Ambrożewicz Paweł – Życie na wygnaniu
Paweł Ambrożewicz (1929-2009) podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał przy ul. Lwowskiej 17 m. 3 w Śródmieściu Południowym. 5 października 1944 roku został wypędzony ze stolicy do obozu przejściowego Dulag 121, skąd wysłano go do Sędziszowa. Relacja, będąca opisem wypędzenia z Warszawy oraz życia na wygnaniu aż do powrotu do zrujnowanej stolicy, została zebrana w ramach projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich. Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.
Od sierpnia 1937 roku mieszkałem wraz z rodzicami Ireną i Włodzimierzem Ambrożewiczami przy ul. Lwowskiej 17 m. 3. Był to narożny dom naprzeciwko budynku Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Mieszkanie składało się z sześciu pokoi. Salon był umeblowany antykami, jadalnia – sprzętami w stylu tzw. „moderne”, reszta pokoi w sposób dość przeciętny. Chociaż w ciągu pięciu lat okupacji matka sprzedała część drobniejszych przedmiotów, to po Powstaniu Warszawskim opuszczaliśmy mieszkanie z pełnym wyposażeniem w dywany, srebra, zastawę stołową i kuchenną, bibliotekę, ubrania, pościel, bieliznę oraz pianino. Ojciec zginął w 1940 roku w Katyniu, toteż w okresie okupacji zamieszkała z nami babcia Helena, która przybyła ze Lwowa.
Wychodzenie ludności z Warszawy miało kilka terminów. Niemcy zachęcali do opuszczenia stolicy już w początku września 1944 roku. Tę szansę wykorzystały osoby ze zburzonych domów. Pamiętam, jak mówiło się wówczas, że ci ludzie spotkali się z niezbyt przychylnym przyjęciem przez Niemców. Jednym z punktów wyjścia był zbieg ulic Śniadeckich i Lwowskiej. Tam można było zauważyć grupy ludzi zmierzających ulicą Lwowską do wylotu na plac przed Politechniką.
Po 2 października w pierwszym rzędzie miasto opuszczało wojsko, potem w kolejności przewidziano ludność cywilną. Pamiętam, że podawano pogłoskę, iż ludzie, którym mieszkania ocalały, mogli w mieście pozostać do 5 października.
W tym samym czasie nieznana nam wcześniej wielopokoleniowa rodzina Choińskich, zamieszkała przy ul. Wilczej, trafiła do nas, ponieważ zdecydowała się nie czekać do ostatniej chwili i wyjść wyprzedzając końcowy termin opuszczenia miasta. Rodzina ta składała się z matki, starszego żonatego syna wraz z będącą w ciąży żoną i młodszego brata. Kobieta w ciąży, wychodząc z domu, poczuła bóle porodowe i urodziła dziecko w zrujnowanym lokalu sklepowym w narożnym domu u zbiegu ulic Poznańskiej i Piusa XI. Rodzina ta przebywała z nami do wyjścia w dniu 6 października 1944 roku.
Do ostatniej chwili spodziewaliśmy się pozostać w domu. Moja mama nieświadoma odgórnych decyzji pertraktowała w tej sprawie z oficerem niemieckim. Jednak kwestia ta została przesądzona, mieliśmy opuścić mieszkanie.
Rzeczy osobiste były od dawna spakowane. Najważniejsze dokumenty matka zabrała do piwnicy w czasie nalotów. Były rozlokowane w walizkach (neseserach). Miałem dziecięcy plecak, a mama dość dużą torbę po masce gazowej. Zastanawiając się jak całość dobytku transportować, zdecydowaliśmy się, że zabierzemy moje dość długie dziecinne sanki. Przypuszczaliśmy, że w przyszłym miejscu postoju będziemy wspólnie gospodarować wyniesionym dobytkiem, nie spodziewając się, że może nastąpić rozdzielenie naszej trójki.
W jednym miejscu zgromadziliśmy resztki żywności: pozostałości kaszy i „podpłomyki” wypieczone z mąki. W ostatniej chwili babcia wrzuciła do podręcznej torby cztery nożyki. Matka dała mi do portmonetki mały pierścionek ze złota, na wypadek, gdybym musiał się opłacić jakiemuś Niemcowi.
Wzięliśmy ze sobą trzymetrowy kupon materiału samodziałowego, utkanego przez naszą lokatorkę w wynajmowanym u nas pokoju.
Wieczorem 5 października grupa Niemców zdecydowała się rozkwaterować przy ul. Lwowskiej 17 w mieszkaniu parterowym, opuszczonym przez państwa Budzyńskich. Życzyli sobie dostarczyć krzesła. Zniosłem im kilka krzeseł z naszego pokoju jadalnego, a potem pewną ilość baterii, które były używane przed kapitulacją Powstania do nasłuchu radiowego.
Następnego dnia rano zjawił się niemiecki oficer, który wyraził niezadowolenie, ponieważ rzekomo miało nas już nie być. Matka odpowiedziała, że po zakończeniu śniadania wyjdziemy.
Załadowawszy walizeczki na sanki, ciągnąłem je na zmianę z mamą, omijając barykady przy ul. Lwowskiej. Znaleźliśmy się na placu przed głównym budynkiem Politechniki na terenie całkowicie kontrolowanym przez Niemców. Wzdłuż ulicy 6 Sierpnia po obu jej stronach byli ustawieni żołnierze niemieccy w niedużych odległościach. Minęliśmy stojącą pod wierzbą kapliczkę usytuowaną na placu na skrzyżowaniu ulic Polnej i Noakowskiego, 6 Sierpnia i u wylotu ulic Śniadeckich i Lwowskiej, która zamykała perspektywę ulicy Lwowskiej.
Skierowaliśmy się w stronę czerwonych murów Szpitala Wojskowego. Tuż pod jego murami, na jezdni minęliśmy bocznicę tramwajową, którą Niemcy zbudowali dla dowożenia tramwajami żołnierzy, walczących na wschodnim froncie i do warszawskich szpitali. Droga przez miasto, odbywana w bardzo zwolnionym tempie, stwarzała okazję do oglądania mijanych obiektów. Dochodziliśmy do nowego szpitala, niedokończonego przed wybuchem wojny, przeznaczonego na potrzeby wojska, cechującego się bladożółtym tynkiem, przylegającego bocznym skrzydłem do ulicy 6 sierpnia. Następnie minęliśmy skrzyżowanie z Aleją Niepodległości. Po lewej stronie znajdowały się ruiny dawnej Kolonii Staszica, a po prawej teren wojskowy. Potem przechodziliśmy koło domu naprzeciw Filtrów, stojącego przy ul. Suchej, w którym przed wojną mieszkał mój szkolny kolega Eustachy (Stachurek) Piotrowski. Szliśmy ulicą Suchą do ulicy Filtrowej, skąd przemarsz odbywał się do ulicy Raszyńskiej. Tam mijaliśmy dwa bliźniacze domy, w których do wybuchu Powstania mieszkali nasi znajomi państwo Towarniccy. W godzinach popołudniowych przekroczyliśmy ulicę Grójecką. Tutaj było więcej żołnierzy niemieckich. Skierowano nas do Dworca Zachodniego, tam zapakowano do wagonów węglarek i przewieziono do Pruszkowa.
Tutaj znaleźliśmy się na terenie fabrycznym, szliśmy grupkami po wskazanych ścieżkach. Wspomniana wcześniej rodzina Choińskich szła oddzielnie w niedużej odległości. Ojciec świeżo narodzonego dziecka, owiniętego w koc, niósł je przed sobą na sznurkach przewieszonych przez kark, a reszta rodziny szła w grupie. Niektóre ścieżki rozwidlały się. Część osób mniej sprawnych kierowano jedną ścieżką na lewo, pozostałych na prawo. Moja babcia Helena i matka Irena szły parę kroków wcześniej ode mnie. Na rozwidleniu dróg stał żołnierz. Gdy zbliżyłem się do niego, a miałem 15 lat i byłem ubranym w „dorosły” płaszcz, Niemiec chciał, bym poszedł ścieżką w prawo. Łamaną niemczyzną powiedziałem mu, że „ich gehe mit” [„idę z”], wskazując na matkę i babkę. Nie protestował, kiedy do nich dołączyłem.
Znaleźliśmy się na placu przed budynkiem, który wtedy określano jako halę nr 1. Zatrzymaliśmy się na jakimś wolnym miejscu obok innych rozmieszczonych grup ludzi.
W pewnej chwili zjawił się jakiś umundurowany Niemiec, prawdopodobnie oficer, który ogłosił, że młodzi i zdrowi powinni pójść do hali nr 2. Usłyszawszy ten komunikat podnieśliśmy się i w trójkę zaczęliśmy się przemieszczać we wskazanym kierunku. Po kilkunastu metrach, czy trochę później, natknęliśmy się na grupę osób, które były w ekipie Czerwonego Krzyża. Matka zapytała ich, jak trafić do zleconego nam miejsca. Ludzie ci dość stanowczo zareagowali w duchu: „Co robocie! – Tu idziecie na wolność!” i zawrócili nas pod poprzednio sąsiadujący z placykiem budynek. Umieściliśmy się znowu pod gołym niebem i stosunkowo niedaleko od stojącej opodal latryny. Wnętrze zadaszonej hali było tak wypełnione, że miejsca dla nas nie można było już znaleźć. Koczowaliśmy na naszych sankach. Było stosunkowo ciepło. Trwało to z parę kwadransów. Moja matka nie dawała za wygraną. Poszła spenetrować sytuację. Okazało się, że znalazła miejsce pod dachem. Po chwili przenieśliśmy się nie tylko do zadaszonego obiektu, ale i do miejsca osłoniętego ścianami.
Po wejściu przez wrota hali, słabo oświetlonej, matka wybrała w głębi miejsce, na którym się rozmieściliśmy na sankach wraz z walizeczkami. Spodziewaliśmy się przebywać tutaj do rana. W pewnym momencie matka zwróciła się do przygodnie sąsiadujących osób, kiedy należy spodziewać się selekcji. I tu padła zdumiewająca dla nas informacja, że ludzie na tej hali byli już po selekcji. Był to kolejny dowód dla nas Bożej Opieki.
Rano o godz. 8.00 Niemcy wyprowadzili ludzi z hali przez inną bramę na teren, gdzie czekały wagony – węglarki. Do nich załadowano ludzi. Nie obyło się przy tym bez sporych emocji. Przy bramie hali stali funkcjonariusze niemieccy, którzy wnikliwie wyłapywali osoby, kwalifikujące się do wywózki na roboty. W ten sposób wyciągnięto z tłumu młodego brata z rodziny Choińskich.
Wtuliłem się między babkę i matkę i w ten sposób przeszliśmy przez tę próbę. Weszliśmy do wagonu – węglarki, rozmieściliśmy się z sankami i rzeczami w środku wagonu i czekaliśmy na wyjazd. Zegar na wieży z czerwonej cegły górującej nad teren pokazywał godzinę 10.00. Modliliśmy się, by pociąg ruszył, ponieważ spodziewaliśmy się „przeglądów”. Wreszcie ruszyliśmy. Mieliśmy świadomość, że zagrożenie ze strony kolejnych łapaczy minęło. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wieźli i jak długo będzie trwała podróż.
Pociąg jechał przez Milanówek. Pamiętam, że matka wyrzuciła lub podała kartkę o naszym wyjeździe z przeznaczeniem dla mojej ciotki Zofii Rudomino, która mieszkała w Milanówku w willi przy ulicy Sosnowej 9. Kontakty z przypadkowo napotkanymi w wagonie osobami dawały okazję do rozmów. W niedalekiej odległości od nas koczował pan Jurecki z ulicy Poznańskiej. Innym rozmówcą był pan Garliński, który wykazywał poczucie humoru mimo niewesołej sytuacji dla wszystkich. Pociąg miał długi skład wagonów. Dwa lub trzy wagony wcześniej zauważyłem jadącego Jurka Filińskiego, drużynowego z Poczty Polowej w Powstaniu, z którym porozumiewałem się gestami.
Jechaliśmy przez Piotrków Trybunalski. Matka próbowała pertraktować ze stojącym naprzeciw wachmanem, by dopuścił do naszego wyjścia z pociągu, ponieważ mieszkali tu nasi znajomi. Jednak jechaliśmy dalej w nieznane.
Pociąg zatrzymał się na bocznicy kolejowej w Sędziszowie Kieleckim i tu wysiedliśmy. Wychodzący z wagonów byli zabierani przez okoliczną ludność do domów. Nas skierowano do centrum Sędziszowa. W budynku szkolnym zorganizowano izbę dla matek z dziećmi, a w areszcie gminnym dwie cele przeznaczono dla osób starszych i chorych. Wprowadziliśmy się we trójkę do celi i ulokowaliśmy się na podłodze. Tam przebywaliśmy dwa dni. Matka Irena rozejrzała się w sytuacji i stwierdziła, że w Sędziszowie osiadł znany z Poznania dr Skalmowski i do niego zwróciła się o pomoc. Dr Skalmowski wyraził żal, że u siebie w domu miał znaczne przepełnienie i nie mógł udzielić gościny. Zadbał o to, by władze lokalne znalazły nam bardziej fortunne lokum. Przydzieliły nam one izbę –świetlicę strażnicy pożarniczej w rynku miasta. Była to dość duża izba, w której znajdowały się dwie długie ławy, stół i stół bilardowy. Przywiozłem do tej izby na taczce parę płyt – paczek wełny drzewnej (Holzwolle) i w jednym z kątów zrobiliśmy sobie legowisko.
Do świetlicy przechodziło się z korytarza, który łączył wejście z rynku z podwórkiem. Od podwórka miała mieszkanie pani Gajewska z dziećmi, bardzo sympatyczna i życzliwa osoba. Jej męża fryzjera zabrali Niemcy. Został syn Piotruś w wieku 14-15 lat i on przejął funkcję fryzjera w Sędziszowie. Ludzie, chcąc finansowo wesprzeć tę rodzinę, korzystali z usług Piotrusia. Oprócz rodziny Gajewskich poznaliśmy rodzinę Bernacików. Do Sędziszowa został wywieziony znajomy rodziny dr Bronisław Ostaszewski. Spotkałem swojego szkolnego kolegę Tomka Matrasia, który był z matką i chyba z siostrą.
Pobyt w Sędziszowie był po przeszło pięciu latach stałego przebywania w mieście, okazją do kontaktu z innym otoczeniem, środowiskiem, warunkami bytowania i zwyczajami.
Tutaj dowiedziałem się, co oznaczało „kalikowanie” – deptanie na przemian nogami po deskach na chórze w kościele, co powodowało nabieranie powietrza do miecha, aby organista mógł grać na organach. Trwało to przez parę kwadransów w czasie mszy świętej. Innym silnym wrażeniem było zetknięcie się z miejscowym piekarnictwem. Były tu dwie duże piekarnie – jedna określana jako „biała”, druga – „czerwona”, wynikało to z koloru fasady budynku.
Po kilkuletnim karmieniu się „urzędowym” chlebem, sprzedawanym na kartki i wypiekanym z trudnych do zidentyfikowania surowców, wiejskie pieczywo było niesamowite. Zachwycaliśmy się nie tylko konsystencją, ale i zapachem, który roznosił się na sporą odległość w sąsiedztwie piekarni. Jednak radość była ograniczona posiadanymi środkami. Wywieźliśmy z Warszawy tylko tyle okupacyjnych pieniędzy, ile udało się przed Powstaniem zgromadzić z różnych zasiłków, zapomóg i innych możliwych do pozyskania źródeł. W czasie targów na rynku podchodziłem z niewielkim woreczkiem do stojącego wozu i pytałem sprzedawcy o możliwość wzięcia pewnej ilości ziemniaków. Sprzedawca godził się i w ten sposób uzyskiwałem wsparcie żywnościowe.
Pewnego wieczoru do naszego mieszkania wpadli Niemcy. Nie pamiętam powodu wizyty. Pamiętam, że za coś mnie strofowali. Łamaną niemczyzną próbowałem wyjaśnić sytuację, aż sobie poszli.
Po kilku dniach moja matka zdecydowała się, że przeniesiemy się do Krakowa. Wiedziała, że przy ul. Lubicz 8 mieściło się schronisko dla osób z Warszawy i tam zamierzała pojechać.
23 października 1944 roku opuszczaliśmy Sędziszów. Po wykupieniu biletów ustawiliśmy się w kilkunastoosobowej kolejce w korytarzu prowadzącym na peron. Matka i babcia znalazły się bliżej wyjścia, ja dochodziłem nieco później. Niemiec pilnujący wyjścia, zapewne uzbrojony, zaprotestował i wyrzucił mnie na koniec kolejki. Potem wszyscy weszliśmy do pociągu. Dziękowałem Bogu, że nie doszło do innej formy „represji”. Podczas podróży matka podjęła rozmowę ze współpasażerami, między innymi z Walerią Wereszczyńską, osobą całkiem obcą, a pracującą w krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej. Dowiedziawszy się, że byliśmy „zusiacką” rodziną, wyperswadowała matce wybór schroniska RGO przy ul. Lubicz i zaproponowała zatrzymanie się w jej pokoju przy ul. Dietlowskiej. Było to coś nieprawdopodobnego. Ta około czterdziestoletnia kobieta zabrała nas do swego „przechodniego” pokoiku. Nocowała z babcią na swoim tapczanie, a dla matki i mnie zorganizowała nocleg na podłodze. Mieszkaliśmy u niej trzy dni. Pani Wereszczyńska jako pracowniczka Ubezpieczalni Społecznej, załatwiła nam zakwaterowanie w budynku Ubezpieczalni przy ulicy Batorego. Na drugim piętrze zorganizowano parę pokoi, wstawiono łóżka i stworzono warunki dla dużej liczby wysiedlonych z Warszawy do zamieszkania choćby czasowego. Ponieważ napływowych pracowników było sporo, pozostali przechowywali się w budynku lub poza nim, a popołudniu przebywali na wyższym piętrze w pomieszczeniach biurowych, na biurkach lub pomiędzy nimi. W ten sposób koczowaliśmy kolejnych kilka dni przy ulicy Batorego. Mama ulokowała babcię u pani Suderowej. W schronisku przebywali pracownicy umysłowi, urzędnicy, lekarze, była też woźna pani Rabiejowa z synkiem około 10 lat. Swoistą funkcję łącznika między mieszkańcami a kierownictwem Ubezpieczalni pełnił pan Grzegorz Ciepliński, osoba niezwykle ruchliwa i operatywna. Był osobą samotną w Krakowie, bo odłączono go od żony i czwórki dzieci. Poszukując ich w różnych obozach, pomagaliśmy mu pisać w dziesiątkach egzemplarzy po niemiecku jednakowe kartki, które adresował i wysyłał. W schronisku przebywałem stale, natomiast moja mama poszukiwała miejsca zakwaterowania i środków do utrzymania.
RGO rozdawało różne świadczenia. Na Małym Rynku 8 można było spotkać wiele osób, w tym z Warszawy i zbierać informacje o znajomych.
Spotkaliśmy w Krakowie zaprzyjaźnioną z rodziną panią Jadwigę Laskownicką, która nas poleciła pani Popielowej, która mieszkała na peryferiach Kazimierza i miała restaurację. Jej mama mieszkała na Zwierzyńcu. Pani Popielowa, mając szczególny sentyment do lekarzy, zdecydowała, że mieszkanie matki udostępni potrzebującej lokalu rodzinie lekarskiej. W ten cudowny sposób przeprowadziliśmy się do jednopokojowego mieszkania parterowego z kuchnią i łazienką, umeblowanego i w określonym stopniu wyposażonego przy ul. Królowej Jadwigi 25. Od czasu do czasu pani Popielowa przysyłała nam węgiel do opalania mieszkania i kuchni oraz okresowo chleb i mleko dla babci.
Wybraliśmy się na pobliski cmentarz „na Salwatorze”, na którym był pochowany brat mojej babci Konstanty Srokowski. Przed swoją śmiercią kierował redakcją gazety „Ilustrowany Kurier Codzienny”.
Zameldowaliśmy się 3 listopada i otrzymywaliśmy kartki żywnościowe. Byliśmy sąsiadami rodziny Pająków. Pani Pająkowa była dozorczynią obu sąsiadujących ze sobą domów przy ul. Królowej Jadwigi 25 i 23. Okazywała nam życzliwość i serdeczność. Na wyższej kondygnacji mieszkała rodzina kolejarska państwo Witek. Częstym gościem u nas była pani Kulczycka, pracownik Fabryki Musztardy i Synapizmów, osoba wysoce kulturalna, posiadająca również kwalifikacje pielęgniarskie. Potem okazało się, że była Żydówką, nosiła nazwisko Fuchs. Darzyła mnie dużą sympatią, mimo, że nie wiedząc o jej pochodzeniu, w trudnym dla niej okresie, wyraziłem nieprzychylne stanowisko o społeczności żydowskiej.
Na jednej z bocznych ulic mieszkała pani Kłopotowska z rodziną, która z ramienia RGO była naszą społeczną opiekunką. Ponadto u nas mieszkali państwo Bergerowie, wyrzuceni z Poznania. Otrzymałem od nich jesionkę, która wcześniej należała do ich syna.
W pewnym momencie spotkaliśmy w Krakowie mojego stryja Michała Ambrożewicza z żoną Wandą. Włączył on nas do zainicjowanej w Krakowie produkcji sztucznej herbaty. Polegało to na gotowaniu skrzypu ze spożywczym barwnikiem i rozsypywaniu do torebek. Przez pewien czas brałem udział niekiedy z dobrym skutkiem w sprzedaży tej herbaty do sklepów spożywczych. Ponadto wyrabiałem gwiazdki choinkowe z tak zwanego „glansowanego” papieru i również sprzedawałem w sklepach, a część pod Sukiennicami. Były to groszowe wpływy, ale dla 15-letniego chłopca dawało poczucie „przedsiębiorczości”.
Kraków był zupełnie odmiennym miastem jak Warszawa. Stały nie zburzone domy, w nich funkcjonowały sklepy, założone jeszcze w XIX wieku, urocze, zwłaszcza te, w których od wielu lat handlowano artykułami papierniczymi. Mimo siedziby generalnego gubernatora, terror był znacznie mniejszy.
Dość często wychodziłem z matką do miasta. Chodziliśmy do RGO. Miałem bilet miesięczny, zwany „kartą”. Pewnego razu przechodziliśmy z Głównego Rynku na Mały Rynek do siedziby RGO. W przejściu – uliczce Niemcy w cywilu czatowali na przechodniów. Prowadzili zwykłą łapankę na roboty do Rzeszy. Starałem się skurczyć trzymając matkę pod rękę, która była sparaliżowana i udało nam się przejść.
W RGO otrzymaliśmy pomoc. Dostałem drewniaki w formie kamaszy, które mi potem służyły w Warszawie, a mama – buciki, reformy i chustkę.
Mogliśmy również korzystać ze stołówki prowadzonej przez siostry Felicjanki w swoim budynku i klasztorze przy ul. Smoleńsk 6. Najczęstszym daniem była zupa gotowana na soczewicy i wzbogacana „kluseczkami” w postaci okrawków od opłatków. Spotykaliśmy tam mnóstwo osób z Warszawy, wymienialiśmy informacje o bieżących zdarzeniach i o poszukiwanych osobach. Mieszkańcy Krakowa żyli stale z perspektywą ewakuacji, dlatego słyszeliśmy o szyciu plecaków.
Aby być w porządku wobec władz, 22 grudnia 1944 roku wymeldowaliśmy się oficjalnie i mieliśmy jechać do Sędziszowa, ale zostaliśmy na miejscu. To nie wyczerpywało czynności formalnych. Należało stale legalizować swój pobyt w Krakowie i w mojej pracy. Dowiedzieliśmy się o możliwości zatrudnienia mnie w pewnej firmie budowlanej, prowadzącej roboty torowe na kolei. Firma mieściła się w lokalu mieszkalnym na ulicy Starowiślnej. Byliśmy tam, ale z tej pracy nic nie wyszło. Szukaliśmy dalszych możliwości poprzez zapisanie się do jakiejś szkoły. Podjęliśmy starania w okolicach ulicy Dietlowskiej.
Wylegitymowałem się świadectwem ukończenia siedmiu klas szkoły powszechnej, na którym były same piątki i świadectwem „przykrywkowej” szkoły zawodowej dla elektryków. Przeszedłem z dobrym skutkiem do klasy dla laborantów chemicznych Państwowej Szkoły Chemicznej, usytuowanej w dawnych pomieszczeniach odpowiedniego wydziału uniwersyteckiego przy ulicy Olszewskiego na Plantach. Szkołą kierował profesor Jeleński, który w obecności mojej mamy wygłosił do mnie groźną przemowę, jak mogę być potraktowany, jeśli nie spełnię oczekiwań szkoły. Zacząłem chodzić na zajęcia dopiero 8 stycznia 1945 roku. Przez trzy dni brałem udział w zajęciach lekcyjnych. Prawie za każdym razem w kontakcie z nowym nauczycielem przedstawiałem się jako nowy uczeń. Oprócz mnie był jeszcze drugi nowy uczeń z Warszawy o drobniejszej postawie i chyba młodszy wiekiem. Uczono nas tam różnych przedmiotów m. in. stenografii z podręcznika Korbla.
Po trzech dniach władze szkolne ogłosiły, że uczniowie są zobowiązani jechać na okopy w Prusach. Była to dla mnie zaskakująca informacja, ale okazało się, że chodziło o miejscowość Prusy koło Kocmyczowa w pobliżu Krakowa. Byliśmy zobowiązani stawić się na dworcu. Zawożono nas na teren budowy, gdzie kopaliśmy rowy pod strażą umundurowanego i uzbrojonego żołnierza, a po skończonej dniówce odbieraliśmy „przepustkę” – kartę ostemplowaną, jako dowód uczestnictwa.
Do mojej klasy chodzili między innymi Józio Bujak, syn profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego i Andrzej Zapalski, który mieszkał w pobliżu Plantów.
Po niedzieli wróciliśmy do zajęć w szkole. Lekcje były w poniedziałek 15 stycznia i we wtorek 16 stycznia. W połowie zajęć ogłoszono alarm i rozpuszczono nas do domów. Tak zakończyło się przygotowanie do zawodu chemika laboranta. Wracając na Zwierzyniec przeżyłem nalot. Przechodnie chowali się po bramach, a do przelatujących samolotów sowieckich strzelały niemieckie zenitówki. Po ich przelocie ludzie chcieli wyjść na ulice, ale jako doświadczony w tych sprawach, głośno zapowiedziałem, żeby pozostali w bramach, bo będą spadać odłamki i wnet na śniegu one się pojawiły.
Wcześniej 6 stycznia wieczorem pod nasz dom zajechała niemiecka „buda” z liczną grupą umundurowanych i uzbrojonych żołnierzy. Było ich chyba sześciu lub ośmiu, z czego część została w samochodzie, część stała pod domem, a trzech weszło do mieszkania. Okazało się, że wyłuskiwali z domów osoby na roboty do Niemiec, które wykazywały w dokumentach meldunkowych, że przyjechały z Warszawy. Gdybyśmy napisali, że z Sędziszowa, wizyta by nas ominęła. Babcia ze względu na wiek nie wchodziła w rachubę. Natomiast chciano zabrać matkę, która wyjęła zaświadczenie lekarskie o niezdolności do pracy. Miała sparaliżowaną rękę i z trudnością wyjmowała dokument. Zainteresowanie przybyszów zwróciła moja osoba. Spałem na tapczanie w pokoju. Matka mówiła, że byłem jeszcze dzieckiem, ale Niemcy zażądali legitymacji, którą im podałem. Oficer zapytał: „Od ilu lat bierzemy?”. Okazało się, że od 16 lat. Brakowało mi roku i dzięki temu uniknąłem odłączenia z rodziną i wyjazdu do Niemiec.
W pewnym momencie przyszła wiadomość, że front wschodni ruszył i należało się lada moment spodziewać nadejścia Rosjan.
Rankiem 18 stycznia pod naszymi oknami od strony ulicy Kościuszki przeszła rozproszona grupa żołnierzy niemieckich w kierunku Woli Justowskiej, w hełmach, uzbrojona, gotowa do działań bojowych. Po dłuższej chwili wracali. Strzelanina się nasilała. Wyglądało na to, że walki będą się toczyć na naszym terenie. Mieszkańcy domu przy ul. Królowej Jadwigi 25 zeszli do piwnicy. Część z nas wyglądała przez drzwi wejściowe na ulicę, patrząc, co się działo na zewnątrz. Od strony Woli Justowskiej zobaczyłem nadjeżdżające czołgi sowieckie. Zbiegłem do piwnicy i ogłosiłem, że front stanął paręset metrów od naszego domu. Gdy wszyscy skupili się koło drzwi wejściowych do domu, zaczęły przejeżdżać czołgi. Na nich siedzieli żołnierze uzbrojeni w pepesze, w hełmach, pałatkach. Jeden z nich z uśmiechem, dość entuzjastycznie zawołał do nas, stojących przy wejściu do budynku: „Towarzyszy! Wy swabodni, my przegnali giermancew!” [Towarzysze! Jesteście wolni, przegoniliśmy Niemców!].
Tak zaczęła się dla nas nowa era.
Czołgi jechały dalej, w stronę pętli tramwajowej na Zwierzynieckiej, pod kościołem Sióstr Norbertanek. Zatrzymały się po stronie zachodniej przed mostem na Rudawie. Był to przemyślany manewr, aby ocalić Kraków z jego zabytkami, nie atakować miasta frontalnie, ale zajść Niemców od tyłu. Przerwa w działaniach trwała do rana. Niektórzy żołnierze wchodzili w kontakt z mieszkańcami. Gospodyni domu pani Pająkowa częstowała ich kiszoną kapustą.
Gdy zrobiło się całkiem ciemno, wszedł do nas jakiś „funkcyjny” i zapytał, czy żołnierze mogą się tu przenocować. Matka wpuściła ich całkiem sporą 12-osobową grupę do kuchni i oni zalegli na podłodze. Starszy rangą zapewne oficer próbował z matką nawiązać rozmowę, ale nie znaliśmy rosyjskiego. Miała ona dość problematyczny charakter. Żołnierz zapytał, czy Niemcy określali ich jako „diabłów” i pokazywał palcami koło głowy, czy byli zapowiadani „z rogami”. Rozmowa miała posmak ideologiczno-polityczny, ale możność kontaktów z racji języka była ograniczona.
Rano wojsko opuściło ulicę Królowej Jadwigi. W godzinach popołudniowych wyszliśmy z domu w stronę centrum Krakowa.
Przekraczając most na Rudawie, zauważyliśmy z odległości biało-czerwoną flagę na wieży wawelskiej. Miasto nie było nadmiernie zniszczone. Zauważyliśmy pustki w obiektach urzędowych, zwłaszcza poniemieckich. Namówiłem matkę, by pójść i wejść do budynku przy ulicy Wielopole 3, gdzie mieścił się „Postamt 3″ – „mekka” filatelistów, skąd pocztowcy wysyłali zainteresowanym prenumeratorom zapotrzebowane znaczki do ich zbiorów. Urząd był niezamknięty. Na środku pokoju stała zamknięta szafa pancerna, różne biurowe przedmioty walały się po podłogach. Pamiętam, że zabrałem stamtąd stemplowane znaczki. Na Plantach w siedzibie pewnej jednostki wojskowej, znalazłem dwa „cielaki”, plecaki wojskowe obszyte z wierzchu sierścią zwierzęcą, parę pieczątek i trochę drobiazgów. Opodal budynku uniwersyteckiego, w którym mieściła się moja szkoła, był wykopany rów. W nim znajdowały się zwłoki ubranego mężczyzny z otwartymi oczami, a na piersi leżała kartka z napisem „kapuś”. Prawdopodobnie był to wynik jakiegoś samosądu. Po tym spacerze spotkaliśmy się w lokalu Sióstr Felicjanek przy ul. Smoleńsk 6. Stali bywalcy dzielili się wrażeniami z ostatnich dni. Stołówka ta była nawiedzana przez licznych przybyszów zmierzających do Krakowa, w tym na przykład jeńców francuskich, którzy przyszli się nakarmić.
Nowe władze wprowadziły nowe warunki, nie tylko w sprawach gospodarczych, ale i społecznych. Jednym z nich była sprawa waluty. Okazało się, że „młynarki” i „felutki” okresu Generalnej Guberni nie były honorowane w Polsce Ludowej, gdzie obowiązywały złotówki emitowane przez Narodowy Bank Polski. Każdy dorosły obywatel mógł wymienić stare okupacyjne pieniądze na nowe. Podstawą były kennkarty, z których wycinano „gapę”, czyli pieczęć z niemieckim orłem, odbitym u dołu okupacyjnego dokumentu tożsamości. Wymieniano „starych” 500 złotych na „nowe” pieniądze. Nie wszyscy mieli 500 złotych. Miejscowi ludzie chcieli, próbowali, a nawet ze skutkiem więcej niż swoje 500 złotych wymienić, korzystając z usługi tych mniej zamożnych, zwłaszcza przybyszów. Ta praktyka nie miała jednak dalszego ciągu, bo osobom nieposiadającym wystarczającej kwoty – RGO dodawało pieniądze, by każdy miał „swoją” pełną stawkę.
Myśmy w trójkę mieli około 1260 złotych. Matka wymieniła 2 x 500 złotych, a nadwyżkę zdeponowała za pokwitowaniem we wskazanym miejscu. Ta nadwyżka miała być w przyszłości wyrównana, ale do tego nigdy nie doszło.
Inną nowością były kartki żywnościowe. Tutaj już „zagrały” względy społeczne. W miejsce wcześniejszych dwóch rodzajów kartek: dla dorosłych i dla dzieci, zróżnicowano społeczeństwo „klasowo”. Dla osób pracujących w określonych zakładach pracy, instytucjach lub niepracujących wprowadzono kartki: I, II, III kategorii, a dla rodzin – „rodzinne”; dla I i II – jeden „wspólny” wymiar zaopatrzenia, dla osób III grupy – tzw. „II rodzinne”. Dwa razy chodziłem do odpowiedniego urzędu, by dokumentując nasze uprawnienia, uzyskać ciekawsze kartki niż pierwotnie przyznano.
Na ulicy Emaus stały budynki, które Niemcy upatrzyli sobie na kwatery i mieszkali tam prawdopodobnie cywilni pracownicy administracji niemieckiej. Osoby te w porę się ewakuowały, zabierając nie wszystkie rzeczy. Spenetrowałem opuszczone lokale i przyniosłem do naszego mieszkania mało liczące się przedmioty. Mama bardzo lubiła różne roboty ręczne na przykład stolarstwo. Opowiadała, że chciałaby mieć tak zwany „drajfus”, który był przydatny przy niektórych pracach szewskich. Podczas poszukiwań znalazłem go i zabrałem ze sobą. Okazało się późnej, że żadnego użytku z niego nie było. Opuszczając Kraków zostawiliśmy go w mieszkaniu.
Na przełomie stycznia i lutego 1945 roku ktoś nam powiedział, że w fortach pod kopcem Kościuszki był węgiel. Pożyczyłem od państwa Pająków dość dużą płaską skrzynię i załadowałem ją na sanki. Skrzynia była ciężka i zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z przedsięwzięcia. Po dość długim czasie dojechałem do terenu fortów i trafiłem na poszukiwany węgiel. Był to w większości miał i nieduże kawałki. Załadowałem to „paliwo” do skrzyni do połowy wysokości. Ktoś z przechodzących ludzi zapytał mnie, jak sobie z tym wszystkim poradzę. Odparłem, że może mi ludzie pomogą. Dzięki ich pomocy pokonałem trudności z przewozem węgla. Moja matka zaniepokoiła się o mnie i wyszła mi naprzeciw. Razem wróciliśmy do domu. Potem skrzynię zwróciłem, a wprowadziłem do mieszkania. Byłem zmęczony wysiłkiem i położyłem się do łóżka.
W drugiej połowie lutego mąż pani Popielowej wrócił z oflagu po długotrwałej niewoli do Krakowa. Zajmowane przez nas mieszkanie zaczynało być powiększonej rodzinie potrzebne, należało je zwolnić.
Dowiedzieliśmy się, że nasz dom ocalał w Warszawie. Mieliśmy, dokąd wrócić. Zaistniały trudności z przejazdem, ponieważ kolej nie funkcjonowała według rozkładu. Trzeba było łapać okazję. Okazało się, że tunel był zawalony i podróż musiała odbyć się okrężną drogą.
Wyruszyliśmy 6 marca 1945 roku późnym popołudniem. Jechaliśmy dorożką do stacji Prądnik Czerwony. Chcieliśmy zdążyć przed godziną policyjną dotrzeć na stację, tam przeczekać noc i rano wsiąść do pociągu jadącego do stacji Tunel. Tunel był zawalony, mimo to stamtąd ruszały pociągi do Częstochowy. Tam mieliśmy się przesiąść do pociągu jadącego do Warszawy. Do Częstochowy dotarliśmy późnym popołudniem, a na zapowiedziany pociąg przelotowy czekaliśmy do około 22.00. Przyczailiśmy się z naszymi rzeczami złożonymi na sankach na peronie. Gdy nadjechał pociąg, tłum ludzi przebiegł po nas do wagonów i zajął wszystkie miejsca. Nie mieliśmy żadnych szans. Po pewnym czasie pociąg odjechał, a myśmy pozostali.
Przyjęliśmy inną strategię. Pojechaliśmy na Śląsk, by wsiąść na stacji początkowej pociągu do Warszawy. Na stacji w Ciężkowicach odczekaliśmy kolejną noc i upatrzyliśmy sobie miejsca w pustym pociągu dawnej IV klasy, w jednym z pierwszych przedziałów na początku składu pociągu. Dojechaliśmy ponownie do Częstochowy i tu spotkało nas zaskoczenie. Te same przedziały upatrzył sobie oficer Ludowego Wojska Polskiego i kazał je zwolnić. Wyraziłem głośne oburzenie, że tak się zachowywał oficer wobec rodziny oficerskiej.
Znaleźliśmy miejsce w wagonie pocztowym. Wtłoczyliśmy się pod dość niewysoko usytuowaną półkę. Był to koniec wagonu i na każdej stacji, gdy ktoś wsiadał do wagonu dociskano nas do ściany. Tłok był wielki. Droga trwała przez cały dzień i stale ktoś dosiadał. Coś mnie w końcu opętało. Stałem się agresywny, zły, wściekły, nieznośny dla wszystkich, nawet dla najbliższych. Do Warszawy Zachodniej dojechaliśmy późnym wieczorem 8 marca 1945 roku. Dopiero wtedy przeprosiłem mamę. Czekaliśmy na dworcu do rana w budce strażnika. Potem w pięć osób ruszyliśmy w stronę ulicy Towarowej. Jakie było nasze zdumienie, kiedy nie dochodząc do tej ulicy, wyszedł nam naprzeciw Ignacy Kandulski, mąż naszej gosposi Rózi, ojciec Władzia. Ich mieszkanie przy ul. Orlej było spalone, więc wrócił na ulicę Lwowską. Ignacy pomógł nam dotrzeć ulicą Koszykową do naszego domu przy ul. Lwowskiej.
Dom rzeczywiście stał, ale po kapitulacji Powstania Niemcy palili całe miasto. W naszym domu spalony został cały parter, ale tak zwane stropy kleinowskie (szyny wypełnione cegłą) spowodowały, że ogień przyniesiony przez tak zwane Verbrennungskommando nie przedarł się na wyższe kondygnacje i nasze mieszkanie na I piętrze ocalało. Na drzwiach wejściowych do kamienicy wisiała kartka, że nie należy się tu wprowadzać, ponieważ dom, jak duża część ulicy Lwowskiej, została przydzielona przez władze Kwatermistrzostwu Ministerstwa Przemysłu.
Wychodząc z Warszawy, zabraliśmy ze sobą klucz do naszego mieszkania. Był to gest raczej sentymentalny, bo i tak wyrzucający nas Niemcy żądali, aby lokale były otwarte.
Drzwi mieszkania były przymknięte. Ignacy wywiesił na nich kartkę: „Nie wchodzić, – bo strzelam”. Był to znak ostrzegawczy, bo prawdopodobnie nikt broni nie miał. Mimo oficjalnej wywieszki na drzwiach wejściowych do kamienicy, weszliśmy do swojego mieszkania i tu zaczynał się kolejny etap naszego popowstaniowego życiorysu.
To, co zastaliśmy w mieszkaniu przedstawiało się dość ponuro. Zostało ono splądrowane i to dość skutecznie. W pokoju jadalnym z mebli został tylko tzw. „pomocnik”. Duży kredens został wyniesiony, było jedno krzesło obite skórą. Z mebli salonowych znikła biblioteka i krzesła, zostały biedermajerowskie kanapa ze zdartym obiciem i pozbawiona wałków, stół oraz sekretera z zamykanym pulpitem, znikło pianino. Zostały dwie komody, częściowo pozbawione szuflad, które zapewne służyły jako skrzynie do wynoszenia innych przedmiotów. Ocalała niemal cała sypialnia, malowana na biało, dwa tapczany, stół kuchenny. Ocalał regał z książkami i czasopismami fachowymi ojca. Biurko zniknęło. Papiery, korespondencja, część książek walała się po podłodze, zmieszane ze śniegiem, a czasem i ekskrementami. Szyby były wybite. Śnieg i opady miały pełny dostęp do dużej części mieszkania.
Najpierw urządziliśmy nieduży pokój z balkonem, który służył za sypialnię ojca. Tam ulokowaliśmy tapczan dla babci i matki oraz kanapę z poręczami, na której spałem.
Matka przeglądała różne papiery, dokumenty i korespondencję. Wszystko, co nie było niezbędne, wynosiłem na chodnik przed domem i paliłem. Z korespondencji wyrywałem znaczki, czasem zachowywałem ciekawsze listy i przesyłki.
Matka włożyła wiele wysiłku, aby posprzątać całe sześciopokojowe mieszkanie. Groźba wyrzucenia nas z mieszkania nie była tylko postrachem, ale realną rzeczywistością.
Po paru dniach zauważyliśmy plakaty, na których informowano, że w części południowej miasta zostanie przeprowadzona rekrutacja do „Ochotniczych Brygad Pracy Odbudowy Warszawy”. 17 marca zgłosiłem się na ulicę Pierackiego 11. Tam znajdowało się kierownictwo VII i VIII brygady.
Dowiedziałem się, że należy się zgłosić w poniedziałek 19 marca z własną łopatą. Pożyczyła mi ją pani „Ludwisia” – gosposia mecenasa Nagórskiego, mieszkająca w naszym domu na V piętrze. Kierownik placówki lub kolejnej „setki” pracowników, zapytawszy o moje wykształcenie, zaproponował, abym skompletował kolejną „dziesiątkę” osób do pracy. Zacząłem spisywać chętnych, ale dojechałem do siedmiu osób. Nie zdziwiło mnie, że dorośli ludzie nie chcieli słuchać się 15-16 – letniego chłopca. Ostatecznie przy ul. Pierackiego 11 utworzono dwie „dziesiątki”, które od razu skierowano do pracy w Muzeum Wojska Polskiego. Czekał na nas dyrektor Muzeum płk Szacherski. Kazał nam sprzątać w zasadzie opróżnione z różnych przedmiotów sale prawdopodobnie na drugim piętrze, a potem otoczenie budynku. To zajęło nam dwa-trzy dni. Później naszą „dwudziestkę” skierowano na skrzyżowanie ulic Emilii Plater i Wilczej, by zrobić dojazd do budynków Wilcza 69 i 71, które to domy mieszkalne przeznaczone zostały na biura Ministerstwa Przemysłu. Usuwaliśmy gruz z połowy jezdni, by umożliwić dojazd samochodom. Ta praca zajęła w zasadzie około pięciu tygodni.
Skład osobowy naszej „dwudziestki” był mocno zróżnicowany. Byłem najmłodszym. Wszystkim zależało na zarobku oraz na przywilejach pracowniczych – kartki żywnościowe, nadzieja na nakaz kwaterunkowy na zajmowane mieszkanie. Zapamiętałem moją „dziesiętniczkę”, miała około 20-28 lat i mieszkała na bliskim Czerniakowie. Stosunki w „dwudziestce” były sympatyczne, a zapał w porządkowaniu miasta dość znaczny. Naszą „dwudziestkę” pilnował początkowo kierownik całej „setki”. Ponieważ pracowaliśmy wydajnie, zostawił nas samych. Był nazywany przez moich towarzyszy pracy „stojakiem”, bo jego udział w zajęciach sprowadzał się do obserwacji. Praca ta miała na celu zdobycie zarobku. Za dniówkę należało się 24 złote, ćwiartka chleba, 1 dkg cukru, podwyższony do 2 dkg oraz 5 dkg marmolady. Kartki żywnościowe I kategorii, a dla osób w rodzinie „I rodzinne”. W przeliczeniu na miesiąc miało to dawać około 625 złotych. Pierwsza wypłata miała miejsce 30 marca, przyniosłem do domu oprócz pieniędzy – bochenek chleba i 8 dkg cukru.
Gdy po kolejnych dziesięciodniowych pracach doszło do wypłaty 9 kwietnia w Parku Ujazdowskich, zjawiła się jakaś „działaczka”, która agitowała, aby zrobić składkę na sztandar dla któregoś pułku. Spotkało się to z dość chłodnym przyjęciem, a na pytanie, kim ona jest, odpowiedziała: „Kobietą! Mam nogi do samej ziemi!”. W ten sposób miałem okazję spotkać się z lewicową działaczką. Przyniosłem do domu 110 złotych, a 10 złotych przekazałaem na sztandar. Na ulicę Pierackiego chodziłem z ulicy Lwowskiej 17, ulicą Wilczą do Alej Ujazdowskich. W narożnikowym budynku przy Alejach Ujazdowskich przez parterowe okna wyglądały krowy rasy czarno-białej, które żołnierze radzieccy najwyraźniej przemieszczali na wschód. W studzience telefonicznej przy zbiegu ulic Mokotowskiej i Hożej siedział żołnierz radziecki i wyciągał kabel. Na pytanie – „czemu to robi?” – odparł „bo nie charoszyj”.
Wywieszona na drzwiach wejściowych do kamienicy kartka oznaczała całkiem realne decyzje, które wykluczały praktycznie nasze pozostanie od 8 lat w zajmowanym lokalu.
Chociaż złożyłem odpowiednie podanie w Wydziale Kwaterunkowym o wystawienie nakazu na użytkowany lokal, to okazało się całkowicie bezprzedmiotowe. Szereg ocalałych budynków rozdzielono na potrzeby kolejnych instytucji i dom przy ulicy Lwowskiej 17 przeznaczono na potrzeby Ministerstwa Przemysłu. Ministerstwo, które mieściło się na trzecim piętrze budynku Dyrekcji Kolei przy ulicy Targowej, zamierzało się szybko przenieść do lewobrzeżnej Warszawy.
Do zajmowanego przez nas mieszkania bezceremonialnie wkraczali coraz to nowi „oglądacze”, w tym przyszli użytkownicy. Miał tu mieć swoją warszawską siedzibę Centralny Zarząd Przemysłu Chemicznego. Przyszli członkowie Komisji Budowlano-Remontowej, wśród nich prof. Tołłoczko, który poinformował mamę, że za sześć opuszczanych pokoi otrzymamy do dyspozycji dwupokojowe mieszkanie na drugim końcu ulicy, prawdopodobnie przy ul. Lwowskiej 4 na szóstym piętrze. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Natomiast każda grupa stale i kategorycznie dopytywała się, kiedy się wyprowadzimy. Dyrektor Przemysłu Chemicznego, chodząc po naszym mieszkaniu, nie wiedząc, że go obserwowałem, otworzył antyczny sekretarzyk i zajrzał do środka. Radca prawny Centralnego Zarządu Przemysłu Chemicznego stwierdził, że jeśli się nie wyprowadzimy, to babcię przeniesie do szpitala, a meble wyniesie na ulicę. Taki był „sympatyczny” kontakt z władzą ludową.
Matka starała się upłynnić część ruchomości. Sprzedała sekretarzyk i stół salonowy, a część literatury fachowej ojca zawiozłem do Głównej Biblioteki Lekarskiej na ulicę Chocimską.
Przy ulicy 6 Sierpnia w siedzibie sióstr zakonnych wydawano obiady. Płaciliśmy za nie niewielką kwotę pieniędzy. Komu ich brakowało, mógł płacić przedwojennym bilonem.
Pewnego dnia przyszedł mecenas Zalewski z Kwatermistrzostwa Ministerstwa Przemysłu, który nas często odwiedzał, z żoną Heleną. Była ona kierowniczką tworzącej się biblioteki ministerstwa. Zapytali mnie, czy nie chciałbym pracować w bibliotece. Zgodziłem się podjąć pracę jedynie na dobrych warunkach. Pani Helena wyliczała, co mi będzie przysługiwać: uposażenie nieco mniejsze niż w brygadzie, imponujące deputaty żywnościowe i połowa przysługującej mi normy dla każdej z osób w rodzinie. Kwintesencją tej propozycji było to, że skoro zostanę pracownikiem Ministerstwa, będzie mi przysługiwało mieszkanie w tej części ulicy Lwowskiej. Matce pozwolono wejść do budynku przy ulicy Lwowskiej 3 i tam wybrać dowolny pokój, do którego mogliśmy się przenieść. Sprawa ta do końca nie została załatwiona. W pewnym momencie zjawiliśmy się w mieszkaniu państwa Zalewskich przy ulicy Wilczej 69. Poprzednio zajmował je Ludwik Solski. Zostało w nim szereg pamiątek, które jako goniec ministerialnej biblioteki odniosłem właścicielowi do Teatru Polskiego. W czasie tej rozmowy staraliśmy się poprawić nasze możliwości mieszkaniowe, ale Zalewski niczego już nie zmienił.
Następnie zaniosłem podanie o pracę, które przepadło, więc napisałem kolejne. Zacząłem pracować 25 IV 1945 roku w Bibliotece Ministerstwa Przemysłu. Chodziłem również do szkoły dla dorosłych przy ulicy Polnej 46a i na początku sierpnia ukończyłem gimnazjum ogólnokształcące.
Chociaż większa część domów przy ul. Lwowskiej mocno ucierpiała w okresie popowstaniowym, to dozorcy nawet spalonych domów stali się „placowymi” robotnikami ministerstwa. Oni wynosili z opuszczonych mieszkań meble i przewozili do magazynu ministerialnego przy ulicy Poznańskiej. Były one rozdawane podejmującym pracę w ministerstwie, zakwaterowanym w przydzielonych pokojach. „Rekwizycji” podlegały również i inne przedmioty, zwłaszcza książki, które po zakwalifikowaniu jako fachowe, trafiały do biblioteki. Pozostałe książki poszły do świetlicy przy ul. Lwowskiej 11a.
W naszym przypadku dozorca palił w kotłowni opasłymi tomami naszej 28-tomowej encyklopedii Orgelbrandta. Udało nam się uratować pięć tomów, z których kilka trafiło do biblioteki jako „prezent”, a kilka przyniosłem do mieszkania. Mój szkolny kolega określił ówczesny stan nie jako „demo-kracja”, lecz „demo-kradztwo”.
Zaczęliśmy się przeprowadzać w czerwcu. Dozorcy stopniowo wynosili nasze rzeczy na ręczne wózki i przewozili na koniec ulicy do nowego mieszkania. Odbywało się to dość sprawnie, ale nie było możliwości zmieszczenia się w czasie przed nominalnym końcem pracy. Groziło nam, że część rzeczy zostanie na „starym” mieszkaniu, część na „nowym”. Dozorcy zachęceni opłatą 200 złotych, otrzymaną od mojej mamy, dokończyli przeprowadzkę. W ten sposób odbyło się nasze drugie wypędzenie z mieszkania.