścia nie bardzo. Ten teść był dość znaną osobistością.

Gorzkowice to miejscowość koło Piotrkowa Trybunalskiego, dużego miasteczka słynącego z tego, że jest tam największy kościół w województwie łódzkim, olbrzymi, gigantyczny. Pamiętam, bo modliłem się w tym kościele o powrót ojca. Nie wiedziałem, że on już nie żyje. Jak się dowiedziałem, to od tego czasu przestałem chodzić do kościoła.

Wuj Tadeusz Słupecki miał dobre warunki, żeby dowodzić komórką AK-owską, bo on był powiatowym inżynierem drogowym. Miał samochód i legitymację, mógł wszędzie jeździć i go nie ruszano. W książce napisali, że był świetnym dowódcą w tym rejonie, sprawił, że żadne ugrupowania ze sobą nie walczyły. To w tej książce jest podkreślone. Na tym terenie działały m.in. Narodowe Siły Zbrojne[9]. Tu było niedaleko do lasów.

            Ta jego komórka była dość silna, zlikwidowała m.in. treuhändera[10] przedsiębiorstwa, które było zajęte przez Niemców. Oni mieszkali w domu po tym treuhänderze. Tam niedaleko miała też miejsce bitwa pod Diablą Górą[11], jest nawet opisana w encyklopedii. Tam właściwie dwie bitwy były – najpierw AL-owska[12], a potem AK-owska. Ranni żołnierze z tej bitwy siedzieli w domu u mojego wuja, tam się przechowywali i leczyli. A przy okazji śpiewali. Pamiętam piosenkę, której się od nich nauczyłem. Do dziś ją pamiętam, a nikt jej nie zna. Jako dziecko chłonąłem takie rzeczy natychmiast. Gdzieś pod koniec listopada czy na początku grudnia ’44 przyjechaliśmy tam z mamą i przez jakiś czas mieszkaliśmy u wuja. W pewnym momencie nastąpiła ta najważniejsza akcja, o której mówię. Mianowicie jechał transport kolejowy chyba od was z obozu, nie wiem, dokąd on zmierzał, ale był tam wagon pełen profesorów warszawskich. Niemcy ich zgromadzili i wieźli gdzieś do Niemiec. Jechali nim m.in. profesor Kotarbiński[13], Borowski, było ich kilkunastu, jeśli nie dwudziestu. Ten wagon został chytrze wyczepiony na stacji Gorzkowice. Ona była dosyć spora, miała bocznice, bo niedaleko była cukrownia, która korzystała z transportu kolejowego[14].

To był grudzień?

To był chyba grudzień, początek grudnia. W każdym razie zdołano ich wagon odczepić. Transport pojechał dalej bez tego wagonu. Jakoś kolejarze poprzestawali te wagony i ci wszyscy profesorowie zostali wyprowadzeni do domu mojego wuja. Trzeba było ich położyć, nie wiem, skąd wuj wziął tyle sienników. Cały pokój był pełen sienników i wszyscy pokotem spali na nich. Do dziś jestem dumny, że spałem z prof. Kotarbińskim na jednym łóżku. Prawie, że tak było. Następnego dnia rozwieziono ich bryczkami po okolicznych dworach, a tych dworów było tam bardzo dużo. Przesiedzieli w nich do końca wojny.

A czy coś więcej Panu wiadomo na temat, jak ta akcja była zorganizowana?

Nikt mnie nie wtajemniczał w to, jak to było zorganizowane. Wiem, że ta komórka AK-owska była silna, dość daleko sięgała swoją działalnością. Atakowała m.in. mleczarnię sprowadzoną z Holandii. Niemcy robili w niej masło w beczkach, a ci partyzanci regularnie im to masło zabierali. Rozbrajali ich. Rozbroili też posterunek w czasie jarmarku. Niemcy byli na jarmarku, kradli tam gęsi, wie Pani, jak to kiedyś bywało. Ta grupa partyzancka weszła na teren posterunku, sterroryzowała tych Niemców, poczekała jeszcze na tych, którzy byli na patrolach. Powiedziała im, że jeśli w tej okolicy komuś choćby włos z głowy spadnie, to oni o tych kradzieżach doniosą do dowództwa do Piotrkowa czy Radomia. W Radomiu było dowództwo niemieckie. Niemcy od tamtej pory zachowywali się idealnie, do końca wojny nikogo nie tknęli. To była słynna sprawa, ale właściwie nie było powodu, żeby ich zabijać, bo oni nikogo nie maltretowali. Tam służyli tacy zwykli policjanci, żandarmi, nie gestapowcy.

Z tych Gorzkowic pamiętam jedno nazwisko spośród tych uratowanych z pociągu. Zawisza się nazywał. Wiem, że kilku z nich mieszkało jakiś czas u nas, bo nie było gdzie ich ulokować. To była bardzo udana akcja, bo nikomu nic się nie stało. Niemcy się nie zorientowali, że im wyczepiono wagon z ludźmi, i nikogo nie poszukiwali na tym terenie. Wagon kolejarze pewnie gdzieś odstawili.

Musiała być wiedza na temat tego, kto jedzie tym pociągiem, bo to wygląda na działania skierowane na konkretnych ludzi. A co się działo w czasie powstania z Pana wujem, bratem mamy, wspominanym prof. Jerzym Słupeckim?

On uczył wtedy w szkole Rzeszotarskiej[15] na Pradze, należał do tamtejszej komórki AK-owskiej. Jak wybuchło powstanie, poszedł na Pragę. A wiadomo, co się stało z ludźmi w tamtej dzielnicy. Ledwo co się zebrali, to już ich Niemcy wszystkich wywieźli na roboty gdzieś pod Płońsk[16]. On wrócił dopiero w grudniu, też do tych Gorzkowic przyjechał. Wrócił z garnuszkiem, który mam do dziś.

A kiedy się Państwo dowiedzieli, że ojciec zginął w obozie?

To było już po wojnie.

Jakie były dalsze losy Pana i Pańskiej mamy?

Przed wojną mieszkaliśmy na Śląsku, w Chorzowie na ulicy Drzymały 12 m. 8. W lutym 1945 roku pojechaliśmy tam, żeby złapać to nasze mieszkanie przedwojenne i nam się to udało. Z niektórymi rzeczami, z meblami przyzwoite mieszkanie zdołaliśmy złapać. Pomogli nam sąsiedzi, którzy przebywali tam przez całą wojnę. Nawet pościel udało nam się odzyskać. Pan, który mieszkał na pierwszym piętrze i który był w tym czasie dyrektorem ZUS-u, zauważył, że ktoś wywiesił na podwórko pościel z monogramami Niemców mieszkających w naszym mieszkaniu. On wysłał milicję i milicja kazała to wszystko nam oddać. Dzięki temu mieliśmy pościel, mieliśmy na czym i pod czym spać. Mama zaczęła pracować w kopalni Prezydent w Chorzowie. Jeszcze wojna trwała, jeszcze było słychać wybuchy, na Śląsku południowym, pod Żorami trwały walki, a my już tam mieszkaliśmy. Mama przebywała tam do 1950 roku, po czym została przeniesiona wraz z Ministerstwem Górnictwa do Warszawy.

Gdzie Państwo zamieszkali wtedy w Warszawie?

To była ulica Nowolipie 16 m. 6.

Kiedy mama zmarła?

Dokładnej daty nie podam, ale bodaj w grudniu 1973 roku. Wiem, że leżała w Szpitalu Kolejowym w Pruszkowie, bo ja tu przyjeżdżałem, ale zmarła chyba w Szpitalu Wolskim. Pracowała prawie do samego końca.

Tak. Ja te wszystkie sprawy opisuję. Mam już ze sto stron napisanych, bo chciałbym doprowadzić do tego, żeby dać to swojej córce do wydrukowania. Ona chce to zrobić. Chciałbym upamiętnić historię mojej rodziny z czasów wojny, bo to byli sami bojownicy. W ogóle całą tę rodzinę chciałbym opisać. Jest co opisywać. Profesor Jerzy Słupecki był twórcą Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Ma tam nawet swoje popiersie. Był profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Wrocławskiego. To jeden z najbardziej znanych polskich logików, który międzynarodową sławę zdobył za sprawą swoich publikacji. To był brat matki, drugi brat, Tadeusz, działał w Gorzkowicach. Przed wojną był jednym z dyrektorów zakładów w Szopienicach, to była huta cynku. Po wojnie wrócił tam na stanowisko dyrektora. Był już bardzo ciężko chory na suchoty, nabawił się ich w tych lasach, ale jeszcze się zdecydował pojechać do Bolesławca i postawił tam pierwszą w Polsce fabrykę kwasu siarkowego, która do dziś funkcjonuje. Miał swoje zasługi.

J.S.: A Pan jest pionierem informatyki polskiej. Całą technologię tej fabryki – Ery, mieszczącej się przy Łopuszańskiej róg Alej Jerozolimskich, ona już nie istnieje – to Pan sprowadzał z zagranicy w latach 70. Te maszyny do lutowania, testery itd.

Dzięki znajomości francuskiego stałem się głównym technologiem. Zresztą niemieckiego też.

J.S.: Poza tym to jeden z pierwszych absolwentów Wydziału Łączności o specjalności komputerowej.

Tak, mam złoty dyplom Politechniki Warszawskiej. Taka to historia.


[1] Jerzy Słupecki (1904-1987) – polski logik, uczeń Jana Łukasiewicza, związany ze szkołą lwowsko-warszawską.

[2] Żegota – kryptonim konspiracyjnej organizacji społecznej pod nazwą Rada Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu RP na Kraj, działającej w latach 1942–1945.

[3] Tytka (reg.) – papierowa torebka.

[4] Mowa o Fabryce Dźwigów SA Braci Jenike , założonej w 1904 r. przez Karola i Juliana Jeników.

[5] „Biuletyn Informacyjny” – tygodnik konspiracyjny wydawany podczas okupacji niemieckiej w latach 1939–1944 w Warszawie i w latach 1944–1945 w Krakowie.

[6] Marian Spychalski, ps. „Marek”, „Orka” (1906-1980) – polski działacz komunistyczny, poseł do Krajowej Rady Narodowej i na Sejm Ustawodawczy w latach 1944–1952 (w październiku 1951 pozbawiony immunitetu).

[7] Chodzi o nieudany zamach na Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944 r. w Wilczym Szańcu, kwaterze głównej Führera, mieszczącej się nieopodal Kętrzyna na Mazurach. Sprawcą był płk Claus von Stauffenberg, który należał do grupy spiskowców.

[8] W Bad Arolsen w Hesji mieści się największe na świecie archiwum poświęcone ofiarom reżimu nazistowskiego oraz ocalonym.

[9] Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) – konspiracyjna organizacja wojskowa utworzona w okupowanej Polsce w 1942 r.

[10] Treuhänder (powiernik) – podczas II wojny światowej administrator niemiecki na ziemiach okupowanych przez Niemcy, administrator zagrabionych przedsiębiorstw, instytucji i stowarzyszeń.

[11] 16 sierpnia 1944 r. miało tam miejsce starcie partyzanckich 25 pułku piechoty Armii Krajowej z jednostkami niemieckimi.

[12] Armia Ludowa (AL) – konspiracyjna organizacja wojskowa w okupowanej Polsce utworzona w styczniu 1944 r.

[13] Tadeusz Kotarbiński (1886–1981) – polski filozof, logik i etyk.

[14] Opis pobytu profesorów warszawskich w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego pojawia się również relacji Józefa Trzebuchowskiego: „Wśród ewakuowanych do Piotrkowa warszawiaków znajdowała się grupa profesorów szkół wyższych i nauczycieli różnych szkół. Profesorowie przeważnie osiedlali się na wsi, gdyż tam czuli się bezpieczniejsi. Profesor Tadeusz Kotarbiński zamieszkał z żoną w Gorzkowicach u doktora Sychowskiego i dla siebie nie przyjmował żadnych świadczeń. Pozostali profesorowie, jak profesor prawa Peretiatkiewicz, profesor Adam Czartkowski – zoolog, profesor dr med. Miklaszewski, profesor Paczóski – fizyk i wielu innych znaleźli się w gorszych warunkach i musieli korzystać z usług w naturze i pomocy pieniężnej Komitetu w Piotrkowie.”  [Józef Trzebuchowski, Relacja przewodniczącego Pol.ko w Piotrkowie, Exodus Warszawy. Ludzie i miasto po powstaniu 1944, red. Borecka, E. i inni, Państwowy Instytut Wydawniczy s.762]

[15] Helena Rzeszotarska (1879-1976) – polska nauczycielka i pedagog. Założycielka prywatnej żeńskiej szkoły średniej działającej w latach 1908–1949 na warszawskiej Pradze. Podczas okupacji niemieckiej w szkole prowadzono tajne nauczanie i konspiracyjne matury. Powstała tam komórka organizacyjna AK, której Rzeszotarska była członkiem.

[16] Część ludności Pragi została dotknięta przez przymusową wywózkę w sierpniu i wrześniu 1944 r.

Andrzej Bibiński. Ze zbiorów prywatnych

Powiązane hasła

”None

Skip to content