Sulikowska Anna – „Z trudem się żyło. Ale wszyscy przeżyliśmy”
Anna Sulikowska urodziła się w 1935 roku. W czasie Powstania Warszawskiego przebywała wraz z matką Gabrielą Sulikowską i babcią Albiną Kuleszyńską przy ul. Okólnik 5, skąd w pierwszym tygodniu września zostały wypędzone do obozu Dulag 121. Przed wygnaniem dołączyła do rodziny jej starsza siostra, Aleksandra Sulikowska pseud. Ewa, która brała udział w powstaniu. Z obozu przejściowego w Pruszkowie zostały wysłane transportem w kierunku południowo-zachodnim. Pociąg został zbombardowany w okolicy Radomska, dzięki czemu udało im się uciec. Rozmowa z Panią Anną Sulikowską została przeprowadzona w 2021 roku.
Nazywam się Anna Sulikowska, urodziłam się w 1935 roku.
Pamięta Pani adres, pod którym Państwo mieszkali?
Przyjechałam do Warszawy tuż przed powstaniem z moją matką, siostrą i babką. Tata został na wsi. My wtedy w ogóle mieszkaliśmy na wsi. Mieliśmy majątek we wsi Popień koło Koluszek, koło Rogowa, i ktoś musiał zostać i tego wszystkiego dopilnować. Wielu uciekinierów tam przebywało i mieszkało w pobliżu. Babka miała mieszkanie w Warszawie. Najpierw mieszkała na Ordynackiej, a kiedy Ordynacka została zburzona – na Okólniku.
Czy pamięta Pani wybuch wojny?
Byłam wtedy na wsi. Pamiętam lecące samoloty i ludzi patrzących w górę. Trzy albo cztery dni przed powstaniem przyjechałyśmy do Warszawy. Moja siostra była w organizacji. Nie mówiła dlaczego, ale napierała, że musi być w Warszawie na początku sierpnia, bo wiadomo było, że to lada chwila wybuchnie. Siostra była w batalionie harcerskim Gustaw i chyba Harnaś.
Ile siostra miała wtedy lat?
Siostra była dwanaście lat ode mnie starsza – miałam wtedy dziewięć lat, ona miała dwadzieścia jeden. Przyjechałyśmy do Warszawy do mieszkania babki na Okólniku, bo już nie było domu na Ordynackiej. Strasznie się bałam nalotów, a ponieważ mieszkałyśmy wtedy na siódmym piętrze, to moje panie wymyśliły, że na noc będziemy chodzić do przyjaciółki babci, która mieszkała na ulicy Śliskiej. Kawałek drogi był do przejścia, ale nie wiedziałyśmy, że coś się będzie działo, więc chodziłyśmy tam nocować. Wybuch powstania zastał nas w połowie drogi, już do tej Śliskiej nie dotarłyśmy. Znalazłyśmy się koło domu handlowego braci Jabłkowskich na Chmielnej. Gdy zaczęły padać pierwsze strzały, wszyscy uciekli do bramy. Tam była też piwnica. Po jakimś czasie dotarł do nas czołg, jeszcze sobie nie zdawałam sprawy z grozy sytuacji. Byłam wówczas z mamą i babcią. Całe powstanie z nimi przeszłam. W tej bramie na Chmielnej się zatrzymałyśmy i tam noc spędziłyśmy. Rano postanowiłyśmy ruszyć do domu na Okólnik. Strzelali, ale musiałyśmy jakoś dojść. Szczęśliwie dotarłyśmy. Całe powstanie, do chwili wyjścia, mieszkałyśmy tam na Okólniku, z tym że przebywałyśmy u kuzynów na pierwszym piętrze, bo stamtąd było bliżej do schronu.
Jeszcze przed wybuchem powstania przeżyłam wielkie zdziwienie, kiedy moja siostra wyciągnęła buty narciarskie. Była piękna pogoda, świeciło słońce, lato w pełni, a siostra wyciąga buty narciarskie i je czyści. Dlaczego? Przecież nie powie, że idzie do powstania, więc tłumaczy, że trzeba przeprowadzić ich remont.
Całe powstanie właściwie miałyśmy co jeść. Ojciec zdążył jeszcze przed wybuchem powstania przywieźć wóz kapusty, kartofli, jakichś takich krótkotrwałych produktów, dzięki czemu mieliśmy cały zapas kapusty i ziemniaków. Na pewno był jakiś tłuszcz, olej. Pamiętam, że robiłam sałatki, surówki. Oczywiście musieli mnie tego nauczyć, podobno były smaczne. Mieszkały z nami jeszcze dwie pani Sawickie – córka Jadzia brała udział w powstaniu i pracowała w szpitalu Czerwonego Krzyża na Solcu, pod mostem, jej matka zaś prowadziła gospodarstwo w domu, bo moja mama miała złamaną rękę, a ja nie potrafiłam. Tylko jak raz była konina, to jej nie jadłam. Nie zaznałam więc głodu, bo gdybym była głodna, tobym wszystko zjadła. Pamiętam takie przykre zdarzenie związane z jedzeniem. Jadzia przyniosła z tego szpitala – albo ktoś inny przyniósł – słoik z musztardą. Dali mi ją, żeby zaniosła do kuchni i ten słoik upadł. Nie mogę do teraz tego zapomnieć, bo wszyscy się na ten słoik napalili, bo to przecież było coś innego niż te kartofle i sałatki przeze mnie robione. Nikt mi słowa nie powiedział, ale pamiętam, że okropnie to przeżyłam. Frania, służąca, piekła chleb, bo mąka też została przywieziona. Przychodzili do nas państwo Kieniewiczowie. Kieniewicz[1] to ten znany historyk. On miał przestrzelone gardło, ale jak do nas przychodził, to się goiło, z kolei jego żona[2], Kieniewiczowa, była w ciąży. Ona rodziła przed samym wyjściem z powstania.
Jak padło Stare Miasto, przyszła wiadomość, że moja siostra idzie kanałami. My cały czas siedzieliśmy w piwnicy, naloty się nasiliły, wcześniej w nocy był spokój. Ostatnie dni to już właściwie bez przerwy była ta piwnica. Zaczął się w niej robić wielki tłum, bo jak Niemcy się zbliżali, to wszyscy musieli się gdzieś schować. Część domów była zburzona, z części Niemcy już wyrzucali. Ludzi było więc coraz więcej. W pewnym momencie przekopali się z naszego domu, to był Okólnik 5, do kamienicy obok – Okólnik 5a. Większość ludzi przeszła, my się nie zdecydowałyśmy. Zostałyśmy, bo tu miałyśmy swoje mieszkanie na górze, jeszcze było coś do jedzenia, więc nie było sensu. I w tamten dom 6 września trafiła bomba, która przebiła się aż do piwnicy. Wszyscy tam zginęli. Pamiętam, jak ziemia się zakołysała, jak ta bomba poleciała, jakaś zapalająca. Ten budynek się po prostu spalił.
Wyszłyśmy, jak przybiegli powstańcy i zawiadomili, żeby gdzieś uciekać. Ale nie mogę połączyć dwóch rzeczy, bo przechodziłam wtedy na pewno przez jakieś podwórko. Już się sypały płomienie, mama zarzuciła mi coś na głowę, żeby mi się włosy nie zaczęły palić. Ciągnęła mnie strasznie szybko, żebym przeszła. Pamiętam, że wychodziłyśmy przez okno, ale nie na Okólnik tylko na Szczyglą. Nie wiem, jakie były powiązania między tym palącym się podwórkiem a wyjściem przez okno. Pobiegłyśmy do zakonu szarytek, który był w pobliżu. Siostra już wtedy była z nami. Coś zjadła, chorowała, już nie wróciła do powstania, tylko z nami się trzymała. Nie pamiętam, musieli ją jakoś oddzielić jako chorą, bo jej później nie kojarzę, żeby była z nami. Długo nie byłyśmy u tych sióstr, bo zaczęli już Niemcy walić do okien, bo tam powstańcy się ukrywali.
Potem szliśmy, szliśmy, szliśmy i szliśmy. Mama robiła wszystko, żebym nie widziała żadnych zwłok. Jak coś było w pobliżu, to mama odwracała moją uwagę, nie widziałam żadnych ciał. Dotarliśmy do kościoła św. Wojciecha[3], bo szliśmy na Dworzec Zachodni.
Czy to wszystko działo się 6 września?
6 lub 7 września. To było już kilka dni po tym, jak padło powstanie na Starym Mieście. W końcu powiedzieli, że mamy wsiadać do wagonów. Już było o tyle lepiej, że nie musieliśmy tej drogi przechodzić. Nie wiedzieliśmy, dokąd idziemy ani po co idziemy. Jak dotarliśmy do Dworca Zachodniego, to było już chyba ciemno.
Przypomina Pani coś sobie z kościoła św. Wojciecha?
Tak, niestety… Już nie wytrzymałam i się tam wypróżniłam. Pamiętam to całe życie, przykra bardzo rzecz, bo jako wierzącej katoliczce jakoś mi to nie pasowało, ale taka była prawda.
Jak długo byli Państwo w kościele?
Nie pamiętam. Przypominam sobie dopiero wsiadanie do wagonów, widocznie musiałam być już trochę zmęczona. Wagony były normalne, takie, jakimi ludzie jeździli, nie bydlęce. Bydlęce były później, jak jechaliśmy z Dulagu.
Czy pamięta Pani pobyt w obozie?
Tak, to pamiętam. Nie przypominam sobie rozładowania. Jak przechodziliśmy, to krzyczeliśmy nazwy dzielnic. Ktoś tam: „Ochota”, my: „Powiśle”. Trafiłyśmy do hali numer 5. Na ziemi leżały maty ze słomy, ale one były szarobiałe, więc to nie była taka żółta normalna słoma. W każdym razie na tych miejscach się położyłyśmy. Na pewno ze trzy albo cztery noce tam spałyśmy. Była tam mama, babcia i ja. Wszyscy byliśmy zawszeni i to strasznie swędziało, te wszy to prawie mi się śnią, to było straszne. Z powstania tego nie pamiętam, być może jeszcze jakaś woda tam była i się myliśmy. W międzyczasie mama poszła do studni prać bandaż, bo przecież był już bardzo brudny. Jak to prała, nie wiem. Byłam z tych, co muszą wszystko zobaczyć, więc poszłam za mamą. I tutaj się zaczął horror, bo się zgubiłam. W ogóle nie wiedziałam, gdzie byłam. Jak sobie pomaszerowałam do tej studni, wrócić nie mogłam. Nie wiedziałam jak. Pewnie poszłam po prostu w innym kierunku. Jakaś pani, która była obok tej pompy, zapytała: „Czemu panienka płacze?”. „Zgubiłam się”. „A gdzie panienka nocowała? Ja panienkę pamiętam z kaplicy. Będziemy mamy szukać i na pewno znajdziemy”. Rzeczywiście w czasie powstania codziennie rano chodziłyśmy z mamą do kaplicy, która mieściła się naprzeciwko na Okólniku, od strony Tamki. Wiedziałam, w którym bloku byłyśmy, ona przeszła ze mną prawie cały blok, krzycząc: „Pani Sulikowska”. I w końcu mama się znalazła. Już wtedy nie puszczałam jej ręki, tak strasznie się bałam, że nigdy się nie spotkam z mamą. Znalazłam.
Mojej siostry tam nie było. Nie pamiętam, jak było z moją siostrą… była chora i gdzieś chyba leżała.
Na terenie obozu?
Tak. W jakimś ambulatorium czy izbie chorych. Mama rozmawiała z lekarzem, prawdopodobnie na temat opłaty. Jak jeszcze Frania piekła w domu chleby, to w nich zostały zapieczone wszystkie możliwe rzeczy typu biżuteria czy dolarówki, które wtedy nazywano „świnkami”.
Jeszcze nie mówiłam o zupie jarzynowej, która była bardzo dobra w tym obozie w Pruszkowie.
Pamięta Pani, kto ją rozdawał?
Chodziłyśmy po nią z jakimiś menażkami, może to był nocniczek… Nie wiem, nie pamiętam. To chyba były blaszane talerze. Na terenie Dulagu działała RGO[4]. W tej zupie były pomidory, kapusta… Świetna była ta zupa. Dali jeść, to jadłam.
Przypomina sobie Pani w obozie moment segregacji na osoby zdolne i niezdolne do pracy?
Tak, wszyscy młodsi od razu byli oddzieleni. Frania, służąca, została oddzielona. Nie było mojego ciotecznego brata, starszego, ani mojej siostry. My we trójkę się jakoś tak trzymałyśmy i dałyśmy radę. Mama byłaby zdolna do pracy, jak tylko ta ręka by się wygoiła. Została zakwalifikowana do Oświęcimia, a z mamą i ja. Babci nie pamiętam.
Wiedzieli Państwo wówczas, dokąd jadą?
Jechałyśmy przez Skierniewice. Gdzieś po drodze mama wyrzuciła z pociągu kartkę z informacją o nas, że zabierają nas do Oświęcimia. Były jakieś przesiadki, ale tego też nie pamiętam. Przypomina mi się, że spaliśmy pokotem w jakimś budynku. Kto nas tam pokierował? Nie wiem, szliśmy w kolumnie i chyba Niemcy byli koło nas. Pojawił się cielak. Miałam beret, granatowy do zielonych pończoch, i oni ten beret włożyli temu cielęciu, co ich rozbawiło i nie było końca tym chichotom niemieckim. Szliśmy marszem, zajmując całą drogę. To nie były ulice tylko piaszczyste dukty. Szliśmy do tego punktu, gdzie spaliśmy. Pamiętam chyba tylko jedną noc, a ile byliśmy, nie wiem.
Podczas transportu, po tym jak mama wyrzuciła kartkę, że jedziemy Oświęcimia, gdzieś koło Radomska był nalot – wszyscy uciekali, my też. Pamiętam, że w restauracji w Opocznie, gdzie dotarliśmy, mogliśmy jeść normalnie. Jadłam wtedy kotlet mielony z mizerią i z kartoflami. Całe życie uwielbiam mizerię z kartoflami i kotletem mielonym.
Co się działo po ucieczce z transportu?
Najpierw trafiliśmy do Opoczna, a z Opoczna już do Koluszek. Tam była duża niemiecka Bahnschutza[5]. Oni się nas już nie czepiali. W Koluszkach pierwsze wagony były ludzkie, następne zwierzęce. Tam były takie otwarte platformy, na których staliśmy, jedni obok drugich, ciasno. Że ci z brzegu nie spadali, tego nie pojmuję. Nie wiem, czego się tam trzymali. Nie było ścian. Nie umiem tego wytłumaczyć. Miałam już wtedy jakieś halucynacje, bo zobaczyłam, że mama i babcia wysiadają, i tak się przeraziłam, że zaczęłam ludzi strącać, bo mnie nie chcieli puścić. „Dokąd ty, dziecko, idziesz?” A ja na to: „Wysiadam, bo moja mama wysiadła, muszę do niej dołączyć”. Na szczęście mnie nie puścili. Widziałam, jak Niemiec podchodzi, ktoś pomaga zsiąść, bo przecież dość wysokie były te platformy. Pamiętam to bardzo wyraźnie.
Chyba 9 września dotarłyśmy do domu w Popni, gdzie przebywała reszta rodziny, gdzie był mój ojciec. Nie było jeszcze władzy ludowej i mieszkaliśmy tam do marca 1945 roku. Siostra już tam była, ale w ogóle nie chciała mówić o swoich przejściach. Dzięki temu chyba wypuścili ją z więzienia, bo potem siostra i jeden brat zostali aresztowani. Ojciec też był raz w więzieniu, chcieli go kilka razy rozstrzelać. Na szczęście wypuścili go po dwóch miesiącach. Potem, w marcu 1945 roku nas wyrzucili.
Wyrzucili Państwa z tego majątku?
Tak. Wszystkich wyrzucali wtedy z majątków. Mieszkaliśmy jakiś czas w Łodzi. Kuzyni z Warszawy wynajęli w Łodzi mieszkanie i nas przytulili. Jednak z racji tego, że musieliśmy mieszkać w odległości większej niż 50 kilometrów od majątku, a od Łodzi było 30 kilometrów, ojciec był bardzo krótko z nami. Czym prędzej wyjechał do Kalisza, gdzie był dom mojego chrzestnego ojca.
Wróćmy do tematu aresztowania członków Pani rodziny. Mówiła Pani o bracie, chodzi o brata ciotecznego czy rodzonego?
To był mój rodzony brat. Miałam dwóch rodzonych braci, ale zaaresztowany był jeden brat i siostra. Oni znaleźli pracę na kolei i dostali broń. Jak się zorientowano, że oni mają broń, to czym prędzej chcieli wszystkich aresztować. Drugiego brata ostrzegła stryjeczna siostra. Nie wiem, skąd się dowiedziała. On się zaczął ukrywać i ukrywał się już do końca. Nie wiem, czy nazwisko zmienił, czy nie. W więzieniu siedzieli jakoś niedługo. Nie wiem, czy miesiąc… Mama tam na piechotę chodziła do nich. To było jeszcze przed Kaliszem.
Anna Sulikowska na rękach matki Gabrieli z rodzeństwem, Aleksandrą, Jerzym i Tomaszem. Popień, prawd. lata 30.
Później pojechaliśmy razem do Kalisza. Ja byłam zaopatrzeniowcem i kucharzem, bo oni się nie nadawali – byli strasznie przestraszeni. Siostra do końca życia gromadziła jedzenie, po tym jak na Starówce przeżyła głód. Sny miała koszmarne i ciągle krzyczała po nocach, budziła się. Ona jedna ocalała po wybuchu tego czołgu na Starówce, bo została przy chorych.
Mówi Pani o wybuchu tzw. czołgu pułapki przy ul. Kilińskiego podczas powstania?
Tak. Chłopaki i dziewczyny wtedy poleciały do tego czołgu, a ktoś musiał zostać z chorymi. Moja siostra została, dzięki temu żyła.
Czy coś jeszcze siostra opowiadała o tym wydarzeniu?
Siostra nie chciała nic opowiadać. Poza tym starała się mnie już więcej nie stresować, dla mnie to wszystko było okropne. Miałam dziewięć lat, ale byłam takim dziwnym dzieckiem. Potem się strasznie bałam, jak samoloty leciały, uciekałam z pokoju na korytarz, to mi zostało dosyć długo.
W trakcie wojny uczyłam się w domu, tak zrobiłam pierwszą i drugą klasę. Jak było zakończenie roku, to musiałam zdać egzamin. Pamiętam, że była szkoła w Frydrychowie, gdzie pan kierownik mnie egzaminował i kazał mi narysować kurę. To narysowałam kurę. Potem kazał mi zaśpiewać. Zaśpiewałam „Na placówce pod Tobrukiem”, dobrze, że on nie był Niemcem i nie doniósł, bo to partyzancka piosenka, ale mi się podobała i zaśpiewałam.
Po Kaliszu był Dzierżoniów. Mama, ponieważ była przyrodnikiem, ogrodnikiem, dostała gospodarstwo. Niemcy jeszcze byli i dawali gospodarstwa. Ono utrzymywało nas wszystkich. Siostra w Poznaniu zaczęła studiować, bracia we Wrocławiu. Ja znalazłam się u urszulanek w Pokrzywnie, w przechowalni, w internacie. Później zabrali nam prawa i musieliśmy jeździć do szkoły państwowej do Krzesin, ale to było wszystkiego miesiąc czy dwa. To już była piąta klasa. Szósta klasa we Włocławku, siódma i ósma – Wrocław. Następnie jakiś czas chodziłam do szkoły w Inowrocławiu, bo tam ojciec dostał pracę księgowego. Później siostra dostała pracę, więc się przeniosłyśmy do Kalisza. Tam były klasy dziesiąta i jedenasta. Wówczas z pierwszej szkoły mnie wyrzucili po tygodniu, bo kazali napisać mamie życiorys ojca. Skąd mama miała wiedzieć, że nie wolno było wszystkiego podawać. Napisała, że walczył w 1920 roku i mnie wyrzucili. Ale ktoś mnie znał, dzięki czemu przyjęli mnie do szkoły nazaretanek, gdzie zrobiłam dziesiątą i jedenastą klasę. Matura była przy obcej komisji i chyba zawdzięczam to Panu Bogu, bo egzaminator z historii miał takie bóle brzucha, iż nie zauważył, że połączyłam powstanie dekabrystów z powstaniem styczniowym. Dopiero jak już wyszłam z egzaminu, to sobie uświadomiłam, co plotłam. Widocznie nie słuchał, bo go brzuch bolał. Pięć przedmiotów zdawałam.
W międzyczasie mój ojciec umarł na gruźlicę. Nie miał kto pracować na gospodarstwie. Siostra z Poznania, jak tylko mogła, to przyjeżdżała, pomagała. Chłopcy z Wrocławia też. Ale to było zawracanie głowy, bo w końcu nie umieliśmy tych rzeczy robić. Nie byliśmy nauczeni. Oddaliśmy ziemię, kilka hektarów tam było. Mama zaczęła uczyć Żydówki z obozu w Bielawie. Uczyła je polskiego. To pamiętam. Chodziła z taką teczką granatową, miała tam lekcje, za co dostawała jakieś pieniądze. Później Brat dostał nakaz pracy na Górnym Śląsku, był weterynarzem na Ziemiach Odzyskanych. Brat, mama przy nim była i ja z nimi tak po świecie się tułałam. Oni się składali, żeby nas utrzymać. Jakoś tak się z trudem żyło. Ale wszyscy przeżyliśmy.
Zdałam maturę z wynikiem dobrym. Zaczęła się praca – pracowałam w banku. Starałam się dostać na studia we Wrocławiu. We Wrocławiu raz nie przyjęto mnie z braku miejsc. Założyłam, że pójdę na medycynę, w najgorszym wypadku do szkoły pielęgniarskiej. Ponieważ mój brat skończył nakaz i zaczął pracować w Gdańsku, to ja też się przeniosłam. Następne dwa egzaminy, dwa lata z rzędu – nieprzyjęta z braku miejsc. Zaczęłam pracować na etacie salowej, potem jako sekretarka u profesora chirurga. Dostałam punkty za to, że byłam salową, i w końcu mnie przyjęli. Potem z kolei nie mogłam się dostać na staż i znów ludzie pomogli. Nie mogłam się zostać w Gdańsku, bo nie miałam dzieci, ale otrzymałam przydział do Tczewa. Dwa lata tam byłam. Miałam stypendium fundowane z sanepidu, bo tylko takie mi się należało. W międzyczasie wyszłam za mąż i dzięki temu mogłam się zameldować w Warszawie. Wtedy nie wolno było zmieniać miast. Mnie się udało zameldować w Warszawie jako żonie i mieszkam w tej Warszawie od sześćdziesiątego któregoś roku.
Anna Sulikowska. Pokrzywno, ok. 1947 r.Podczas wizyty w Muzeum Dulag 121
[1] Stefan Kieniewicz (1907-1992) – polski historyk i archiwista, Profesor Uniwersytetu Warszawskiego i Polskiej Akademii Nauk, żołnierz Armii Krajowej i uczestnik Powstania Warszawskiego. Ciężko ranny 1.08.1944 r., został wypędzony z Warszawy z ludnością cywilną. Trafił do obozów koncentracyjnych Dachau i Natzweiler-Struthof (źródło: Muzeum Powstania Warszawskiego).
[2] Zofia Kiniewicz z d. Sobańska.
[3] Kościół pw. św. Stanisława BM parafii św. Wojciecha przy ul. Wolskiej 76.
[4] Rada Główna Opiekuńcza – polska organizacja charytatywna utworzona w lutym 1940 roku na terenie Warszawy, nawiązująca nazwą i formą działalności do organizacji z lat 1916–1921.
[5] Niemiecka formacja zbrojna powołana do ochrony kolei.
Fotografie pochodzą ze zbiorów rodzinnych Anny Sulikowskiej